Pożegnanie lata w Górach Opawskich: Mikulovice, Muna i Javor
: 2023-11-11, 15:24
W pewną wrześniową środę wybraliśmy się z Bastkiem w Góry Opawskie. Była to dopiero druga moja wizyta w Sudetach w tym roku, a w Jesionikach pierwsza. Lepiej jednak późno niż wcale. Był to również ostatni wypad w czasie kalendarzowego lata, więc potraktowaliśmy go jak pożegnanie z tą porą roku. I rzeczywiście pierwszego dnia mieliśmy przez długi czas prawdziwie letnią pogodę.
Parkujemy samochód w Głuchołazach - Zdrój (Bad Ziegenhals); dzielnica uzdrowiskowa jak zwykle wydaje się o przedpołudniowej porze wyludniona. Może wszyscy śpią po szaleństwach ostatniej nocy?
Zaglądamy nad Białą (Białą Głuchołaską, Biele, Ziegenhalser Biele). W tle widać komin fabryki oklein meblowych, zdaje się, że kiedyś była to część zakładów papierniczych. A nad rzekę jeszcze wrócimy dziś nie raz.
Wchodzimy w masyw Parkowej Góry (Holzberg). Nieśpiesznie idziemy najpierw niebieskim szlakiem wzdłuż odnowionej Drogi Krzyżowej, a następnie żółtym wspinamy się na Przednią Kopę (Vorder-Koppe), czyli na najniższy z trzech szczytów masywu.
Od 1898 roku stoi na nim kamienna wieża Hohenzollernwarte, do której w latach 20. ubiegłego wieku dobudowano schronisko Holzbergbaude. Przed wojną było ono bardzo popularne wśród mieszkańców, posiadało wielką salę balową i spory bufet. A po wojnie... cóż. Najpierw obiekt zdewastowano, potem przebudowano w nie do końca przemyślany sposób, następnie w III RP przekazano osobie prywatnej. Schronisko spłonęło, kilka razy zmieniało właścicieli, aktualnym jest pewien Polonus z USA. Widać, że rzeczywiście rozpoczęto remont, ale budynek jest nadal niedostępny, choć pierwotny termin otwarcia minął już dwa lata temu.
Nieliczne widoki gór dzisiejszego dnia i to jeszcze pomiędzy drzewami.
Poniżej szczytu znajdziemy neogotycką kaplicę św. Anny, patronki górników, a z górnictwem Głuchołazy były związane przez całe wieki. Jestem przy niej pierwszy raz. Cisza i spokój, ładnie tu.
Schodzimy w dół. Szlak skręca w prawo do miasta, a my w lewo do granicy. Przekraczamy kilka małych cieków wodnych, w których chlapiemy się zimną wodą.
Dokładny przebieg granicy ciężko zauważyć. Nie ma tu wyciętego pasa, nie ma standardowych słupków, nie ma żadnych tabliczek, tylko stary, rozsypujący się słup stojący w krzakach. Zapewne polski z czasów sprzed Schengen. Dopiero po chwili dostrzegam w oddali jeden, jedyny słup graniczny kilkadziesiąt metrów obok nas.
Różnice są w tym, co mamy pod butami. Po polskiej stronie prowadziła tu wąska, ale w miarę sucha ścieżka, po czeskiej jest ona szeroka, ale zniszczona ciężkim sprzętem, potężne pokłady błota. Idziemy ostrożnie, lecz Bastek i tak zalicza małe podtopienie. Na jakiś czas zniknął też las, który widoczny jest jeszcze na mapach.
W wysokiej trawie czają się już kleszcze, aby zaatakować bengaje (dla niewtajemniczonych: są to męskie jajka po podlasku ).
Po chwili dochodzimy ponownie do Białej. Czesi nie łączą ją z Głuchołazami, co w sumie oczywiste, ale z Jesionikiem, więc mamy nazwę Bělá Jesenická, a wśród austriackich Niemców funkcjonowała jako Freiwaldauer Biela. Szukamy fajnego miejsca na brzegu aby zrobić postój, zjeść śniadanie i wypić pierwsze piwo.
Znajdujemy takie już na obrzeżach Mikulovic (Niklasdorf). Kawałek od nas stoją pierwsze domy z których czuć zapach czegoś palonego, przy czym nie do końca umiemy określić, czy to jakieś plastiki, czy raczej ktoś pali gałęzie w ogródku. Olewamy to i włazimy do rzeki, która jest cholernie zimna, ale do kolan można przyjemnie się wymoczyć.
Relaksujemy się nad rzeką ponad godzinę. Prawdziwie górska przygoda . Potem zbieramy się bez pośpiechu. Wśród najbliższych domostw większość wygląda na letniskowe, z prysznicami na zewnątrz, ale może ktoś tak mieszka przez cały rok?
Wychodzimy na drogę powyżej, z tyłu mamy lasy okolic Przedniej Kopy.
Zaczyna się regularna zabudowa miejscowości. Na jednym ze skrzyżowań stoi odnowiony krzyż z 1922 roku. Upamiętnia syna poległego osiem lat wcześniej pod Kraśnikiem. Miał 23 lata.
Tartak i budynki gospodarcze przekształcone w mieszkalne.
Znowu Biała. Ładny niebieski mostek wyprodukowany na początku ubiegłego wieku w Cieszynie. Sporo cieszyńskich metalowych produktów można znaleźć u Pepików, m. in. elementy żelazne na dworcach kolejowych.
Most kolejowy. Nim przechodzimy na drugą stronę nie bojąc się, że coś nas przejedzie, bo pociągi kursują na Zlaté Hory jedynie w weekendy.
Po zrobieniu zakupów chcemy zasiąść w jakimś lokalu. Niestety, znana nam restauracja akurat ma urlop. Drugi taki przybytek wydaje się zbyt ekskluzywny. Dostrzegam na nim dwie wypłowiałe flagi. Zapewne miała to być czeska i ukraińska, ale powieszono je odwrotnie, więc pierwsza przypomina filipińską wojenną, a druga to przecież fana Górnego Śląska .
Kiedyś knajpa działała na dworcu kolejowym, ale to pieśń przeszłości; jedyne oznaki życia to poruszana wiatrem pościel susząca się na słońcu.
Na szczęście czeskie życie piwoszy nie znosi próżni i całkiem niedaleko mamy "restaurację Neptun". Już sam szyld wygląda zachęcająco.
Rzecz jasna to nie żadna restauracja, ale spelunka, bardzo sympatyczna. Pełno tu emblematów kibicowskich, nie wiedzieć czemu, ale chyba miejscowi wspierają Slavię Praga. Piwko w dobrej cenie, na kranie Holba, w telewizji mecz. Wszyscy się znają. Do jedzenia jedynie utopenec, ale nie narzekam.
Oczywiście wzbudzamy zainteresowanie. Gdzie, dokąd, jak. Jeden chłop wychodząc z lokalu rzuca na pożegnanie po polsku:
- No to cześć w Cieszynie.
Mikulovice były przez pewien czas miasteczkiem (od 1907 do 1949 roku). Straciły ten status, kiedy po wypędzeniu Niemców liczba ludności gwałtownie spadła i dziś pozostają raczej senną mieściną.
Pamiątką po bardziej ludnych czasach jest wielki kościół świętego Mikołaja. Wybudowany z inicjatywy Georga von Koppa, biskupa wrocławskiego. Dopiero w 1978 roku Mikulovice, podobnie jak inne parafie dawnego Księstwa Nyskiego, zostały wyciągnięte z kościelnej jurysdykcji Wrocławia (wtedy już jedynie teoretycznej) i włączone do diecezji ołomunieckiej.
Według prognoz w drugiej połowie dnia czekać nas miało załamanie pogody i rzeczywiście na horyzoncie zaczyna się chmurzyć. Na razie się nie przejmujemy i zaglądamy do jeszcze jednej knajpki, nieco dziwnej. W środku siedzi dwóch facetów i jara zioło, powietrze jest aż gęste. Podskakuje do nas łysy barman i zapewnia, że mają tam najlepsze piwo w Mikulovicach! Siadamy zatem na dworze delektując się nadal piękną aurą.
I tu znowu wzbudzamy zainteresowanie: wielki jak dąb facet z amputowaną ręką zapytuje, czy idziemy na Pradziad. Mielibyśmy trochę daleko, ale być może to jedyna góra, którą kojarzy w okolicy.
- Nie, do Javornej - tłumaczę. - Tam jest wiata turystyczna.
- Aaa, to wiem - kiwa głową, ale po minie odgaduję, że nie ma pojęcia o czym mówię .
Za każdym wychodzącym ze środka ciągnie się ziołowy zapach, tak, że można by za nimi iść w ciemno.
Po wyjściu na drogę chmur przybyło i to znacznie, słońce zaczyna przegrywać. Rezygnujemy zatem z odwiedzenia kościoła (i tak zamkniętego), a od razu odbijamy w boczną drogą na południe przez dawną osadę Bukovec (Buchberg). Niektóre domy mają ciekawe elementy wykończenia.
W Bukovcu jest cmentarz, na który nie omieszkamy zajrzeć. Ostało się trochę niemieckich grobów, na jednym z nich przymocowano tabliczkę poświęconą dawnym mieszkańcom.
Kilometr dalej na południe zaczyna się obszar, który jeszcze dwie dekady temu był niedostępny dla zwykłego cywila. Chodzi o Munę, dawny teren wojskowy. Założyli go Niemcy po aneksji Sudetów jako Heeres - Munitionsanstalt Niklasdorf, miał to być przede wszystkim magazyn i fabryka amunicji. Początkowo do budowy użyto robotników przymusowych, a w późniejszych latach jeńców wojennych, którym zorganizowano jednocześnie obóz jeniecki; według niektórych źródeł mógł on podlegać pod Lamsdorf (Łambinowice). Po wojnie przetrzymywano w Munie wypędzanych Niemców, miało ich być ponad pięćdziesiąt tysięcy. Następnie Muna pełniła różne funkcje:
* ośrodek treningowy Sboru národní bezpečnosti (Korpusu Bezpieczeństwa Narodowego), czyli komunistycznych formacji policyjnych,
* ośrodek treningowy dla komunistycznych greckich partyzantów,
* garnizon jednostki artylerii, która zbierała, przechowywała, a w razie potrzeby niszczyła sprzęt i amunicję poniemiecką oraz radziecką,
* magazyny amunicji do wszystkich typów wojsk, a zwłaszcza rakietowych.
W latach 80. w Munie likwidowano elementy sowieckich nośników broni nuklearnej zgodnie z traktatem SALT II.
Tradycyjnie już po upadku komunizmu nie bardzo wiadomo było co z tym terenem zrobić, choć paradoksalnie to w latach 90. stało tam najwięcej budynków, bo jeszcze za demokracji kilka wzniesiono. Ostatecznie w 2005 wojsko czeskie opuściło Munę i przekazało ją gminie. No i ona też za bardzo nie wie, co uczynić z takim prezentem.
Na zdjęciach dwie strażnice wjazdowe: pierwsza mniej więcej z lat 60., kiedy to powstał nowy sektor w Munie z kinem polowym, druga zapewne jeszcze z czasów niemieckich.
W Munie umieszczono siedziby różnych organizacji. Na jednym z budynków wymalowano znaki harcerskie, na innych są informacje o działających niewielkich firmach, choć ich stan wskazywał, że to raczej nieaktualne. Kilkukrotnie widzieliśmy drogowskazy do... Lidla. Ogólnie to większość obiektów stoi pustych w formie większego lub mniejszego rozkładu. Poniżej pozabijana deskami dawna stołówka.
Wiele tu tabliczek głoszących, że oto jest budynek prywatny, ale nie widać, żeby coś z nimi robiono.
Munę chroniła podwójna linia płotu pod wysokim napięciem, który jednak nigdy nie został do prądu podłączony. Dodatkowo załogę wspomagała garść małych bunkrów z ewidentnie niemieckim rodowodem.
W lesie znaleźliśmy także schron przeciwlotniczy; z trzech wejść jedno zamurowano. Szacowana pojemność takiego schronu to około dwustu osób.
Śmieci - czy to leżące luzem, czy popakowane w worki - to nie jest rzadki widok.
Nagle trafiamy na... warsztat samochodowy! Wygląda nieco surrealistycznie: stoją auta, garaż jest otwarty, słychać radio, ale ani żywej duszy. Niczym w amerykańskim horrorze.
Wojskowi wybudowali trzykilometrową linię kolejową do stacji Ondřejovice, gdzie łączyła się z cywilnym systemem. Dziś po torach nie został żaden ślad, zlikwidowano nawet przejazdy kolejowe. Niedaleko rampy (ta nadal istnieje) stoi krzyż upamiętniający wszystkie ofiary Muny, a obok miejsce piknikowe. Przy nim zaparkowały dwa auta na polskich blachach - Opole i Nysa. Kilkoro młodych ludzi też jara zioło, ale atmosfera jest tu zupełnie inna niż w knajpie w Mikulovicach: czuć złość i napięcie, witają nas wrogie spojrzenia, a jeden koleś wrzeszczy przez telefon miotając przekleństwa. Nic tu po nas, idziemy dalej.
Wiele z oryginalnych 145 budynków rozebrano albo same się zawaliły. Ta kupa gruzu była kiedyś jednym z obiektów sztabowych.
Doskonale czuje się tu wszelka roślinność: nikt jej nie grozi kosiarką, więc w nieskrępowany sposób rośnie i rośnie, powoli wdzierając się na asfaltowe ścieżki.
Najliczniej reprezentowany typ budynków, czyli jeden z magazynów. Zazwyczaj stały one od siebie w pewnym oddaleniu, nie stawiano ich w grupach.
Ponoć na terenie Muny działa knajpa. Nie bardzo chce nam się wierzyć, żeby ktoś na takim odludziu prowadził taki przybytek, ale w sumie u Pepików nie jest to niemożliwe. Idziemy w jego kierunku mocno sceptyczni i... nagle słyszymy muzykę, potem pojawiają się parasole i światła! A jednak jest! Bufet przy domu przerobionym z obiektu wojskowego.
- Piwko, panowie? - zagaduje właściciel zanim jeszcze zdążyliśmy ściągnąć plecaki.
Leją Krakonoša za 30 koron, więc głupio byłoby odmówić. Siadamy, rozkładamy się. Enklawa cywilizacji na zadupiu, bardzo sympatyczna. I ten klimat kończącego się dnia, kiedy kolory zmieniają się na coraz bardziej wieczorne.
Przy knajpie sporo menażerii: w zagrodzie mieszkają świnki, a między stołami kręcą się dwa koty. Jeden w typie Rademenesa ma diaboliczny wygląd.
Pogoda się psuje. Już po wejściu do Muny trochę padało, ale przeszło. Teraz nadciąga mocny deszcz, więc chowamy się pod parasolami. W oddali, gdzieś nad Kopą Biskupią, przechodzi burza, a z drugiej strony druga. Mieliśmy tu usiąść na chwilę, ale przecież nie pójdziemy jak pada! Leje, leje, w końcu zaczyna słabnąć, aż wreszcie zupełnie przestaje, lecz na zegarku już wieczór.
Munę opuszczamy boczną bramą.
Po chwili łączymy się z czerwonym szlakiem z Mikulovic i z nim zaczynamy się wspinać na grzbiet pomiędzy dwoma szczytami: Strážisko (Reh Berg) i Bílý kámen (Weisser-Stein). Szlak jest dość nudny i nie posiada żadnych punktów charakterystycznych. Po pewnym czasie słyszę głos Bastka:
- Z prawej widzę słupy energetyczne.
- To dobrze - mówię. - Za chwilę powinniśmy pod nimi przechodzić i potem bezszlakowo zejdziemy do doliny.
Ciśniemy w górę, ciśniemy, potem teren się wypłaszcza i nawet zaczyna się zniżać, a słupów ani czuć.
- Gdzie one są??!
- Jakiś czas temu widziałem je z prawej - sapie Bastek.
- Niemożliwe, już dawno powinniśmy je minąć!
Odpalamy GPS-a, z problemami, bo zasięg się gubi. Okazało się, że na polanie zamiast pójść w prawo, to poszliśmy w lewo i dlatego nadal nie przecięliśmy linii wysokiego napięcia! Nie zauważyliśmy oznaczeń szlaku albo ich nie było, a polana miała na tyle duży rozmiar, że łatwo było przegapić właściwą ścieżkę. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło: tędy i tak schodzimy do interesującej nas doliny, co prawda nadłożymy dwa kilometry, ale na pewno się już nie zgubimy!
W dolinie potoku Javorná położono asfalt, który w takiej sytuacji absolutnie nam nie przeszkadza. Maszerujemy po płaskim, droga się ciągnie jak expose premiera. W końcu widzimy drogowskaz informujący, że do wiaty turystycznej mamy kilkaset metrów! Alleluja!
Po krótkim odpoczynku zaczynamy atak szczytowy, lecz... nieudany! Na jedynym rozwidleniu poszliśmy w lewo, zamiast w prawo i wylądowaliśmy pod samotną chatą myśliwską. Klnąc głośno wracamy się do głównej ścieżki i wreszcie po ponad dwóch godzinach od opuszczenia Muny zdobywamy wiatę turystyczną o nazwie přístřešek Líhně.
Obiekt to bardzo zacny: osłonięty z większości stron, posiada kominek i wielkie zapasy porąbanego przez Czeskie Lasy drewna! Nic tylko palić, nie trzeba wnosić żadnych opłat ani zgłaszać swojego pobytu, rezerwować itp., jak to często ma miejsce w polskich lasach! Być może czescy leśnicy są bogatsi od polskich i ich stać. Jest również kosz na śmieci, więc najwyraźniej Czesi wolą co jakiś czas go opróżnić niż oglądać syf od tych, którzy nie wzięli ich ze sobą.
W zestawie jest jeszcze stół, dwie ławki i kran z wodą, która kapie bardzo słabo, lecz ponoć można to wyregulować. Ostrzyłem sobie zęby na nocleg w tym miejscu prawie od roku i w końcu się udało!
Rozkładam się na ławce, Bastek rozwiesza hamak, śpimy spokojnie aż do rana, które - niestety - przynosi deszcz. Co prawda prognozy mówiły o opadach, ale raczej w późniejszych godzinach. W takiej sytuacji nie ma co się spieszyć ze zbieraniem bambetli: rozpalam ponownie w kominku, a Bastek gnije w hamaku.
Największy minus to brak wychodka. Nie potrafię tego zrozumieć! Przecież nawet jeśli ktoś przyjdzie tu tylko na chwilę, ale rozpali w piecu i coś zje, to może mu się zachcieć! Siłą rzeczy ludzie chodzą w krzaki! W największym zgrupowaniu papierzaków rosły najbardziej dorodne grzyby!
Obok wiaty płynie strumień idealny do porannej kąpieli, ale nie w taką pogodę. Pozostaje umyć się przy kranie. Czekając na koniec opadów robię sobie zdjęcie z faną.
W południe przestaje padać, więc zbieramy się do drogi. Wiata na pewno będzie brana pod uwagę podczas którejś z kolejnych wypraw.
Znajdujemy się na terenie dawnej osady Javorná (Latzdorf). Założono ją w XVI wieku, ale po wojnie trzydziestoletniej zaczęła się wyludniać i na początku 19. wieku zorganizowano ją na nowo. Uruchomiono w niej hutę żelaza z wielkim piecem z dwoma młotami i drutownią, a także papiernię. Rudę żelaza wydobywano w okolicy, sprowadzano ją również z pruskiego Śląska. Następnie ruszyła walcowania blachy, pierwsza na ziemiach czeskich, jej produkty eksportowano na całą cesarską Austrię i Europę. W okresie największego rozkwitu mieszkała w Latzdorfie setka osób. Drugi upadek wioski przyniósł wielki kryzys w okresie międzywojennym, poszczególne zakłady kończyły produkcję. Ostateczny koniec nastąpił po II wojnie światowej, oprócz wywózek dobił ją pożar ostatniego zakładu. Javorná praktycznie przestała istnieć.
Pozostało po niej m.in. kilka stawów - w XIX wieku były ich co najmniej dziesięć, hodowano pstrągi i karpie, niezbędne były także dla działalności huty. Komuniści najpierw je zaniedbali, a potem odnawiali, ot, zabawa głupiego.
Jeśli chodzi o zabudowę, to przy drodze stoi ostatnia stodoła, sporych rozmiarów. Kawałek dalej zaś przyciąga uwagę ostatni dom, równie słusznych gabarytów. Patrząc na doniczki z kwiatami podejrzewam, że ktoś go dogląda, ale na pewno już w nim nie mieszka.
Za domem możemy jeszcze zobaczyć neogotycką kaplicę św. Anny z 1906 roku. Kazał ją wybudować Karl Rudno-Rudzinski, generał major cesarsko - królewskiej armii, a przede wszystkim właściciel Latzdorfu. Rudzinscy byli polską szlachtą z Mazowsza, która w XVIII wieku przybyła na Śląsk, a potem pojawiła się również po czeskiej stronie. Kaplica była prezentem dla żony z okazji srebrnego jubileuszu małżeństwa.
Oko turysty dostrzeże niekiedy jakąś samotną, skromną kapliczkę, kupę kamieni albo cegieł będącą pozostałością wielkiego pieca albo innego urządzenia. W ten sposób oglądając się w lewo i w prawo idziemy doliną w kierunku najbliższej zamieszkałej wioski.
Po dwóch kilometrach spotykamy pierwsze domy: jeden nowiutki, ale obity drewnem, z wielkim ogrodem i basenem. Mają ludzie rozmach.
Kolejne domy są już starsze i pamiętają jeszcze poprzednich mieszkańców.
Chwila mniej przyjemnej wędrówki główną drogą i jesteśmy w Ondřejovicach (Endersdorf), do których kiedyś administracyjnie należała Javorná.
Granica na Olešnicy (Elsnitz, Białka) zawsze mnie fascynuje. Na rzece pozostało wiele śladów wskazujących, że kiedyś ona bardziej łączyła dwa państwa, niż dzieliła. Dziś w Ondřejovicach istnieje tylko jeden most do Polski, na starych mapach są co najmniej dwa, lecz z tego drugiego zobaczymy jedynie żelazne resztki.
Po polskiej stronie rzeki w krzakach czają się ruiny budynków. To pewnie była zabudowa wioski Stöckicht, która przed podziałem Śląska stanowiła część Ondřejovic, a dziś jako Gęstwina jest przysiółkiem Podlesia.
Po krótkim odpoczynku rozpoczynamy wspinanie się czerwonym szlakiem mijającym Skalną Górę (Stein-Berg). To jedna z najstarszych znakowanych tras w regionie, wytyczono ją w 1882 roku: czerwono - zielony szlak łączył Głuchołazy i Rejviz.
Pierwszą ulicą Podlesia (Schönwalde) jest Widokowa. Niestety, widoków z niej coraz mniej, zasłaniają je krzaki albo wyrastające jak grzyby wśród papierzaków nowe klockowate domy.
Mijamy hotel o wszystko mówiącej nazwie Aspen Prime Ski & Bike Resort. Odnoszę wrażenie, że im większe zadupie, tym nazwa musi być dłuższa i bardziej prestiżowa. Gdzieś w jego pobliżu powinien być głaz z wykutym krzyżem i datą 1586, ale znaleźliśmy tylko schodki donikąd na środku skrzyżowania. Podejrzewam, że prowadziły do jakiegoś nieistniejącego pomnika.
Wyżej stoją domy wielorodzinne bardziej zaawansowane wiekowo.
Dominantą Podlesia jest kościół św. Jerzego z początku XX wieku. Dzięki swemu położeniu świątynia jest doskonale widoczna ze Zlatych Hor i Kopy Biskupiej. Na fasadzie widnieje herb Księstwa Nyskiego, a właściwie herb biskupi Georga von Koppa, którego symbole księstwa były centralną częścią.
Obudowana kapliczka (urody jej to nie poprawiło) i słup, którego pierwotne przeznaczenie było zapewne inne.
Spod kościoła widoków wreszcie nie ogranicza żadna zabudowa, ale niskie chmury uczyniły je mocno uproszczonymi.
Przejście przez masyw Parkowej Góry praktycznie bez historii, oprócz dwóch punktów. Najpierw spotkaliśmy... pielgrzymkę. Grupa starszych osób odmawiających modlitwę była zaskoczona nami tak samo jak my nią. Potem zauważyliśmy pod okazałą wiatą źródełko - Studnię Jakubową - przy którym zachowała się oryginalna tablica.
Gdzieś z boku mignęła panorama: Kopa Biskupia cała w chmurach. Tego dnia "ujmujące Góry Opawskie" (jak określił je niedawno National Geographic) nie chciały się odsłonić.
Na sam koniec przy samochodzie w Głuchołazach Zdrój dostrzegam ciekawostkę na sąsiednim budynku:
* stara, poprzednia nazwa ulicy (15 grudnia zamiast Jana Pawła),
* stara tabliczka numerowa,
* stara tabliczka metalowa z zatartym napisem,
* stary znak kierujący do schronu przeciwlotniczego.
Parkujemy samochód w Głuchołazach - Zdrój (Bad Ziegenhals); dzielnica uzdrowiskowa jak zwykle wydaje się o przedpołudniowej porze wyludniona. Może wszyscy śpią po szaleństwach ostatniej nocy?
Zaglądamy nad Białą (Białą Głuchołaską, Biele, Ziegenhalser Biele). W tle widać komin fabryki oklein meblowych, zdaje się, że kiedyś była to część zakładów papierniczych. A nad rzekę jeszcze wrócimy dziś nie raz.
Wchodzimy w masyw Parkowej Góry (Holzberg). Nieśpiesznie idziemy najpierw niebieskim szlakiem wzdłuż odnowionej Drogi Krzyżowej, a następnie żółtym wspinamy się na Przednią Kopę (Vorder-Koppe), czyli na najniższy z trzech szczytów masywu.
Od 1898 roku stoi na nim kamienna wieża Hohenzollernwarte, do której w latach 20. ubiegłego wieku dobudowano schronisko Holzbergbaude. Przed wojną było ono bardzo popularne wśród mieszkańców, posiadało wielką salę balową i spory bufet. A po wojnie... cóż. Najpierw obiekt zdewastowano, potem przebudowano w nie do końca przemyślany sposób, następnie w III RP przekazano osobie prywatnej. Schronisko spłonęło, kilka razy zmieniało właścicieli, aktualnym jest pewien Polonus z USA. Widać, że rzeczywiście rozpoczęto remont, ale budynek jest nadal niedostępny, choć pierwotny termin otwarcia minął już dwa lata temu.
Nieliczne widoki gór dzisiejszego dnia i to jeszcze pomiędzy drzewami.
Poniżej szczytu znajdziemy neogotycką kaplicę św. Anny, patronki górników, a z górnictwem Głuchołazy były związane przez całe wieki. Jestem przy niej pierwszy raz. Cisza i spokój, ładnie tu.
Schodzimy w dół. Szlak skręca w prawo do miasta, a my w lewo do granicy. Przekraczamy kilka małych cieków wodnych, w których chlapiemy się zimną wodą.
Dokładny przebieg granicy ciężko zauważyć. Nie ma tu wyciętego pasa, nie ma standardowych słupków, nie ma żadnych tabliczek, tylko stary, rozsypujący się słup stojący w krzakach. Zapewne polski z czasów sprzed Schengen. Dopiero po chwili dostrzegam w oddali jeden, jedyny słup graniczny kilkadziesiąt metrów obok nas.
Różnice są w tym, co mamy pod butami. Po polskiej stronie prowadziła tu wąska, ale w miarę sucha ścieżka, po czeskiej jest ona szeroka, ale zniszczona ciężkim sprzętem, potężne pokłady błota. Idziemy ostrożnie, lecz Bastek i tak zalicza małe podtopienie. Na jakiś czas zniknął też las, który widoczny jest jeszcze na mapach.
W wysokiej trawie czają się już kleszcze, aby zaatakować bengaje (dla niewtajemniczonych: są to męskie jajka po podlasku ).
Po chwili dochodzimy ponownie do Białej. Czesi nie łączą ją z Głuchołazami, co w sumie oczywiste, ale z Jesionikiem, więc mamy nazwę Bělá Jesenická, a wśród austriackich Niemców funkcjonowała jako Freiwaldauer Biela. Szukamy fajnego miejsca na brzegu aby zrobić postój, zjeść śniadanie i wypić pierwsze piwo.
Znajdujemy takie już na obrzeżach Mikulovic (Niklasdorf). Kawałek od nas stoją pierwsze domy z których czuć zapach czegoś palonego, przy czym nie do końca umiemy określić, czy to jakieś plastiki, czy raczej ktoś pali gałęzie w ogródku. Olewamy to i włazimy do rzeki, która jest cholernie zimna, ale do kolan można przyjemnie się wymoczyć.
Relaksujemy się nad rzeką ponad godzinę. Prawdziwie górska przygoda . Potem zbieramy się bez pośpiechu. Wśród najbliższych domostw większość wygląda na letniskowe, z prysznicami na zewnątrz, ale może ktoś tak mieszka przez cały rok?
Wychodzimy na drogę powyżej, z tyłu mamy lasy okolic Przedniej Kopy.
Zaczyna się regularna zabudowa miejscowości. Na jednym ze skrzyżowań stoi odnowiony krzyż z 1922 roku. Upamiętnia syna poległego osiem lat wcześniej pod Kraśnikiem. Miał 23 lata.
Tartak i budynki gospodarcze przekształcone w mieszkalne.
Znowu Biała. Ładny niebieski mostek wyprodukowany na początku ubiegłego wieku w Cieszynie. Sporo cieszyńskich metalowych produktów można znaleźć u Pepików, m. in. elementy żelazne na dworcach kolejowych.
Most kolejowy. Nim przechodzimy na drugą stronę nie bojąc się, że coś nas przejedzie, bo pociągi kursują na Zlaté Hory jedynie w weekendy.
Po zrobieniu zakupów chcemy zasiąść w jakimś lokalu. Niestety, znana nam restauracja akurat ma urlop. Drugi taki przybytek wydaje się zbyt ekskluzywny. Dostrzegam na nim dwie wypłowiałe flagi. Zapewne miała to być czeska i ukraińska, ale powieszono je odwrotnie, więc pierwsza przypomina filipińską wojenną, a druga to przecież fana Górnego Śląska .
Kiedyś knajpa działała na dworcu kolejowym, ale to pieśń przeszłości; jedyne oznaki życia to poruszana wiatrem pościel susząca się na słońcu.
Na szczęście czeskie życie piwoszy nie znosi próżni i całkiem niedaleko mamy "restaurację Neptun". Już sam szyld wygląda zachęcająco.
Rzecz jasna to nie żadna restauracja, ale spelunka, bardzo sympatyczna. Pełno tu emblematów kibicowskich, nie wiedzieć czemu, ale chyba miejscowi wspierają Slavię Praga. Piwko w dobrej cenie, na kranie Holba, w telewizji mecz. Wszyscy się znają. Do jedzenia jedynie utopenec, ale nie narzekam.
Oczywiście wzbudzamy zainteresowanie. Gdzie, dokąd, jak. Jeden chłop wychodząc z lokalu rzuca na pożegnanie po polsku:
- No to cześć w Cieszynie.
Mikulovice były przez pewien czas miasteczkiem (od 1907 do 1949 roku). Straciły ten status, kiedy po wypędzeniu Niemców liczba ludności gwałtownie spadła i dziś pozostają raczej senną mieściną.
Pamiątką po bardziej ludnych czasach jest wielki kościół świętego Mikołaja. Wybudowany z inicjatywy Georga von Koppa, biskupa wrocławskiego. Dopiero w 1978 roku Mikulovice, podobnie jak inne parafie dawnego Księstwa Nyskiego, zostały wyciągnięte z kościelnej jurysdykcji Wrocławia (wtedy już jedynie teoretycznej) i włączone do diecezji ołomunieckiej.
Według prognoz w drugiej połowie dnia czekać nas miało załamanie pogody i rzeczywiście na horyzoncie zaczyna się chmurzyć. Na razie się nie przejmujemy i zaglądamy do jeszcze jednej knajpki, nieco dziwnej. W środku siedzi dwóch facetów i jara zioło, powietrze jest aż gęste. Podskakuje do nas łysy barman i zapewnia, że mają tam najlepsze piwo w Mikulovicach! Siadamy zatem na dworze delektując się nadal piękną aurą.
I tu znowu wzbudzamy zainteresowanie: wielki jak dąb facet z amputowaną ręką zapytuje, czy idziemy na Pradziad. Mielibyśmy trochę daleko, ale być może to jedyna góra, którą kojarzy w okolicy.
- Nie, do Javornej - tłumaczę. - Tam jest wiata turystyczna.
- Aaa, to wiem - kiwa głową, ale po minie odgaduję, że nie ma pojęcia o czym mówię .
Za każdym wychodzącym ze środka ciągnie się ziołowy zapach, tak, że można by za nimi iść w ciemno.
Po wyjściu na drogę chmur przybyło i to znacznie, słońce zaczyna przegrywać. Rezygnujemy zatem z odwiedzenia kościoła (i tak zamkniętego), a od razu odbijamy w boczną drogą na południe przez dawną osadę Bukovec (Buchberg). Niektóre domy mają ciekawe elementy wykończenia.
W Bukovcu jest cmentarz, na który nie omieszkamy zajrzeć. Ostało się trochę niemieckich grobów, na jednym z nich przymocowano tabliczkę poświęconą dawnym mieszkańcom.
Kilometr dalej na południe zaczyna się obszar, który jeszcze dwie dekady temu był niedostępny dla zwykłego cywila. Chodzi o Munę, dawny teren wojskowy. Założyli go Niemcy po aneksji Sudetów jako Heeres - Munitionsanstalt Niklasdorf, miał to być przede wszystkim magazyn i fabryka amunicji. Początkowo do budowy użyto robotników przymusowych, a w późniejszych latach jeńców wojennych, którym zorganizowano jednocześnie obóz jeniecki; według niektórych źródeł mógł on podlegać pod Lamsdorf (Łambinowice). Po wojnie przetrzymywano w Munie wypędzanych Niemców, miało ich być ponad pięćdziesiąt tysięcy. Następnie Muna pełniła różne funkcje:
* ośrodek treningowy Sboru národní bezpečnosti (Korpusu Bezpieczeństwa Narodowego), czyli komunistycznych formacji policyjnych,
* ośrodek treningowy dla komunistycznych greckich partyzantów,
* garnizon jednostki artylerii, która zbierała, przechowywała, a w razie potrzeby niszczyła sprzęt i amunicję poniemiecką oraz radziecką,
* magazyny amunicji do wszystkich typów wojsk, a zwłaszcza rakietowych.
W latach 80. w Munie likwidowano elementy sowieckich nośników broni nuklearnej zgodnie z traktatem SALT II.
Tradycyjnie już po upadku komunizmu nie bardzo wiadomo było co z tym terenem zrobić, choć paradoksalnie to w latach 90. stało tam najwięcej budynków, bo jeszcze za demokracji kilka wzniesiono. Ostatecznie w 2005 wojsko czeskie opuściło Munę i przekazało ją gminie. No i ona też za bardzo nie wie, co uczynić z takim prezentem.
Na zdjęciach dwie strażnice wjazdowe: pierwsza mniej więcej z lat 60., kiedy to powstał nowy sektor w Munie z kinem polowym, druga zapewne jeszcze z czasów niemieckich.
W Munie umieszczono siedziby różnych organizacji. Na jednym z budynków wymalowano znaki harcerskie, na innych są informacje o działających niewielkich firmach, choć ich stan wskazywał, że to raczej nieaktualne. Kilkukrotnie widzieliśmy drogowskazy do... Lidla. Ogólnie to większość obiektów stoi pustych w formie większego lub mniejszego rozkładu. Poniżej pozabijana deskami dawna stołówka.
Wiele tu tabliczek głoszących, że oto jest budynek prywatny, ale nie widać, żeby coś z nimi robiono.
Munę chroniła podwójna linia płotu pod wysokim napięciem, który jednak nigdy nie został do prądu podłączony. Dodatkowo załogę wspomagała garść małych bunkrów z ewidentnie niemieckim rodowodem.
W lesie znaleźliśmy także schron przeciwlotniczy; z trzech wejść jedno zamurowano. Szacowana pojemność takiego schronu to około dwustu osób.
Śmieci - czy to leżące luzem, czy popakowane w worki - to nie jest rzadki widok.
Nagle trafiamy na... warsztat samochodowy! Wygląda nieco surrealistycznie: stoją auta, garaż jest otwarty, słychać radio, ale ani żywej duszy. Niczym w amerykańskim horrorze.
Wojskowi wybudowali trzykilometrową linię kolejową do stacji Ondřejovice, gdzie łączyła się z cywilnym systemem. Dziś po torach nie został żaden ślad, zlikwidowano nawet przejazdy kolejowe. Niedaleko rampy (ta nadal istnieje) stoi krzyż upamiętniający wszystkie ofiary Muny, a obok miejsce piknikowe. Przy nim zaparkowały dwa auta na polskich blachach - Opole i Nysa. Kilkoro młodych ludzi też jara zioło, ale atmosfera jest tu zupełnie inna niż w knajpie w Mikulovicach: czuć złość i napięcie, witają nas wrogie spojrzenia, a jeden koleś wrzeszczy przez telefon miotając przekleństwa. Nic tu po nas, idziemy dalej.
Wiele z oryginalnych 145 budynków rozebrano albo same się zawaliły. Ta kupa gruzu była kiedyś jednym z obiektów sztabowych.
Doskonale czuje się tu wszelka roślinność: nikt jej nie grozi kosiarką, więc w nieskrępowany sposób rośnie i rośnie, powoli wdzierając się na asfaltowe ścieżki.
Najliczniej reprezentowany typ budynków, czyli jeden z magazynów. Zazwyczaj stały one od siebie w pewnym oddaleniu, nie stawiano ich w grupach.
Ponoć na terenie Muny działa knajpa. Nie bardzo chce nam się wierzyć, żeby ktoś na takim odludziu prowadził taki przybytek, ale w sumie u Pepików nie jest to niemożliwe. Idziemy w jego kierunku mocno sceptyczni i... nagle słyszymy muzykę, potem pojawiają się parasole i światła! A jednak jest! Bufet przy domu przerobionym z obiektu wojskowego.
- Piwko, panowie? - zagaduje właściciel zanim jeszcze zdążyliśmy ściągnąć plecaki.
Leją Krakonoša za 30 koron, więc głupio byłoby odmówić. Siadamy, rozkładamy się. Enklawa cywilizacji na zadupiu, bardzo sympatyczna. I ten klimat kończącego się dnia, kiedy kolory zmieniają się na coraz bardziej wieczorne.
Przy knajpie sporo menażerii: w zagrodzie mieszkają świnki, a między stołami kręcą się dwa koty. Jeden w typie Rademenesa ma diaboliczny wygląd.
Pogoda się psuje. Już po wejściu do Muny trochę padało, ale przeszło. Teraz nadciąga mocny deszcz, więc chowamy się pod parasolami. W oddali, gdzieś nad Kopą Biskupią, przechodzi burza, a z drugiej strony druga. Mieliśmy tu usiąść na chwilę, ale przecież nie pójdziemy jak pada! Leje, leje, w końcu zaczyna słabnąć, aż wreszcie zupełnie przestaje, lecz na zegarku już wieczór.
Munę opuszczamy boczną bramą.
Po chwili łączymy się z czerwonym szlakiem z Mikulovic i z nim zaczynamy się wspinać na grzbiet pomiędzy dwoma szczytami: Strážisko (Reh Berg) i Bílý kámen (Weisser-Stein). Szlak jest dość nudny i nie posiada żadnych punktów charakterystycznych. Po pewnym czasie słyszę głos Bastka:
- Z prawej widzę słupy energetyczne.
- To dobrze - mówię. - Za chwilę powinniśmy pod nimi przechodzić i potem bezszlakowo zejdziemy do doliny.
Ciśniemy w górę, ciśniemy, potem teren się wypłaszcza i nawet zaczyna się zniżać, a słupów ani czuć.
- Gdzie one są??!
- Jakiś czas temu widziałem je z prawej - sapie Bastek.
- Niemożliwe, już dawno powinniśmy je minąć!
Odpalamy GPS-a, z problemami, bo zasięg się gubi. Okazało się, że na polanie zamiast pójść w prawo, to poszliśmy w lewo i dlatego nadal nie przecięliśmy linii wysokiego napięcia! Nie zauważyliśmy oznaczeń szlaku albo ich nie było, a polana miała na tyle duży rozmiar, że łatwo było przegapić właściwą ścieżkę. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło: tędy i tak schodzimy do interesującej nas doliny, co prawda nadłożymy dwa kilometry, ale na pewno się już nie zgubimy!
W dolinie potoku Javorná położono asfalt, który w takiej sytuacji absolutnie nam nie przeszkadza. Maszerujemy po płaskim, droga się ciągnie jak expose premiera. W końcu widzimy drogowskaz informujący, że do wiaty turystycznej mamy kilkaset metrów! Alleluja!
Po krótkim odpoczynku zaczynamy atak szczytowy, lecz... nieudany! Na jedynym rozwidleniu poszliśmy w lewo, zamiast w prawo i wylądowaliśmy pod samotną chatą myśliwską. Klnąc głośno wracamy się do głównej ścieżki i wreszcie po ponad dwóch godzinach od opuszczenia Muny zdobywamy wiatę turystyczną o nazwie přístřešek Líhně.
Obiekt to bardzo zacny: osłonięty z większości stron, posiada kominek i wielkie zapasy porąbanego przez Czeskie Lasy drewna! Nic tylko palić, nie trzeba wnosić żadnych opłat ani zgłaszać swojego pobytu, rezerwować itp., jak to często ma miejsce w polskich lasach! Być może czescy leśnicy są bogatsi od polskich i ich stać. Jest również kosz na śmieci, więc najwyraźniej Czesi wolą co jakiś czas go opróżnić niż oglądać syf od tych, którzy nie wzięli ich ze sobą.
W zestawie jest jeszcze stół, dwie ławki i kran z wodą, która kapie bardzo słabo, lecz ponoć można to wyregulować. Ostrzyłem sobie zęby na nocleg w tym miejscu prawie od roku i w końcu się udało!
Rozkładam się na ławce, Bastek rozwiesza hamak, śpimy spokojnie aż do rana, które - niestety - przynosi deszcz. Co prawda prognozy mówiły o opadach, ale raczej w późniejszych godzinach. W takiej sytuacji nie ma co się spieszyć ze zbieraniem bambetli: rozpalam ponownie w kominku, a Bastek gnije w hamaku.
Największy minus to brak wychodka. Nie potrafię tego zrozumieć! Przecież nawet jeśli ktoś przyjdzie tu tylko na chwilę, ale rozpali w piecu i coś zje, to może mu się zachcieć! Siłą rzeczy ludzie chodzą w krzaki! W największym zgrupowaniu papierzaków rosły najbardziej dorodne grzyby!
Obok wiaty płynie strumień idealny do porannej kąpieli, ale nie w taką pogodę. Pozostaje umyć się przy kranie. Czekając na koniec opadów robię sobie zdjęcie z faną.
W południe przestaje padać, więc zbieramy się do drogi. Wiata na pewno będzie brana pod uwagę podczas którejś z kolejnych wypraw.
Znajdujemy się na terenie dawnej osady Javorná (Latzdorf). Założono ją w XVI wieku, ale po wojnie trzydziestoletniej zaczęła się wyludniać i na początku 19. wieku zorganizowano ją na nowo. Uruchomiono w niej hutę żelaza z wielkim piecem z dwoma młotami i drutownią, a także papiernię. Rudę żelaza wydobywano w okolicy, sprowadzano ją również z pruskiego Śląska. Następnie ruszyła walcowania blachy, pierwsza na ziemiach czeskich, jej produkty eksportowano na całą cesarską Austrię i Europę. W okresie największego rozkwitu mieszkała w Latzdorfie setka osób. Drugi upadek wioski przyniósł wielki kryzys w okresie międzywojennym, poszczególne zakłady kończyły produkcję. Ostateczny koniec nastąpił po II wojnie światowej, oprócz wywózek dobił ją pożar ostatniego zakładu. Javorná praktycznie przestała istnieć.
Pozostało po niej m.in. kilka stawów - w XIX wieku były ich co najmniej dziesięć, hodowano pstrągi i karpie, niezbędne były także dla działalności huty. Komuniści najpierw je zaniedbali, a potem odnawiali, ot, zabawa głupiego.
Jeśli chodzi o zabudowę, to przy drodze stoi ostatnia stodoła, sporych rozmiarów. Kawałek dalej zaś przyciąga uwagę ostatni dom, równie słusznych gabarytów. Patrząc na doniczki z kwiatami podejrzewam, że ktoś go dogląda, ale na pewno już w nim nie mieszka.
Za domem możemy jeszcze zobaczyć neogotycką kaplicę św. Anny z 1906 roku. Kazał ją wybudować Karl Rudno-Rudzinski, generał major cesarsko - królewskiej armii, a przede wszystkim właściciel Latzdorfu. Rudzinscy byli polską szlachtą z Mazowsza, która w XVIII wieku przybyła na Śląsk, a potem pojawiła się również po czeskiej stronie. Kaplica była prezentem dla żony z okazji srebrnego jubileuszu małżeństwa.
Oko turysty dostrzeże niekiedy jakąś samotną, skromną kapliczkę, kupę kamieni albo cegieł będącą pozostałością wielkiego pieca albo innego urządzenia. W ten sposób oglądając się w lewo i w prawo idziemy doliną w kierunku najbliższej zamieszkałej wioski.
Po dwóch kilometrach spotykamy pierwsze domy: jeden nowiutki, ale obity drewnem, z wielkim ogrodem i basenem. Mają ludzie rozmach.
Kolejne domy są już starsze i pamiętają jeszcze poprzednich mieszkańców.
Chwila mniej przyjemnej wędrówki główną drogą i jesteśmy w Ondřejovicach (Endersdorf), do których kiedyś administracyjnie należała Javorná.
Granica na Olešnicy (Elsnitz, Białka) zawsze mnie fascynuje. Na rzece pozostało wiele śladów wskazujących, że kiedyś ona bardziej łączyła dwa państwa, niż dzieliła. Dziś w Ondřejovicach istnieje tylko jeden most do Polski, na starych mapach są co najmniej dwa, lecz z tego drugiego zobaczymy jedynie żelazne resztki.
Po polskiej stronie rzeki w krzakach czają się ruiny budynków. To pewnie była zabudowa wioski Stöckicht, która przed podziałem Śląska stanowiła część Ondřejovic, a dziś jako Gęstwina jest przysiółkiem Podlesia.
Po krótkim odpoczynku rozpoczynamy wspinanie się czerwonym szlakiem mijającym Skalną Górę (Stein-Berg). To jedna z najstarszych znakowanych tras w regionie, wytyczono ją w 1882 roku: czerwono - zielony szlak łączył Głuchołazy i Rejviz.
Pierwszą ulicą Podlesia (Schönwalde) jest Widokowa. Niestety, widoków z niej coraz mniej, zasłaniają je krzaki albo wyrastające jak grzyby wśród papierzaków nowe klockowate domy.
Mijamy hotel o wszystko mówiącej nazwie Aspen Prime Ski & Bike Resort. Odnoszę wrażenie, że im większe zadupie, tym nazwa musi być dłuższa i bardziej prestiżowa. Gdzieś w jego pobliżu powinien być głaz z wykutym krzyżem i datą 1586, ale znaleźliśmy tylko schodki donikąd na środku skrzyżowania. Podejrzewam, że prowadziły do jakiegoś nieistniejącego pomnika.
Wyżej stoją domy wielorodzinne bardziej zaawansowane wiekowo.
Dominantą Podlesia jest kościół św. Jerzego z początku XX wieku. Dzięki swemu położeniu świątynia jest doskonale widoczna ze Zlatych Hor i Kopy Biskupiej. Na fasadzie widnieje herb Księstwa Nyskiego, a właściwie herb biskupi Georga von Koppa, którego symbole księstwa były centralną częścią.
Obudowana kapliczka (urody jej to nie poprawiło) i słup, którego pierwotne przeznaczenie było zapewne inne.
Spod kościoła widoków wreszcie nie ogranicza żadna zabudowa, ale niskie chmury uczyniły je mocno uproszczonymi.
Przejście przez masyw Parkowej Góry praktycznie bez historii, oprócz dwóch punktów. Najpierw spotkaliśmy... pielgrzymkę. Grupa starszych osób odmawiających modlitwę była zaskoczona nami tak samo jak my nią. Potem zauważyliśmy pod okazałą wiatą źródełko - Studnię Jakubową - przy którym zachowała się oryginalna tablica.
Gdzieś z boku mignęła panorama: Kopa Biskupia cała w chmurach. Tego dnia "ujmujące Góry Opawskie" (jak określił je niedawno National Geographic) nie chciały się odsłonić.
Na sam koniec przy samochodzie w Głuchołazach Zdrój dostrzegam ciekawostkę na sąsiednim budynku:
* stara, poprzednia nazwa ulicy (15 grudnia zamiast Jana Pawła),
* stara tabliczka numerowa,
* stara tabliczka metalowa z zatartym napisem,
* stary znak kierujący do schronu przeciwlotniczego.