Mój Mont Blanc na haju..., pardon - na Hané
: 2019-07-30, 02:44
Na forum Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich od kilku już dobrych lat istnieje wątek zatytułowany "Śląskie cośtam...". Zamieszczane są tam tzw. carcasony (neologizm wymyślony przez Tomka Dudziaka, pochodzący od wszystkim znanego sformułowania "Paczków - śląskie Carcassonne"), niektóre od wielu już lat mocno w slangu turystycznym i krajoznawczym zadomowione ("Ostrzyca - śląska Fujijama", "Sokołowsko - dolnośląskie Davos", "Wambierzyce - kłodzka Jerozolima"), inne nowe i nieznane, często mocno zaskakujące. Z czasem "Śląskie cośtam..." praktycznie zamieniło się - bez oficjalnej zmiany nazwy wątku - w "Sudeckie cośtam...", w związku z czym pojawiły się setki nowych, już sudeckich, carcasonów, znajdowanych w czeskiej literaturze, prasie i na czeskojęzycznych stronach internetowych.
W jednej z czeskich publikacji turystycznych Tomek wyszukał zdanie, w którym pewną niewysoką sudecką górkę przyrównywało się do najwyższego szczytu Alp.
Ale zacytuję tu może Tomka [zob. http://forum.skps.webserwer.pl/viewtopi ... f22d#p3783 ]:
"Velký Kosíř - Hanácké Mont Blank [lub: Hanácký Mont Blanc - zależnie, czy odnosi się rodzaj do Kosirza, czy do do Mt. Blanca].
Pewnie dla wielu czytelników nazwa tego szczytu brzmi nieco egzotycznie, niemniej to jeszcze Sudety - najwyższy szczyt Bouzovskiej vrchoviny (442 m), jednej z części Zábřežskiej vrchoviny (Wyżyny Zabrzeskiej), z wieżą widokową."
Wydawać by się mogło, że porównywanie z Mont Blankiem górki o wysokości niższej o przeszło cztery i pół kilometra (zresztą w świetle dziś obowiązujących podziałów, wcale nie najwyższej w Bouzovskiej vrchovinie - kulminacją tej części Wyżyny Zabrzeskiej są znacznie mniej przeciętnemu Morawianinowi znane Zahálkovy skaly - 610 m n.p.m.), to takie typowo czeskie szwejkospojrzenie. Można tu doszukiwać się typowej dla Czechów i Morawiaków lekkiej ironii i sporego dystansu do rzeczy mniej i bardziej poważnych. Velký Kosíř byłby tu takim topograficznym odpowiednikiem chociażby Járy Cimrmana, ale...
Ale, gdy już na poważnie zacznie się studiować literaturę dotyczącą środkowych Moraw, a zwłaszcza dziejów i kultury środkowomorawskiego regionu Haná, którego głównym centrum jest Ołomuniec, to już to nieco lekceważące spojrzenie na Wielkiego Żniwiarza (to chyba najzgrabniejsze tłumaczenie na nasz język nazwy góry) wyraźnie ustępuje. Bo to w rejon tego szczytu dotarli dwa i pół tysiąca lat temu Celtowie, sześć-siedem wieków później Rzymianie (ci na krótko i nieliczni, ale jednak), że to nie tylko archeologiczne, ale też etnograficzne i kulturowe eldorado. A może również i turystyczne?
O tym przekonałem się tydzień temu, podczas mojej pierwszej wędrówki po tym praktycznie nieznanym mi wcześniej zakątku Sudetów - Wyżynie Zabrzeskiej. Celem wycieczki był oczywiście Velký Kosíř, ale również i to, co leży w pobliżu i u stóp tej góry.
Wyżyna Zabrzeska dotąd była dla mnie terenem turystycznie nieodkrytym. Znałem kilka miasteczek znajdujących się u podnóża tych niewysokich górek, chociażby Zábřeh z jego najbardziej znanym dość specyficznym "zabytkiem",
czy też znanych z produkcji serków ołomunieckich Loštic (ale również z tamtejszych judaiców oraz sięgających średniowiecza tradycji garncarskich)
.
Wielokrotnie też przecinałem Wyżynę Zabrzeską podróżując pociągiem lub samochodem. Ale pieszo i z plecakiem - nigdy, nie było dotąd takiej okazji...
Z plecakiem na grzbiecie patrzyłem na Zábřežską vrchovinę tylko raz w życiu. W czerwcu 2009 r., gdy schodziłem - po dwudniowej wędrówce po Hřebečovskim Hřbete Międzygórza Trzebowskiego - do uroczego niewielkiego miasteczka Jevičko, jednego z najbardziej na południe położonych miast sudeckich. Za Jevičkiem, na wschód od niego, wyrastały jakieś nieznane mi góry, niewysokie, ale intrygujące i jednocześnie drażniące tym, że właśnie nieznane. Była to środkowa i południowa część Wyżyny Zabrzeskiej - Mírovská i Bouzovská vrchovina.
Może w tym miejscu jeszcze jedno wyjaśnienie. Na Lázku, najwyższym szczycie Wyżyny Zabrzeskiej (i jednocześnie północnej części wyżyny, tzw. Drozdovskéj vrchoviny), jeszcze nie byłem, mimo, że to góra należąca do aż dwóch koron ("Korony Sudetów" i "Korony Sudetów Czeskich"). Na kulminację masywu, sięgającą swoją wysokością 714 m n.p.m., nie wszedłem nie tylko dlatego, że nie zdobywam takich odznak (mimo, że cenię je oraz ich zdobywców). Po prostu jeszcze pod koniec lat 80., gdy zacząłem studiować czeskie mapy turystyczne (tzw. czeskie setki), wymyśliłem sobie czterodniową wycieczkę namiotową wiodącą z południowej części Wysokiego Jesionika przez Wyżynę Zabrzeską (i właśnie z wejściem na Lázek) i Międzygórze Trzebowskie do Lichkova w Górach Orlickich. Trasy tej jeszcze nie zrobiłem - cały czas mam nadzieję, że kiedyś wreszcie dojdzie do jej realizacji.
Na razie na tapetę poszła południowa część Wyżyny Zabrzeskiej - Bouzovská vrchovina.
Pierwszy etap to nocny spacer z domu na dworzec w Świebodzicach. Wyjazd tuż po czwartej i najpierw nie w kierunku Sudetów, lecz przeciwnym - do Wrocławia.
Następnie przesiadki we Wrocławiu (na kolejny pociąg), Gorzanowie (na autobus zastępczy, ze względu na remont torowiska w rejonie Bystrzycy Kłodzkiej), Międzylesiu (na pociąg), Ústí nad Orlicí (na jeszcze jeden pociąg) i w Svitavach (ostatni autobus). I tak po tej mało, jak na warunki czeskie, skomplikowanej podróży, wylądowałem, o godz. 10:45, w wiosce mającej w nazwie "miasteczko" - Městečko Trnávka. Przyznam się, że ta nazwa - dla mnie urocza - była jednym z powodów, że stąd właśnie rozpocząłem swoją wycieczkę. Drugim powodem był zrujnowany średniowieczny zamek górujący nad Trnavką - zamek Cimburk. Sporo o nim wcześniej czytałem, chciałem wreszcie poznać te ruiny nieco bliżej.
W samym Mestečku Trnávce byłem może godzinę z kwadransem. Najpierw zabytki i tamtejszy cmentarz (oj, bardzo ciekawy), a później, w miejscowej knajpce, mentalne i koncepcyjne przygotowanie się do trzydniowego ataku szczytowego na Velkého Kosířa...
I tu, jeszcze w Trnávce, pierwsza konstatacja, że od strony logistycznej dałem przysłowiowego ciała. Otóż nie zabrałem map, tzn. zabrałem, ale nie te co trzeba. Wziąłem mapy okolic Czeskiej Trzebowi i Svitav, a nie tego, co znajduje się na wschód i południowy wschód od tych miast. Pisząc o mapach mam na myśli dzisiejsze porządne mapy Klubu Czeskich Turystów w skali 1:50 000 czy też innych współczesnych nam wydawców. Bo jednak jedną "właściwą" mapę zabrałem. Była to poczciwa setka "Olomoucko" [rejon Ołomuńca], wydana jeszcze w roku 1987. Miała być antykwarycznym dodatkiem do mojej wędrówki, a przez moje roztargnienie stała się mapą podstawową.
Nie przeszkodziło to jednak w zdobyciu Wielkiego Żniwiarza. Zabytkowa mapa, wzbogacona nieśmiertelnym opracowaniem "Sudety czeskie" Marka Staffy z 1991 r., dała radę. I najważniejsze - po czterodniowym używaniu nawet nie widać na niej nowych przetarć; inna sprawa, że pilnowałem jej jak oka w głowie, jest to bowiem mój jedyny egzemplarz tego kartograficznego białego kruka.
"Olomoucko" w skali 1:100 000 doprowadziło mnie przecież, po trzech dniach wędrówki, do celu - najpierw do zachodniego podnóża, a następnie na sam szczyt Velkého Kosířa. Sylwetka Kosiarza-Żniwiarza z pewnej odległości rzeczywiście przypomina leżące poziomo ostrze kosy. I podobno ta plackata góra wygląda niemal tak samo ze wszystkich stron. Może to stanowiło w przeszłości o jej swoistym fenomenie.
Na polanę szczytową Kosiarza dotarłem nieco przed ósmą wieczór. Trochę za późno, gdyż zostało mi zaledwie dziesięć minut na wejście na wieżę widokową. Gospodarze zjeżdżali już na dół do Prostejova, i tak zrobili mi grzeczność, że udostępnili już wcześniej zamkniętą wieżę, dali około dwóch litrów wody pitnej (na szczycie nie ma źródła) i wreszcie nie mieli żadnych obiekcji, gdy zapytałem o możliwość przenocowania na szczycie.
Noc na szczycie niezapomniana. Nie włączałem latarki, stąd gdy tylko zaczęło się zmierzchać rozpoczął się nad moją głową niesamowity seans. Najpierw nad polanę szczytową nadleciało kilkadziesiąt nietoperzy. Po pięciu minutach te większe nietoperze gdzieś odleciały, pozostały tylko osobniki mniejsze, ale jednocześnie zaczęły krążyć sowy. Też mniejsze i większe. Bezszelestnie, niemal bez poruszania skrzydłami, ślizgając się w powietrzu tuż nad ziemią. Ile ryjówek, nornic i myszy nie przeżyło tej nocy, nie wiem. Jakaś norniczka przemknęła koło mojego śpiwora, kierując się do rozdeptanego w środku wiaty krakersa (nie mojego). Tu, pod dachem wiaty, była bezpieczna, ale poza nią?...
Pobudka o świcie...
I zejście do Čelechovic na Hané - najbardziej na południowy wschód położonej stacji kolejowej w Sudetach
... aby tam wsiąść do pociągu i powrócić - tym razem po sześciu przesiadkach - do Świebodzic
Po Wyżynie Zabrzeskiej wędrowałem na ciężko. Z kompletnym sprzętem biwakowym. Dzienne odcinki nie były długie - szedłem szlakami, ale często pomykałem na boki, w stronę jakiś "zajimavosti", rozglądając się za jakimiś formami geologicznymi, Nepomucenami, pomnikowymi i niepomnikowymi drzewami..., a nieraz zalegając wśród ostatnich zapewne tego lata malin i pierwszych tego lata jeżyn,
najbardziej jednak objadając się mirabelkami, spotykanymi przy każdej praktycznie zwiedzanej wiosce
W pierwszym dniu przeszedłem jedynie 14 km (przy sumie podejść nieco ponad 400 m), wychodząc z Městečka Trnavki, a kończąc dzień - rozbijając namiot zaledwie 15 minut przed początkiem gwałtownej burzy - nieco na zachód od maleńkiej wioseczki Kozov. Dużą część tego dnia spędziłem w ruinach średniowiecznego zamku Cimburk (tyle samo czasu co zwiedzanie, zajęło mi przeczekiwanie pierwszej w tym dniu ulewy). Trasa tego dnia biegła w przybliżeniu równoleżnikowo, z zachodu na wschód, przecinając "po szerokości" Wyżynę Zabrzeską. Wędrowałem głównie szlakiem żółtym, tylko pod koniec dnia przeskakując na szlak zielony (na mojej starej mapie ta "zielona" końcówka była w latach 80. XX w. koloru żółtego). W tym dniu zdobyłem też najwyższy szczyt na trasie mojej czterodniowej wędrówki - leżącą nieco na północ od szlaku górkę o nazwie Plániva, sięgającą niebotycznej wysokości 559 m n.p.m.
Drugi dzień, sobota, to trasa o długości 20 km i sumie podejść 750 m, kończąca się na pozaszlakowej łące nad wioską Luká. Pierwsza część dnia to takie trochę zygzakowanie z dojściem, ale nie zwiedzaniem wnętrz, do zamku Bouzov i stamtąd przejściem w wapienną część Wyżyny Zabrzeskiej w okolice miejscowości Javoříčko (po drodze m.in. największa skalna brama na Morawach, następnie Jaskinia Jaworzycka i najbardziej "schroniskopodobny" obiekt na trasie, czyli chata Jaskýnka, przypominająca mi trochę naszą "Perłę Zachodu")
W tym drugim dniu wędrówki "przesiadłem się" w Javoříčku na zielony szlak, którym szedłem już do końca swojej wycieczki. Od tego momentu przemieszczałem się generalnie w kierunku południowo-wschodnim.
W ostatnich godzinach sobotniej wędrówki przeszedłem tym zielonym szlakiem w rejon wioski Luká.
Tuż przed zejściem do Lukí zobaczyłem - gdzieś daleko na północ i północny wschód od wioski - coś nieco wyższego od Wyżyny Zabrzeskiej: Góry Odrzańskie i Nizký Jesenik. Widoczność była typowa dla lipca - bardzo mizerna. Frajda, że widzi się jednak miejsca nieco lepiej znane i rozpoznawalne, była jednak spora.
Trzeci dzień to wędrówka z Lukí na szczyt Velkého Kosířa. Cały czas szlakiem zielonym z ewentualnymi boczkami krajoznawczymi. Raptem 21 km i tylko ok. 400 m sumy podejść. Po drodze głównie las, dolina rzeki Šumicy, jedno z niewielu stanowisk archeologicznych w Sudetach związanych z Celtami (świątynia celtycka nad Ludéřovem), bardzo ładne wioski Krakovec, Laškov i Ludéřov, lokalny browar w Lhocie pod Kosířem, serwujący - a jakże - piwo Kosíř.
No i w tym dniu przed zmrokiem doszedłem na szczyt Velkého Kosířa.
Po nocce spędzonej na szczycie (namiotu nie rozbijałem ze względu na dość wcześnie odchodzący ze stacji w Čelechovicach pociąg), schodziłem w poniedziałek tylko do Čelechovíc na Hané. Trasa o długości 6 km przy praktycznie zerowym podchodzeniu. Coś tam po drodze ciekawego nawet było.
Podczas zejścia do Čelechovic nie widziałem już praktycznie Sudetów, chyba, że pod nogami i w niewielkiej odległości przede mną. Horyzont zamykała Drahanská vrchovina (Wyżyna Drahańska), której częścią jest znany wszystkim miłośnikom jaskiń Moravský kras z najbardziej znaną Macochą. Chociaż widoczne za polem kukurydzy miasteczko na tym zdjęciu, to Kostelec na Hané - najbardziej na południe wysunięte sudeckie miasto, niewielkie, ba zaledwie trzytysięczne, ale jednak miasto.
W Čelechovicach więcej uwagi niż nielicznym zabytkom...
...poświęciłem na przejrzenie książek w tamtejszej bibliotece.
Szybko znalazłem coś naszego. "Nasobílka snů" Haliny Snopkiewicz to nic innego jak przetłumaczona na język czeski "Tabliczka marzenia" tej polskiej autorki powieści dla młodzieży (I polskie wydanie w 1967 r.).
Na stacyjce kilkanaście minut czekania a później powrót. Po drodze z okien pociągów ustrzeliłem kilka nieznanych mi wcześniej austrowęgierskich dworcowych tablic z oznaczeniem wysokości - w Kostelcu na Hané i Prostejovie-městé
oraz tę doskonale mi znaną w Letohradzie, ale tym razem w nowym kontekście związanym z przebudową dworca (mam nadzieję, że tablicy nic się nie stanie)
I to właściwie byłoby wszystko, chociaż może dodam jeszcze, tzw. tytułem posumowania (Boże, jak to brzmi), kilkadziesiąt zdań.
Ale to już w nowym poście, gdyż czytam właśnie komunikat o przekroczeniu limitu znaków
W jednej z czeskich publikacji turystycznych Tomek wyszukał zdanie, w którym pewną niewysoką sudecką górkę przyrównywało się do najwyższego szczytu Alp.
Ale zacytuję tu może Tomka [zob. http://forum.skps.webserwer.pl/viewtopi ... f22d#p3783 ]:
"Velký Kosíř - Hanácké Mont Blank [lub: Hanácký Mont Blanc - zależnie, czy odnosi się rodzaj do Kosirza, czy do do Mt. Blanca].
Pewnie dla wielu czytelników nazwa tego szczytu brzmi nieco egzotycznie, niemniej to jeszcze Sudety - najwyższy szczyt Bouzovskiej vrchoviny (442 m), jednej z części Zábřežskiej vrchoviny (Wyżyny Zabrzeskiej), z wieżą widokową."
Wydawać by się mogło, że porównywanie z Mont Blankiem górki o wysokości niższej o przeszło cztery i pół kilometra (zresztą w świetle dziś obowiązujących podziałów, wcale nie najwyższej w Bouzovskiej vrchovinie - kulminacją tej części Wyżyny Zabrzeskiej są znacznie mniej przeciętnemu Morawianinowi znane Zahálkovy skaly - 610 m n.p.m.), to takie typowo czeskie szwejkospojrzenie. Można tu doszukiwać się typowej dla Czechów i Morawiaków lekkiej ironii i sporego dystansu do rzeczy mniej i bardziej poważnych. Velký Kosíř byłby tu takim topograficznym odpowiednikiem chociażby Járy Cimrmana, ale...
Ale, gdy już na poważnie zacznie się studiować literaturę dotyczącą środkowych Moraw, a zwłaszcza dziejów i kultury środkowomorawskiego regionu Haná, którego głównym centrum jest Ołomuniec, to już to nieco lekceważące spojrzenie na Wielkiego Żniwiarza (to chyba najzgrabniejsze tłumaczenie na nasz język nazwy góry) wyraźnie ustępuje. Bo to w rejon tego szczytu dotarli dwa i pół tysiąca lat temu Celtowie, sześć-siedem wieków później Rzymianie (ci na krótko i nieliczni, ale jednak), że to nie tylko archeologiczne, ale też etnograficzne i kulturowe eldorado. A może również i turystyczne?
O tym przekonałem się tydzień temu, podczas mojej pierwszej wędrówki po tym praktycznie nieznanym mi wcześniej zakątku Sudetów - Wyżynie Zabrzeskiej. Celem wycieczki był oczywiście Velký Kosíř, ale również i to, co leży w pobliżu i u stóp tej góry.
Wyżyna Zabrzeska dotąd była dla mnie terenem turystycznie nieodkrytym. Znałem kilka miasteczek znajdujących się u podnóża tych niewysokich górek, chociażby Zábřeh z jego najbardziej znanym dość specyficznym "zabytkiem",
czy też znanych z produkcji serków ołomunieckich Loštic (ale również z tamtejszych judaiców oraz sięgających średniowiecza tradycji garncarskich)
.
Wielokrotnie też przecinałem Wyżynę Zabrzeską podróżując pociągiem lub samochodem. Ale pieszo i z plecakiem - nigdy, nie było dotąd takiej okazji...
Z plecakiem na grzbiecie patrzyłem na Zábřežską vrchovinę tylko raz w życiu. W czerwcu 2009 r., gdy schodziłem - po dwudniowej wędrówce po Hřebečovskim Hřbete Międzygórza Trzebowskiego - do uroczego niewielkiego miasteczka Jevičko, jednego z najbardziej na południe położonych miast sudeckich. Za Jevičkiem, na wschód od niego, wyrastały jakieś nieznane mi góry, niewysokie, ale intrygujące i jednocześnie drażniące tym, że właśnie nieznane. Była to środkowa i południowa część Wyżyny Zabrzeskiej - Mírovská i Bouzovská vrchovina.
Może w tym miejscu jeszcze jedno wyjaśnienie. Na Lázku, najwyższym szczycie Wyżyny Zabrzeskiej (i jednocześnie północnej części wyżyny, tzw. Drozdovskéj vrchoviny), jeszcze nie byłem, mimo, że to góra należąca do aż dwóch koron ("Korony Sudetów" i "Korony Sudetów Czeskich"). Na kulminację masywu, sięgającą swoją wysokością 714 m n.p.m., nie wszedłem nie tylko dlatego, że nie zdobywam takich odznak (mimo, że cenię je oraz ich zdobywców). Po prostu jeszcze pod koniec lat 80., gdy zacząłem studiować czeskie mapy turystyczne (tzw. czeskie setki), wymyśliłem sobie czterodniową wycieczkę namiotową wiodącą z południowej części Wysokiego Jesionika przez Wyżynę Zabrzeską (i właśnie z wejściem na Lázek) i Międzygórze Trzebowskie do Lichkova w Górach Orlickich. Trasy tej jeszcze nie zrobiłem - cały czas mam nadzieję, że kiedyś wreszcie dojdzie do jej realizacji.
Na razie na tapetę poszła południowa część Wyżyny Zabrzeskiej - Bouzovská vrchovina.
Pierwszy etap to nocny spacer z domu na dworzec w Świebodzicach. Wyjazd tuż po czwartej i najpierw nie w kierunku Sudetów, lecz przeciwnym - do Wrocławia.
Następnie przesiadki we Wrocławiu (na kolejny pociąg), Gorzanowie (na autobus zastępczy, ze względu na remont torowiska w rejonie Bystrzycy Kłodzkiej), Międzylesiu (na pociąg), Ústí nad Orlicí (na jeszcze jeden pociąg) i w Svitavach (ostatni autobus). I tak po tej mało, jak na warunki czeskie, skomplikowanej podróży, wylądowałem, o godz. 10:45, w wiosce mającej w nazwie "miasteczko" - Městečko Trnávka. Przyznam się, że ta nazwa - dla mnie urocza - była jednym z powodów, że stąd właśnie rozpocząłem swoją wycieczkę. Drugim powodem był zrujnowany średniowieczny zamek górujący nad Trnavką - zamek Cimburk. Sporo o nim wcześniej czytałem, chciałem wreszcie poznać te ruiny nieco bliżej.
W samym Mestečku Trnávce byłem może godzinę z kwadransem. Najpierw zabytki i tamtejszy cmentarz (oj, bardzo ciekawy), a później, w miejscowej knajpce, mentalne i koncepcyjne przygotowanie się do trzydniowego ataku szczytowego na Velkého Kosířa...
I tu, jeszcze w Trnávce, pierwsza konstatacja, że od strony logistycznej dałem przysłowiowego ciała. Otóż nie zabrałem map, tzn. zabrałem, ale nie te co trzeba. Wziąłem mapy okolic Czeskiej Trzebowi i Svitav, a nie tego, co znajduje się na wschód i południowy wschód od tych miast. Pisząc o mapach mam na myśli dzisiejsze porządne mapy Klubu Czeskich Turystów w skali 1:50 000 czy też innych współczesnych nam wydawców. Bo jednak jedną "właściwą" mapę zabrałem. Była to poczciwa setka "Olomoucko" [rejon Ołomuńca], wydana jeszcze w roku 1987. Miała być antykwarycznym dodatkiem do mojej wędrówki, a przez moje roztargnienie stała się mapą podstawową.
Nie przeszkodziło to jednak w zdobyciu Wielkiego Żniwiarza. Zabytkowa mapa, wzbogacona nieśmiertelnym opracowaniem "Sudety czeskie" Marka Staffy z 1991 r., dała radę. I najważniejsze - po czterodniowym używaniu nawet nie widać na niej nowych przetarć; inna sprawa, że pilnowałem jej jak oka w głowie, jest to bowiem mój jedyny egzemplarz tego kartograficznego białego kruka.
"Olomoucko" w skali 1:100 000 doprowadziło mnie przecież, po trzech dniach wędrówki, do celu - najpierw do zachodniego podnóża, a następnie na sam szczyt Velkého Kosířa. Sylwetka Kosiarza-Żniwiarza z pewnej odległości rzeczywiście przypomina leżące poziomo ostrze kosy. I podobno ta plackata góra wygląda niemal tak samo ze wszystkich stron. Może to stanowiło w przeszłości o jej swoistym fenomenie.
Na polanę szczytową Kosiarza dotarłem nieco przed ósmą wieczór. Trochę za późno, gdyż zostało mi zaledwie dziesięć minut na wejście na wieżę widokową. Gospodarze zjeżdżali już na dół do Prostejova, i tak zrobili mi grzeczność, że udostępnili już wcześniej zamkniętą wieżę, dali około dwóch litrów wody pitnej (na szczycie nie ma źródła) i wreszcie nie mieli żadnych obiekcji, gdy zapytałem o możliwość przenocowania na szczycie.
Noc na szczycie niezapomniana. Nie włączałem latarki, stąd gdy tylko zaczęło się zmierzchać rozpoczął się nad moją głową niesamowity seans. Najpierw nad polanę szczytową nadleciało kilkadziesiąt nietoperzy. Po pięciu minutach te większe nietoperze gdzieś odleciały, pozostały tylko osobniki mniejsze, ale jednocześnie zaczęły krążyć sowy. Też mniejsze i większe. Bezszelestnie, niemal bez poruszania skrzydłami, ślizgając się w powietrzu tuż nad ziemią. Ile ryjówek, nornic i myszy nie przeżyło tej nocy, nie wiem. Jakaś norniczka przemknęła koło mojego śpiwora, kierując się do rozdeptanego w środku wiaty krakersa (nie mojego). Tu, pod dachem wiaty, była bezpieczna, ale poza nią?...
Pobudka o świcie...
I zejście do Čelechovic na Hané - najbardziej na południowy wschód położonej stacji kolejowej w Sudetach
... aby tam wsiąść do pociągu i powrócić - tym razem po sześciu przesiadkach - do Świebodzic
Po Wyżynie Zabrzeskiej wędrowałem na ciężko. Z kompletnym sprzętem biwakowym. Dzienne odcinki nie były długie - szedłem szlakami, ale często pomykałem na boki, w stronę jakiś "zajimavosti", rozglądając się za jakimiś formami geologicznymi, Nepomucenami, pomnikowymi i niepomnikowymi drzewami..., a nieraz zalegając wśród ostatnich zapewne tego lata malin i pierwszych tego lata jeżyn,
najbardziej jednak objadając się mirabelkami, spotykanymi przy każdej praktycznie zwiedzanej wiosce
W pierwszym dniu przeszedłem jedynie 14 km (przy sumie podejść nieco ponad 400 m), wychodząc z Městečka Trnavki, a kończąc dzień - rozbijając namiot zaledwie 15 minut przed początkiem gwałtownej burzy - nieco na zachód od maleńkiej wioseczki Kozov. Dużą część tego dnia spędziłem w ruinach średniowiecznego zamku Cimburk (tyle samo czasu co zwiedzanie, zajęło mi przeczekiwanie pierwszej w tym dniu ulewy). Trasa tego dnia biegła w przybliżeniu równoleżnikowo, z zachodu na wschód, przecinając "po szerokości" Wyżynę Zabrzeską. Wędrowałem głównie szlakiem żółtym, tylko pod koniec dnia przeskakując na szlak zielony (na mojej starej mapie ta "zielona" końcówka była w latach 80. XX w. koloru żółtego). W tym dniu zdobyłem też najwyższy szczyt na trasie mojej czterodniowej wędrówki - leżącą nieco na północ od szlaku górkę o nazwie Plániva, sięgającą niebotycznej wysokości 559 m n.p.m.
Drugi dzień, sobota, to trasa o długości 20 km i sumie podejść 750 m, kończąca się na pozaszlakowej łące nad wioską Luká. Pierwsza część dnia to takie trochę zygzakowanie z dojściem, ale nie zwiedzaniem wnętrz, do zamku Bouzov i stamtąd przejściem w wapienną część Wyżyny Zabrzeskiej w okolice miejscowości Javoříčko (po drodze m.in. największa skalna brama na Morawach, następnie Jaskinia Jaworzycka i najbardziej "schroniskopodobny" obiekt na trasie, czyli chata Jaskýnka, przypominająca mi trochę naszą "Perłę Zachodu")
W tym drugim dniu wędrówki "przesiadłem się" w Javoříčku na zielony szlak, którym szedłem już do końca swojej wycieczki. Od tego momentu przemieszczałem się generalnie w kierunku południowo-wschodnim.
W ostatnich godzinach sobotniej wędrówki przeszedłem tym zielonym szlakiem w rejon wioski Luká.
Tuż przed zejściem do Lukí zobaczyłem - gdzieś daleko na północ i północny wschód od wioski - coś nieco wyższego od Wyżyny Zabrzeskiej: Góry Odrzańskie i Nizký Jesenik. Widoczność była typowa dla lipca - bardzo mizerna. Frajda, że widzi się jednak miejsca nieco lepiej znane i rozpoznawalne, była jednak spora.
Trzeci dzień to wędrówka z Lukí na szczyt Velkého Kosířa. Cały czas szlakiem zielonym z ewentualnymi boczkami krajoznawczymi. Raptem 21 km i tylko ok. 400 m sumy podejść. Po drodze głównie las, dolina rzeki Šumicy, jedno z niewielu stanowisk archeologicznych w Sudetach związanych z Celtami (świątynia celtycka nad Ludéřovem), bardzo ładne wioski Krakovec, Laškov i Ludéřov, lokalny browar w Lhocie pod Kosířem, serwujący - a jakże - piwo Kosíř.
No i w tym dniu przed zmrokiem doszedłem na szczyt Velkého Kosířa.
Po nocce spędzonej na szczycie (namiotu nie rozbijałem ze względu na dość wcześnie odchodzący ze stacji w Čelechovicach pociąg), schodziłem w poniedziałek tylko do Čelechovíc na Hané. Trasa o długości 6 km przy praktycznie zerowym podchodzeniu. Coś tam po drodze ciekawego nawet było.
Podczas zejścia do Čelechovic nie widziałem już praktycznie Sudetów, chyba, że pod nogami i w niewielkiej odległości przede mną. Horyzont zamykała Drahanská vrchovina (Wyżyna Drahańska), której częścią jest znany wszystkim miłośnikom jaskiń Moravský kras z najbardziej znaną Macochą. Chociaż widoczne za polem kukurydzy miasteczko na tym zdjęciu, to Kostelec na Hané - najbardziej na południe wysunięte sudeckie miasto, niewielkie, ba zaledwie trzytysięczne, ale jednak miasto.
W Čelechovicach więcej uwagi niż nielicznym zabytkom...
...poświęciłem na przejrzenie książek w tamtejszej bibliotece.
Szybko znalazłem coś naszego. "Nasobílka snů" Haliny Snopkiewicz to nic innego jak przetłumaczona na język czeski "Tabliczka marzenia" tej polskiej autorki powieści dla młodzieży (I polskie wydanie w 1967 r.).
Na stacyjce kilkanaście minut czekania a później powrót. Po drodze z okien pociągów ustrzeliłem kilka nieznanych mi wcześniej austrowęgierskich dworcowych tablic z oznaczeniem wysokości - w Kostelcu na Hané i Prostejovie-městé
oraz tę doskonale mi znaną w Letohradzie, ale tym razem w nowym kontekście związanym z przebudową dworca (mam nadzieję, że tablicy nic się nie stanie)
I to właściwie byłoby wszystko, chociaż może dodam jeszcze, tzw. tytułem posumowania (Boże, jak to brzmi), kilkadziesiąt zdań.
Ale to już w nowym poście, gdyż czytam właśnie komunikat o przekroczeniu limitu znaków