W poszukiwaniu zimy i muzyki: Karkonosze, Rudawy Janowickie.
: 2020-03-12, 16:00
Przez dziesięć lat nie jeździłem w Karkonosze, a jak w końcu pojawiłem się tam w 2018 roku, to od tego czasu zaliczyłem już pięć wizyt. Trzeba będzie znowu zrobić przerwę, aby się za nimi stęsknić. Na razie jednak w lutym pojechałem po raz szósty w ciągu ostatnich 24 miesięcy. Tym razem postanowiłem zacząć od wschodu, od Grzbietu Lasockiego (Pomezní hřeben, Kolbenkamm), którego w ogóle nie znam.
Wstaję o strasznej porze, aby zdążyć na odpowiednie pociągi i po kilku przesiadkach docieram do Lubawki (Liebau). Pogoda dopisuje, temperatura w okolicach zera lub lekkiego mroziku. Gdzieniegdzie widać mizerne resztki śniegu.
Lubawkę także ostatnio odwiedzałem już dwukrotnie, ale albo byłem tu już wieczorem albo nie miałem czasu na jakieś zwiedzanie. Tym razem mam godzinę do autobusu, więc mogę się po niej pokręcić.
Zaczynam od dworca reprezentującego stan nędzy i rozpaczy. W 2008 roku kupiła go pewna warszawska firma obiecując otwarcie luksusowego hotelu. Prawie im się udało.
Niemieckie napisy coraz śmielej wystają spod polskiej farby.
W pobliżu torów stoją dwa zabytkowe kościoły:
* ewangelicki Imienia Krzyża Chrystusa, użytkowany jako magazyn,
* barokowy, katolicki, pod wezwaniem św. Anny. Dość prosta konstrukcja, jednonawowa i bezwieżowa.
Na przykościelnym cmentarzu znajduje się metalowy krzyż upamiętniający ofiary wojny prusko-austriackiej z 1866 roku.
Maszeruję uliczkami w kierunku rynku. Jakaś dziewczyna widząc mnie robiącego zdjęcia robi zdziwioną minę i woła:
- Turysta? Tutaj?
No tak, Lubawki raczej obcy przybysze nie oblegają. Miasto posiada kilka atrakcji, ale ogólnie jest dość mocno zaniedbane. Jak niemal wszystkie na Dolnym Śląsku.
Mamy dziś Tłusty Czwartek. Chciałem zjeść krepla, ale wszędzie widzę tylko kartki zapraszające na "ciepłe pączuszki" i "pączuszeczki". Kurde, czy inne towary to chlebeczek i bułeczki? W końcu udaje mi się nabyć coś niezdrobniałego na rynku, po odstaniu w odpowiedniej kolejce. Robiłem za wyjątek - kupiłem jedną sztukę, a wszyscy kilkanaście...
Główny plac otaczają kamienice, część z podcieniami. Ratusz wybudowano w XVIII wieku, więżę dodano sto lat później.
Najważniejszą świątynią jest kościół Wniebowzięcia NMP z XV wieku, następnie wielokrotnie poprawiany. Na tyle wysoki, że nie mieści mi się w kadrze, więc fotografuję go z pewnego oddalenia.
Do ściany przymocowano epitafia. Specyficzne, bo z dziurkami od klucza.
Gdy już się pokręciłem, to z pomocą pewnej kobiety udało mi się znaleźć przystanek. Autobus przyjeżdża lekko spóźniony.
- Proszę do Opawy - rzucam kierowcy. Ten zmarszczył czoło.
- W sensie na skrzyżowanie?
- Nie, do centrum.
- Do centrum jedzie dopiero za godzinę, ja nie.
Aha. A strona internetowa z rozkładami wyraźnie informowała, że PKS zawiezie mnie do samej wioski, nawet pokazała to na mapie. Cóż robić, biorę bilet na owe skrzyżowanie...
Po niecałym kwadransie wysiadam przy sympatycznym przystanku. Równie sympatycznie wygląda droga w kierunku Opawy, oddalonej o jakieś 2 kilometry. Humor bardzo poprawia mi fakt, że wzgórza pokryte są białym puchem.
Szosa zdaje się szeptać, że wkrótce złapię stopa. Ruch jest minimalny, ale właśnie przy takim najprościej trafić na okazję.
Przeszedłem kilkaset metrów. Najpierw minęły mnie dwa wypasione wozy i popatrzyły jak na idiotę. Potem doturlała się mała terenówka i już wkrótce siedziałem w środku. Właściciel jechał aż do Niedamirowa (Kunzendorf), więc i ja postanowiłem od razu teleportować się i tam, rezygnując z Opawy.
Wysiadam na wiejskim rondzie, które służy chyba głównie do zawracania autobusów szkolnych. W miejscowości panuje zima, podobno solidnie padało ostatniej nocy. Nareszcie .
Obiekt, który zwraca sobą uwagę, to... przystanek autobusowy. Przedziwny, pokręcony, stylizowany na jaskinię albo las! Jeden z ciekawszych, jakie widziałem!
Przystanek przebudowało miejscowe stowarzyszenie przy użyciu materiałów dostępnych w okolicy. Na wewnętrznych ścianach znalazły się rysunki, ustawiono ławki i stół z materiałami informacyjnymi. Ktoś wydrukował historię oraz atrakcje turystyczne wioski (choć akurat tej interesującej mnie nie wymieniono). Fajnie. Na czerwonym fotelu siedziała Olga Tokarczuk podczas wizyty w Niedamirowie, siadam zatem i ja. Nobla jeszcze nie dostałem, więc zamiast swoich książek wyciągam kanapki. Od lektury jednak nie ucieknę, bo w kącie leży kilkanaście różnych tomów. Otwieram pierwszy z nich na przypadkowej kartce i czytam:
W święto lipcowe Lublin nasz
w złocistym słońcu się pławi.
Pełno dodatków tutaj masz:
przypatrz się pięknej wystawie!
Po przerwie ruszam w dalszą drogę. Mijam stare domy i krzyże. Szukam Pomnika Poległych, lecz okazało się, że go przegapiłem, musiał być częściowo przysypany śniegiem.
Droga zaczyna ostro się wznosić, a zabudowa staje się rzadsza.
W górnej części wioski od prawie 20 lat działa "Dom Trzech Kultur" - ośrodek pracy twórczej.
Asfalt się kończy, a krajobraz coraz bardziej zimowy. Jak ja długo na to czekałem!
Z polany widać Góry Krucze ze sterczącym Královeckým Špičákem.
Na rozdrożu odbijam w czerwony szlak prowadzący do granicy. Od ostatnich opadów nikt nim nie szedł, nie licząc jakiegoś pijanego zwierzęcia.
Ponownie widoki na Góry Krucze, a także na Jezioro Bukowskie.
Niemal dokładnie w południe dochodzę do dawnego przejścia granicznego z Republiką Czeską. Po swojej stronie Czesi wybudowali zamykaną wiatę, w sam raz na pauzę. Spotykam tu także trzy osoby z Polski, które zainteresował mój wielki plecak.
- Prawdziwy turysta - skomentowali. - A gdzie to dzisiaj idziemy?
- Na przełęcz Okraj - mówię. - Będzie jeszcze z 10 kilometrów.
- Ojej, jak to daleko - wystraszyła się dziewczyna.
- E, to przecież blisko, jeszcze jest młoda pora - uśmiechnąłem się, ale nie wyglądała na przekonaną .
Po przekroczeniu linii słupków granicznych pogoda od razu się zmienia - od czeskiej strony nadciąga cała masa chmur. Widziałem je już wcześniej, lecz na śląską stronę na razie się nie zapuszczały.
Z tego miejsca mógłbym iść dalej zielonym szlakiem granicznym, ale pewnie był on nieprzetarty, podobnie jak trasa z Žacléřa. Już w domu zdecydowałem, że będę podążał cały czas znaczkami czerwonymi. Na polanie mijam ciekawy krzyż z husyckim kielichem.
Urok Grzbietu Lasockiego polega na tym, że skoro wdrapałem się na górę, to teraz muszę zejść. W dole rozciągają się Horní Albeřice (Ober Albendorf). Normalnie powinno być stąd widać także Śnieżkę, ale dziś zwyciężają chmury.
Mijam jedną z pamiątek po dawnym wydobyciu wapna - Kamieniołom Celny (Celní lom).
W Albeřicach mieszka na stałe tylko 11 osób, ale w zimie kręcą się po nich tłumy narciarzy i działa wiele pensjonatów. Liczę, że uda mi się gdzieś coś zjeść i napić.
Poszukiwania zakończyły się sukcesem. Ceny - jak to w czeskich Karkonoszach - wysokie, ale hermelin przyzwoity, a i piwo dobrze weszło.
Tymczasem na dworze przybyło chmur i zrobiło się zimno (choć powyżej zera). Idę dalej w kierunku północnym - droga prowadzi obok wapiennika z II połowy XIX wieku. Obecnie to muzeum, ale żeby je zwiedzić trzeba odebrać klucze... w innej wiosce.
Razem ze mną ciśnie cały tłum narciarzy, przeważnie wąsatych i niemieckojęzycznych. Skręcają do kolejnej knajpy i wtedy zostaję sam. Po śląskiej stronie nadal widać niebieskie niebo.
Ponownie pojawiają się słupki graniczne i zielony szlak graniczny. Ponownie mnie on nie interesuje, bowiem prowadzi non stop przez las i jest zwyczajnie nudny. Ja cały czas trzymam się czerwonego, biegnącego czeską stroną.
Pogoda chyba nie umie się zdecydować i po okresie pełnego zachmurzenia znowu słońce zaczyna dominować.
Po kilku zakrętach las się przerzedza. Na polance stoją budynki gospodarcze i Lysečinská bouda. Wybudowana w 1926 roku jako Kolbendorfbaude w stylu charakterystycznym dla Karkonoszy przez wiele lat należała do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a gdy dostała się w prywatne ręce jakiś okres była nieczynna. Teraz znowu działa, choć ceny są jeszcze wyższe niż w Albeřicach. Ogólnie to w środku przyjemnie, wytatuowana ekipa puszcza z laptopa różne fajne kawałki, od Karla Gotta po psychodeliczny, czeski rock.
Po uzupełnieniu płynów wracam na szlak i przez jakiś czas ścigam się z grupą starszych narciarzy. Ich umiejętności są na takim samym poziomie, jak moje w jeżdżeniu na łyżwach, więc zostają dogonieni na najbliższej krzyżówce.
Do tej pory, pomijając Horní Albeřice, ruch na szlakach był niewielki. Teraz końcowy dwukilometrowy odcinek przez las zaliczam samotnie, nie licząc jednej dziewczyny z dużą torebką.
Około 15.30 witam pierwsze zabudowania miejscowości Malá Úpa (Kleinaupa), a konkretnie jej części Dolní Malá Úpa (Nieder Kleinaupa). Po prawej widzimy gajówkę z 1825 roku, postawioną na polecenie ówczesnych właścicieli, Schaffgotschów.
Malá Úpa jest ładną wioską pełną zabytkowych obiektów. Kościół św. Piotra i Pawła wybudowano w 1809 roku, trzy lata po pożarze starszego, drewnianego. Obok niego stoi m.in. stara szkoła oraz gospoda Sokolí boudy z 1909.
Zaglądam na cmentarz obficie obsypany białym puchem. Nagrobki niemieckie mieszają się z czeskimi. Tych niemieckich jest oczywiście więcej, niektóre powojenne, gdyż około 50 osób mogło tu zostać i nie zostało wypędzonych (niektórzy drwale z rodzinami). To i tak niewielki procent z dawnego tysiąca mieszkańców; dzisiaj żyje tutaj na co dzień tylko 139 osób. Cała reszta to turyści - zimą przyciąga ich kilka wyciągów narciarskich, choć wszystkie to techniczny skansen.
Jest jeszcze dość wcześnie, więc szukam jakiegoś miejsca na odpoczynek. W Sokolí boudach mają komplet, zatem zaglądam do restauracji zlokalizowanej kawałek dalej - a tam prawie pusto! Korzystam z okazji i suszę ciuchy przy rozpalonym kominku.
Zostało mi jeszcze tylko przejść przez wioskę. W tym przypadku to aż 3 kilometry, gdyż Malá Úpa ciągnie się bardzo długo. W dodatku w pewnym momencie wchodzę na trasę dla narciarzy. Oznaczenia poznikały, a mnie mijają zdziwione spojrzenia użytkowników nart, muszę też trzykrotnie uskakiwać przed ratrakiem. Coś tu ewidentnie nie gra, czyżbym zgubił szlak?
Staram się nie niszczyć narciarskich śladów i iść bokiem, co nie jest ani wygodne, ani łatwe. W końcu zasapany widzę zabudowania Pomezní Bud (Grenzbauden) i biało-czerwono-białe malowanie na drzewie! A więc jednak szedłem szlakiem? Zaglądam do mapy. Okazało się, że jakiś czas temu zmieniono jego przebieg i na starych mapach jest wskazany błędnie: kiedyś prowadził drogą dojazdową, teraz trasami narciarskimi, więc trochę się wydłużył, no i "zapomniano" wymalować go w terenie. Taki mały drobiazg...
Do schroniska na przełęczy Okraj zachodzę przy zapadającym zmroku. Miały być w nim tłumy feriowiczów, ale sporo osób odwołało rezerwację - wtedy jeszcze o koronawirusie grasującym w Polsce nikt nie myślał, zatem z innych powodów. Dostaję pokój wieloosobowy, w którym na razie jestem sam (później dołączy jeszcze jeden chłopak). Kaloryfery grzeją na maksa, rozwieszam na nich spocone ciuchy, trochę się ogarniam, zjadam w bufecie krepla i ruszam ponownie na czeską stronę.
Mój cel to browar Tautenberk, ale w drzwiach wita mnie kartka, że po godzinie 18-tej zapraszają tylko z rezerwacją! Co prawda większość stołów jest pusta, lecz nie można przy nich usiąść nawet na chwilę. Ostatecznie wypijam jedno piwo na stojąco. Smaczne, mam ochotę na drugie, jednak stwierdzam, że dość się już nastałem i idę do konkurencji na swojskiego Krakonoša przegryzanego utopencem. I taniej i przyjemniej...
Po powrocie do schroniska siadam w jadalni z flaszką cytrynówki na dobre trawienie. Oprócz mnie kręci się tam grupa młodych ludzi (20-25 lat), ale kategorycznie odmawia skosztowania. Zjawia się także dobrze wyekwipowany starszy człowiek wraz z kolegą - profesjonaliści. Kolega przebijał się tu przez śniegi i wygląda na zmarzniętego, więc proponuję rozgrzewkę, ale - jak zastrzegam - nie mam kieliszka.
- My też nie mamy kieliszka! - rzuca oschle starszy człowiek z miażdżącym wzrokiem. Kurde, a mógł zabić.
Szybko odkrywam, iż mam do czynienia z jakimś kółkiem religijnym, a facet-profesjonalista to ksiądz! Muszę zatem słuchać nieustannych rozmów o:
* postach ("ja w Wielkim Poście rezygnują z cukru, ale będę jeść daktyle", "ja zaczynam post dopiero przed Janem Chrzcicielem" - a to zdaje się dopiero w czerwcu),
* spotkaniach modlitewnych z innymi ekipami ("z tymi fajnie się modli, a z tymi nie"),
* o adoracji świętych,
i tym podobnych. Jedna urodziwa niewiasta ciągle powtarzała, że ona jeszcze nie wie co będzie robić, bo "czeka, aż ksiądz ją natchnie". To mogłoby być ciekawe, zwłaszcza iż kapłan wyglądał na sprawnego!
A potem padło hasło, że za tydzień będą się modlić o to, aby chiński wirus nie dotarł do Polski! Patrząc tępo w ścianę zacząłem sobie zadawać pytanie, czy nadal mamy XXI wiek czy może przenieśli tych ludzi z ubiegłych stuleci? Brakuje jeszcze relikwii i szczebla z drabiny, co się śniła świętemu Jakubowi. W każdym razie Bóg ich nie wysłuchał.
W kolejny dzień, piątek, planowałem przejść przez Śnieżkę. Niestety, GOPR zamknął szlaki do niej prowadzące (a przynajmniej tak mu się wydawało), więc musiałem skorygować plany...
Wstaję o strasznej porze, aby zdążyć na odpowiednie pociągi i po kilku przesiadkach docieram do Lubawki (Liebau). Pogoda dopisuje, temperatura w okolicach zera lub lekkiego mroziku. Gdzieniegdzie widać mizerne resztki śniegu.
Lubawkę także ostatnio odwiedzałem już dwukrotnie, ale albo byłem tu już wieczorem albo nie miałem czasu na jakieś zwiedzanie. Tym razem mam godzinę do autobusu, więc mogę się po niej pokręcić.
Zaczynam od dworca reprezentującego stan nędzy i rozpaczy. W 2008 roku kupiła go pewna warszawska firma obiecując otwarcie luksusowego hotelu. Prawie im się udało.
Niemieckie napisy coraz śmielej wystają spod polskiej farby.
W pobliżu torów stoją dwa zabytkowe kościoły:
* ewangelicki Imienia Krzyża Chrystusa, użytkowany jako magazyn,
* barokowy, katolicki, pod wezwaniem św. Anny. Dość prosta konstrukcja, jednonawowa i bezwieżowa.
Na przykościelnym cmentarzu znajduje się metalowy krzyż upamiętniający ofiary wojny prusko-austriackiej z 1866 roku.
Maszeruję uliczkami w kierunku rynku. Jakaś dziewczyna widząc mnie robiącego zdjęcia robi zdziwioną minę i woła:
- Turysta? Tutaj?
No tak, Lubawki raczej obcy przybysze nie oblegają. Miasto posiada kilka atrakcji, ale ogólnie jest dość mocno zaniedbane. Jak niemal wszystkie na Dolnym Śląsku.
Mamy dziś Tłusty Czwartek. Chciałem zjeść krepla, ale wszędzie widzę tylko kartki zapraszające na "ciepłe pączuszki" i "pączuszeczki". Kurde, czy inne towary to chlebeczek i bułeczki? W końcu udaje mi się nabyć coś niezdrobniałego na rynku, po odstaniu w odpowiedniej kolejce. Robiłem za wyjątek - kupiłem jedną sztukę, a wszyscy kilkanaście...
Główny plac otaczają kamienice, część z podcieniami. Ratusz wybudowano w XVIII wieku, więżę dodano sto lat później.
Najważniejszą świątynią jest kościół Wniebowzięcia NMP z XV wieku, następnie wielokrotnie poprawiany. Na tyle wysoki, że nie mieści mi się w kadrze, więc fotografuję go z pewnego oddalenia.
Do ściany przymocowano epitafia. Specyficzne, bo z dziurkami od klucza.
Gdy już się pokręciłem, to z pomocą pewnej kobiety udało mi się znaleźć przystanek. Autobus przyjeżdża lekko spóźniony.
- Proszę do Opawy - rzucam kierowcy. Ten zmarszczył czoło.
- W sensie na skrzyżowanie?
- Nie, do centrum.
- Do centrum jedzie dopiero za godzinę, ja nie.
Aha. A strona internetowa z rozkładami wyraźnie informowała, że PKS zawiezie mnie do samej wioski, nawet pokazała to na mapie. Cóż robić, biorę bilet na owe skrzyżowanie...
Po niecałym kwadransie wysiadam przy sympatycznym przystanku. Równie sympatycznie wygląda droga w kierunku Opawy, oddalonej o jakieś 2 kilometry. Humor bardzo poprawia mi fakt, że wzgórza pokryte są białym puchem.
Szosa zdaje się szeptać, że wkrótce złapię stopa. Ruch jest minimalny, ale właśnie przy takim najprościej trafić na okazję.
Przeszedłem kilkaset metrów. Najpierw minęły mnie dwa wypasione wozy i popatrzyły jak na idiotę. Potem doturlała się mała terenówka i już wkrótce siedziałem w środku. Właściciel jechał aż do Niedamirowa (Kunzendorf), więc i ja postanowiłem od razu teleportować się i tam, rezygnując z Opawy.
Wysiadam na wiejskim rondzie, które służy chyba głównie do zawracania autobusów szkolnych. W miejscowości panuje zima, podobno solidnie padało ostatniej nocy. Nareszcie .
Obiekt, który zwraca sobą uwagę, to... przystanek autobusowy. Przedziwny, pokręcony, stylizowany na jaskinię albo las! Jeden z ciekawszych, jakie widziałem!
Przystanek przebudowało miejscowe stowarzyszenie przy użyciu materiałów dostępnych w okolicy. Na wewnętrznych ścianach znalazły się rysunki, ustawiono ławki i stół z materiałami informacyjnymi. Ktoś wydrukował historię oraz atrakcje turystyczne wioski (choć akurat tej interesującej mnie nie wymieniono). Fajnie. Na czerwonym fotelu siedziała Olga Tokarczuk podczas wizyty w Niedamirowie, siadam zatem i ja. Nobla jeszcze nie dostałem, więc zamiast swoich książek wyciągam kanapki. Od lektury jednak nie ucieknę, bo w kącie leży kilkanaście różnych tomów. Otwieram pierwszy z nich na przypadkowej kartce i czytam:
W święto lipcowe Lublin nasz
w złocistym słońcu się pławi.
Pełno dodatków tutaj masz:
przypatrz się pięknej wystawie!
Po przerwie ruszam w dalszą drogę. Mijam stare domy i krzyże. Szukam Pomnika Poległych, lecz okazało się, że go przegapiłem, musiał być częściowo przysypany śniegiem.
Droga zaczyna ostro się wznosić, a zabudowa staje się rzadsza.
W górnej części wioski od prawie 20 lat działa "Dom Trzech Kultur" - ośrodek pracy twórczej.
Asfalt się kończy, a krajobraz coraz bardziej zimowy. Jak ja długo na to czekałem!
Z polany widać Góry Krucze ze sterczącym Královeckým Špičákem.
Na rozdrożu odbijam w czerwony szlak prowadzący do granicy. Od ostatnich opadów nikt nim nie szedł, nie licząc jakiegoś pijanego zwierzęcia.
Ponownie widoki na Góry Krucze, a także na Jezioro Bukowskie.
Niemal dokładnie w południe dochodzę do dawnego przejścia granicznego z Republiką Czeską. Po swojej stronie Czesi wybudowali zamykaną wiatę, w sam raz na pauzę. Spotykam tu także trzy osoby z Polski, które zainteresował mój wielki plecak.
- Prawdziwy turysta - skomentowali. - A gdzie to dzisiaj idziemy?
- Na przełęcz Okraj - mówię. - Będzie jeszcze z 10 kilometrów.
- Ojej, jak to daleko - wystraszyła się dziewczyna.
- E, to przecież blisko, jeszcze jest młoda pora - uśmiechnąłem się, ale nie wyglądała na przekonaną .
Po przekroczeniu linii słupków granicznych pogoda od razu się zmienia - od czeskiej strony nadciąga cała masa chmur. Widziałem je już wcześniej, lecz na śląską stronę na razie się nie zapuszczały.
Z tego miejsca mógłbym iść dalej zielonym szlakiem granicznym, ale pewnie był on nieprzetarty, podobnie jak trasa z Žacléřa. Już w domu zdecydowałem, że będę podążał cały czas znaczkami czerwonymi. Na polanie mijam ciekawy krzyż z husyckim kielichem.
Urok Grzbietu Lasockiego polega na tym, że skoro wdrapałem się na górę, to teraz muszę zejść. W dole rozciągają się Horní Albeřice (Ober Albendorf). Normalnie powinno być stąd widać także Śnieżkę, ale dziś zwyciężają chmury.
Mijam jedną z pamiątek po dawnym wydobyciu wapna - Kamieniołom Celny (Celní lom).
W Albeřicach mieszka na stałe tylko 11 osób, ale w zimie kręcą się po nich tłumy narciarzy i działa wiele pensjonatów. Liczę, że uda mi się gdzieś coś zjeść i napić.
Poszukiwania zakończyły się sukcesem. Ceny - jak to w czeskich Karkonoszach - wysokie, ale hermelin przyzwoity, a i piwo dobrze weszło.
Tymczasem na dworze przybyło chmur i zrobiło się zimno (choć powyżej zera). Idę dalej w kierunku północnym - droga prowadzi obok wapiennika z II połowy XIX wieku. Obecnie to muzeum, ale żeby je zwiedzić trzeba odebrać klucze... w innej wiosce.
Razem ze mną ciśnie cały tłum narciarzy, przeważnie wąsatych i niemieckojęzycznych. Skręcają do kolejnej knajpy i wtedy zostaję sam. Po śląskiej stronie nadal widać niebieskie niebo.
Ponownie pojawiają się słupki graniczne i zielony szlak graniczny. Ponownie mnie on nie interesuje, bowiem prowadzi non stop przez las i jest zwyczajnie nudny. Ja cały czas trzymam się czerwonego, biegnącego czeską stroną.
Pogoda chyba nie umie się zdecydować i po okresie pełnego zachmurzenia znowu słońce zaczyna dominować.
Po kilku zakrętach las się przerzedza. Na polance stoją budynki gospodarcze i Lysečinská bouda. Wybudowana w 1926 roku jako Kolbendorfbaude w stylu charakterystycznym dla Karkonoszy przez wiele lat należała do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a gdy dostała się w prywatne ręce jakiś okres była nieczynna. Teraz znowu działa, choć ceny są jeszcze wyższe niż w Albeřicach. Ogólnie to w środku przyjemnie, wytatuowana ekipa puszcza z laptopa różne fajne kawałki, od Karla Gotta po psychodeliczny, czeski rock.
Po uzupełnieniu płynów wracam na szlak i przez jakiś czas ścigam się z grupą starszych narciarzy. Ich umiejętności są na takim samym poziomie, jak moje w jeżdżeniu na łyżwach, więc zostają dogonieni na najbliższej krzyżówce.
Do tej pory, pomijając Horní Albeřice, ruch na szlakach był niewielki. Teraz końcowy dwukilometrowy odcinek przez las zaliczam samotnie, nie licząc jednej dziewczyny z dużą torebką.
Około 15.30 witam pierwsze zabudowania miejscowości Malá Úpa (Kleinaupa), a konkretnie jej części Dolní Malá Úpa (Nieder Kleinaupa). Po prawej widzimy gajówkę z 1825 roku, postawioną na polecenie ówczesnych właścicieli, Schaffgotschów.
Malá Úpa jest ładną wioską pełną zabytkowych obiektów. Kościół św. Piotra i Pawła wybudowano w 1809 roku, trzy lata po pożarze starszego, drewnianego. Obok niego stoi m.in. stara szkoła oraz gospoda Sokolí boudy z 1909.
Zaglądam na cmentarz obficie obsypany białym puchem. Nagrobki niemieckie mieszają się z czeskimi. Tych niemieckich jest oczywiście więcej, niektóre powojenne, gdyż około 50 osób mogło tu zostać i nie zostało wypędzonych (niektórzy drwale z rodzinami). To i tak niewielki procent z dawnego tysiąca mieszkańców; dzisiaj żyje tutaj na co dzień tylko 139 osób. Cała reszta to turyści - zimą przyciąga ich kilka wyciągów narciarskich, choć wszystkie to techniczny skansen.
Jest jeszcze dość wcześnie, więc szukam jakiegoś miejsca na odpoczynek. W Sokolí boudach mają komplet, zatem zaglądam do restauracji zlokalizowanej kawałek dalej - a tam prawie pusto! Korzystam z okazji i suszę ciuchy przy rozpalonym kominku.
Zostało mi jeszcze tylko przejść przez wioskę. W tym przypadku to aż 3 kilometry, gdyż Malá Úpa ciągnie się bardzo długo. W dodatku w pewnym momencie wchodzę na trasę dla narciarzy. Oznaczenia poznikały, a mnie mijają zdziwione spojrzenia użytkowników nart, muszę też trzykrotnie uskakiwać przed ratrakiem. Coś tu ewidentnie nie gra, czyżbym zgubił szlak?
Staram się nie niszczyć narciarskich śladów i iść bokiem, co nie jest ani wygodne, ani łatwe. W końcu zasapany widzę zabudowania Pomezní Bud (Grenzbauden) i biało-czerwono-białe malowanie na drzewie! A więc jednak szedłem szlakiem? Zaglądam do mapy. Okazało się, że jakiś czas temu zmieniono jego przebieg i na starych mapach jest wskazany błędnie: kiedyś prowadził drogą dojazdową, teraz trasami narciarskimi, więc trochę się wydłużył, no i "zapomniano" wymalować go w terenie. Taki mały drobiazg...
Do schroniska na przełęczy Okraj zachodzę przy zapadającym zmroku. Miały być w nim tłumy feriowiczów, ale sporo osób odwołało rezerwację - wtedy jeszcze o koronawirusie grasującym w Polsce nikt nie myślał, zatem z innych powodów. Dostaję pokój wieloosobowy, w którym na razie jestem sam (później dołączy jeszcze jeden chłopak). Kaloryfery grzeją na maksa, rozwieszam na nich spocone ciuchy, trochę się ogarniam, zjadam w bufecie krepla i ruszam ponownie na czeską stronę.
Mój cel to browar Tautenberk, ale w drzwiach wita mnie kartka, że po godzinie 18-tej zapraszają tylko z rezerwacją! Co prawda większość stołów jest pusta, lecz nie można przy nich usiąść nawet na chwilę. Ostatecznie wypijam jedno piwo na stojąco. Smaczne, mam ochotę na drugie, jednak stwierdzam, że dość się już nastałem i idę do konkurencji na swojskiego Krakonoša przegryzanego utopencem. I taniej i przyjemniej...
Po powrocie do schroniska siadam w jadalni z flaszką cytrynówki na dobre trawienie. Oprócz mnie kręci się tam grupa młodych ludzi (20-25 lat), ale kategorycznie odmawia skosztowania. Zjawia się także dobrze wyekwipowany starszy człowiek wraz z kolegą - profesjonaliści. Kolega przebijał się tu przez śniegi i wygląda na zmarzniętego, więc proponuję rozgrzewkę, ale - jak zastrzegam - nie mam kieliszka.
- My też nie mamy kieliszka! - rzuca oschle starszy człowiek z miażdżącym wzrokiem. Kurde, a mógł zabić.
Szybko odkrywam, iż mam do czynienia z jakimś kółkiem religijnym, a facet-profesjonalista to ksiądz! Muszę zatem słuchać nieustannych rozmów o:
* postach ("ja w Wielkim Poście rezygnują z cukru, ale będę jeść daktyle", "ja zaczynam post dopiero przed Janem Chrzcicielem" - a to zdaje się dopiero w czerwcu),
* spotkaniach modlitewnych z innymi ekipami ("z tymi fajnie się modli, a z tymi nie"),
* o adoracji świętych,
i tym podobnych. Jedna urodziwa niewiasta ciągle powtarzała, że ona jeszcze nie wie co będzie robić, bo "czeka, aż ksiądz ją natchnie". To mogłoby być ciekawe, zwłaszcza iż kapłan wyglądał na sprawnego!
A potem padło hasło, że za tydzień będą się modlić o to, aby chiński wirus nie dotarł do Polski! Patrząc tępo w ścianę zacząłem sobie zadawać pytanie, czy nadal mamy XXI wiek czy może przenieśli tych ludzi z ubiegłych stuleci? Brakuje jeszcze relikwii i szczebla z drabiny, co się śniła świętemu Jakubowi. W każdym razie Bóg ich nie wysłuchał.
W kolejny dzień, piątek, planowałem przejść przez Śnieżkę. Niestety, GOPR zamknął szlaki do niej prowadzące (a przynajmniej tak mu się wydawało), więc musiałem skorygować plany...