Góry Krucze i koncert w Rudawach Janowickich
: 2018-11-16, 17:02
Po kilkumiesięcznej przerwie nadszedł czas na mój kolejny kilkudniowy wyjazd w Sudety Środkowe. Tym razem zaczął się on w Gorcach. Boguszowie-Gorcach! Zastanawiam się kto wpadł na pomysł nazwania tak tej części miasta? Przecież dla Niemców był to Rothenbach. Czy miało to jakiś związek z Beskidami? Jak na razie nie umiałem znaleźć na to pytanie odpowiedzi...
W każdym razie razem z Bastkiem wysiadamy na przystanku kolejowym Boguszów-Gorce Zachód.
Nasz wzrok od razu się kieruje w stronę żółtej wieży. Przechodzimy przez krzaki, na których kiedyś znajdowała się koksownia i spoglądamy w kierunku dawnej kopalni "Victoria" (Heydt Schacht). Formalnie położona była ona w Wałbrzychu, natomiast tu znajdowały się dwa szyby, z których do dziś przetrwał "Witold" (wcześniej Gustav).
Kilka lat po zamknięciu kopalni został zrewitalizowany i obecnie służy jako "centrum kulturalno-kongresowe". Dobre i to. Otaczają go inne budynki zakładowe - m.in. maszynownia oraz hala generatorów (na drugim zdjęciu).
Namiastka gór - szczyt Mniszek (Hochberg), leżący w Górach Wałbrzyskich.
Ponieważ busik zwiał nam dosłownie sprzed nosa, więc przez kilkadziesiąt minut kręcimy się po głównej ulicy.
Bastek usiłował wymienić w lombardzie euro, ale ten wygląda raczej jak lokal-widmo. Z kolei mnie przyciągały klatki schodowe.
Następnym autobusem dojeżdżamy do Kamiennej Góry (Landeshut). Dzielnie opieram się propozycjom odwiedzenia spelunki i ruszamy na pobliski rynek. Zachowało się przy nim sporo zabytkowych kamienic, w tym z podcieniami, ale część jest zaniedbana.
Zaznaczony obraz starego ratusza, stojącego w tym miejscu do XIX wieku.
Wąskie uliczki starówki na których poszukuję baterii do czołówki.
W parku księcia Bolka II przetrwał pomnik wystawiony na XXV-lecie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Teraz jest bezimienny, lecz złowrogie symbole zostały i chyba nie może spać spokojnie przy rządach "dobrej zmiany". Specjalnie podszedłem go zobaczyć, bo nie wiadomo, czy przy następnej wizycie w mieście będzie to jeszcze możliwe.
Kolejny punkt spaceru z plecakami to wielka świątynia Matki Bożej Różańcowej. Wybudowali go w XVIII wieku ewangelicy jako jeden z sześciu kościołów łaski - był to efekt ugody z 1709 roku między królem szwedzkim a cesarzem rzymskim (niemieckim). Dopowiem tylko, że współcześnie istnieją cztery z nich, a tylko ten w Cieszynie nadal należy do wyznawców nauki Lutra.
W środku trwa jakiś remont, więc udaje się tam zajrzeć, lecz wnętrza jakoś nie powalają. Układ balkonów pozostał typowo ewangelicki.
Obok kościoła niegdyś rozciągał się cmentarz. Prawie nic z niego nie zostało, wyjątkiem jest ta kaplica grobowa. Nad wejściem umieszczono czaszkę małpy.
Zielona enklawa w tej części miasta to Góra Parkowa (Kościelna, niem. Kirchberg). Oprócz ewangelickiej nekropolii Niemcy stawiali na zboczach pomniki. Jakimś cudem nie zburzono tego poświęconego wojnie prusko-austriackiej z 1866 roku.
Na cmentarzu chowano rannych i potem zmarłych w Kamiennej Górze żołnierzy pruskich i austriackich - odpowiednio 42 i 57.
Drugi pomnik stoi wyżej: wysoki, kamienny słup. Pierwotnie Kriegerdenkmal ku czci ofiar Wielkiej Wojny, natomiast w polskich czasach nieco przebudowany aby upamiętnić więźniów Arbeitslager Landeshut, będącego filią Gross-Rosen.
Panorama miasta. Główny budynek to oczywiście Biedronka, natomiast mniej istotne wieże należą do kościoła Piotra i Pawła, ratusza i elektrowni.
Przez park wytyczono ścieżkę edukacyjną. Związana jest głównie z historią II wojny światowej, kiedy to do Landeshut przeniesiono fabryki łożysk (połowa produkcji III Rzeszy!) i działały biura konstruujące odrzutowe bombowce Arado Ar 234 oraz mityczne Arado Ar. E. 555. Te drugie miały być samolotem-skrzydłem i osiągać cele na terenie Stanów Zjednoczonych.
W tym czasie Niemcy rękami więźniów wykuli pod miastem szereg sztolni. Jakie było ich przeznaczenie? Opinie są różne. Dzisiaj wykorzystywane są do przyciągania naiwnia... turystów . Pod Górą Parkową działa coś w rodzaju muzeum - małe, drogie, z przypadkowymi eksponatami oraz z przewodnikami-wolontariuszami. Przynajmniej takie pojawiają się liczne opinie. Na powierzchni także poustawiano wystawę sprzętu - głównie radzieckiego i coś tam polskiego. Jak wiadomo ma to dużo wspólnego z hitlerowskimi podziemiami .
Samotny schron wartowniczy.
Przy haubicy M-30 robimy sobie postój. Prognozy pogody na cały przedłużony weekend były bardzo kiepskie, więc cieszymy się z tych słabych promieni słonecznych, które przebijają spomiędzy chmur.
Coś tam nawet widać w kierunku zachodnim. Najwyższa góra wydaje mi się znajoma.
- Wygląda jak Śnieżka - mówię do Bastka.
- Eee, niemożliwe.
Fakt, niemożliwe. Jednak po dokładnym obejrzeniu zdjęcia stwierdzam, że to raczej na pewno Śnieżka. W końcu oddalona od nas była ledwie o 20 kilometrów. Zatem mieliśmy podczas tego wyjazdu widok na Karkonosze :). Poprawcie mnie, jeśli się mylę.
Góra Parkowa to z naszej perspektywy początek Gór Kruczych (niem. Rabengebirge, czes. Vraní hory), zachodniej części Gór Kamiennych. W tym fragmencie Sudetów jeszcze nie byłem, znowu można zobaczyć coś nowego.
Przecinamy szczyt o imponującej wysokości 513 metrów i schodzimy... na osiedle.
Mają tu odpowiednie nazwy ulic.
Między domami a ogrodem działkowym wytyczono linię kolejową 330, zwaną oryginalnie Zidertalbahn (Kolej Doliny Zadrny), służącą głównie do transportu towarowego z fabryk i kamieniołomów.
Jak to często bywało na Dolnym Śląsku - linia nie przetrwała upadku komuny. Pozostały po niej ślady w ziemi oraz wiadukty w stanie rozkładu.
Krótkie fragmenty szyn na dawnych przejazdach.
Po wyjściu zza zabudowań kończą się oznaczenia żółtego szlaku. Idziemy na czuja i raz musimy się wrócić, bo przejście przez pastwisko blokuje młody byczek.
Krzakami dochodzimy z powrotem do właściwej ścieżki. W lesie zaliczamy nieoznaczony szczyt Długosz (Langerberg) o wysokości około 612 metrów.
Niebieska kapliczka z 1870 roku przy drodze, która na mapach zdawała się asfaltową. Liczyłem, że może złapiemy tu jakiegoś stopa, lecz okazała się błotnistym klepiskiem.
Widok na Góry Krucze i Krzeszów. Jakże pięknie wyglądałoby to w promieniach słońca!
Po ponownym wejściu do lasu znajdujemy mikroskopijny przysiółek Betlejem (Bethlehem). Założył go opat krzeszowskiego klasztoru i wybudował m.in. letni pawilon na środku stawu.
Obok powstały kaplice kalwarii krzeszowskiej, "pustelnia", a w XIX wieku gospoda, która obecnie działa chyba jako pensjonat.
Kalwaria krzeszowska jest największa w Sudetach po wambierzyckiej i składa się z 32 stacji. Mają one formy małych albo całkiem wielkich kaplic.
Schodzimy do Krzeszowa (Grüssau). To jedna z ciekawszych miejscowości w tej części Dolnego Śląska.
Gdzieś nad nami uporczywie krąży śmigłowiec. Szuka czegoś czy szykuje się do bombardowania?
Żółty budynek, który wziąłem za spichlerz, ma mieścić w sobie stację II, III i IV kalwarii.
Stacja kolejowa. Ostatni pociąg przybył na nią w 2002 roku - był to przejazd specjalny, bowiem regularne przewozy pasażerskie zawieszono już w latach 50. XX wieku. Tory rozebrano, będzie na nich szeroka ścieżka rowerowo-turystyczno-rolkowa. Przyda się.
W centrum wzbudzamy spore zainteresowanie dzieciaków szalejących na placu zabaw; to nie jest okres pielgrzymkowy.
Główną atrakcją wioski jest opactwo benedyktyńskie. W powszechnej świadomości kojarzy się z cystersami, bowiem do tego zakonu należało od XIII do XIX wieku. Pierwsi jednak przybyli do Krzeszowa benedyktyni, ale dość szybko go opuścili z nieznanych powodów.
W powietrzu unosi się przyjemny zapach smogu. To chyba próby przed 11 listopada...
Kompleks klasztorny jest spory. Wstęp do większości obiektów oczywiście płatny.
Najważniejszy budynek to bazylika mniejsza Wniebowzięcia NMP. Może mniejsza, ale na pewno nie niska.
Już z zewnątrz widać, że wybudowano ją w okresie baroku, konkretnie w latach 1728-1735. Bocznymi drzwiami wchodzimy do środka.
Wnętrza kipią od ozdób. Złote, a skromne.
Ołtarz główny tak przeładowany, że wydaje się jakby zaraz miał runąć w dół.
Ogromne wrażenie robią organy (akurat stroi ich dwóch niemieckojęzycznych fachowców). Oddano je do użytku w 1736 roku. Na instrumentach kompletnie się nie znam, więc jedyne dane jakie do mnie przemawiają, to liczba 2606 piszczałek. Miały szczęście przetrwać zawirowania dziejowe - szacuje się, iż 90-95% elementów jest oryginalnych!
Szeroki plac przed bazyliką otacza kilka innych zabytków. Na prawo kościół pomocniczy św. Józefa, starszy od głównej świątyni. Po lewej "dom opata". Z przodu stacja XXIII.
Dokładnie naprzeciwko stoi współczesny klasztor. Po sekularyzacji cystersów przez władze pruskie przez ponad wiek aż do 1919 w Krzeszowie nie było mnichów. Po zakończeniu Wielkiej Wojny przenieśli się do niego benedyktyni z czeskiej Pragi. W 1940 zostali zmuszeni do opuszczenia miejscowości, a hitlerowcy gościli w progach klasztornych m.in. Niemców ze Słowacji i Węgier oraz Żydów przed deportacją do obozów. Tych ostatnich raczej "gościli".
Ostatecznie w 1946 zakotwiczyły tu benedyktynki ze Lwowa.
Rozległy plac za murami z kapliczką słupową w stylu latarni.
Było coś dla ducha, szukamy czegoś dla ciała. Przy parkingu działa jakiś bar. Okazuje się sympatyczny - smaczny Kozel (w Polsce to rzadkość) i całkiem niezłe burgery w niskiej cenie. Czas szybko leci na rozmowie z fajnym właścicielem (który lubi się chwalić co drogiego ostatnio kupił) i oglądaniu inteligentnych programów w TV.
Przyjemnie spędzony czas szybko mija, więc po wyjściu na dwór mamy już zmrok. Do przejścia została nam godzina-półtorej drogi, ale mam nadzieję na złapanie okazji.
Zgodnie z sugestią właściciela baru idziemy skrótem obok cmentarza.
Następnie kawałek po śladzie dawnej linii kolejowej. Gdzieś bardzo daleko kończył się słoneczny dzień.
Na polach stoją żółte kaplice kalwarii. O tej porze wyglądają klimatycznie i... niepokojąco. Zdjęcia robiłem z ręki, więc jakością nie powalają, lecz pozwalają wczuć się w tę chwilę, gdy zaraz wszystko ogarnie czerń.
Droga asfaltowa w kierunku Lubawki okazuje się wąska i pusta. Wygląda na to, że z podwózki nici...
Wiary jednak nie tracę. Na opłotkach Lipienicy (Lindenau) błyskają światła pierwszego samochodu. Mija nas beznamiętnie. Za chwilę pędzi drugi.
- #&!@%, prawie nas rozjechał - syczę wściekły.
Wóz po kilkunastu metrach zatrzymuje się. Czeka. Podbiegam. I zaraz potem przez nocne serpentyny prujemy do Lubawki . Kierowca z własnej inicjatywy podwozi nas aż pod schronisko, gdzie zaklepałem nocleg.
Za drzwiami wita nas Mirek. Mieszka tam i dogląda jednocześnie. Starszy facet, którego życie nie oszczędzało i dobry duch tego obiektu. O warunkach nocowania napiszę jeszcze w innym odcinku.
Szybko się kwaterujemy i bez plecaków ruszamy do centrum Lubawki (Liebau) oddalonego o jakieś dwa kilometry. O tej porze dnia i roku miasto wygląda jak miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. Ciemno, pusto, wszyscy się pochowali. Trudno napisać, że coś zwiedzaliśmy, po prostu przemknęliśmy ulicami, z których niektóre kojarzyły się ze Sklepami cynamonowymi.
Jedyny otwarty lokal to pizzeria. W środku też prawie nikogo. Co prawda podawane produkty żywnościowe na kolana nie rzucają, ale właściciele sympatyczni, piwo w dobrej cenie i można było wspólnie szydzić z polityków pokazujących się na wielkim telewizorze .
W drodze powrotnej do schroniska towarzyszy nam mgła.
W schronisku jeszcze mała integracja w trójkę, w sam raz na zakończenie dnia.
Dzisiaj było bardziej krajoznawczo niż górsko, ale czułem się spełniony .
W każdym razie razem z Bastkiem wysiadamy na przystanku kolejowym Boguszów-Gorce Zachód.
Nasz wzrok od razu się kieruje w stronę żółtej wieży. Przechodzimy przez krzaki, na których kiedyś znajdowała się koksownia i spoglądamy w kierunku dawnej kopalni "Victoria" (Heydt Schacht). Formalnie położona była ona w Wałbrzychu, natomiast tu znajdowały się dwa szyby, z których do dziś przetrwał "Witold" (wcześniej Gustav).
Kilka lat po zamknięciu kopalni został zrewitalizowany i obecnie służy jako "centrum kulturalno-kongresowe". Dobre i to. Otaczają go inne budynki zakładowe - m.in. maszynownia oraz hala generatorów (na drugim zdjęciu).
Namiastka gór - szczyt Mniszek (Hochberg), leżący w Górach Wałbrzyskich.
Ponieważ busik zwiał nam dosłownie sprzed nosa, więc przez kilkadziesiąt minut kręcimy się po głównej ulicy.
Bastek usiłował wymienić w lombardzie euro, ale ten wygląda raczej jak lokal-widmo. Z kolei mnie przyciągały klatki schodowe.
Następnym autobusem dojeżdżamy do Kamiennej Góry (Landeshut). Dzielnie opieram się propozycjom odwiedzenia spelunki i ruszamy na pobliski rynek. Zachowało się przy nim sporo zabytkowych kamienic, w tym z podcieniami, ale część jest zaniedbana.
Zaznaczony obraz starego ratusza, stojącego w tym miejscu do XIX wieku.
Wąskie uliczki starówki na których poszukuję baterii do czołówki.
W parku księcia Bolka II przetrwał pomnik wystawiony na XXV-lecie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Teraz jest bezimienny, lecz złowrogie symbole zostały i chyba nie może spać spokojnie przy rządach "dobrej zmiany". Specjalnie podszedłem go zobaczyć, bo nie wiadomo, czy przy następnej wizycie w mieście będzie to jeszcze możliwe.
Kolejny punkt spaceru z plecakami to wielka świątynia Matki Bożej Różańcowej. Wybudowali go w XVIII wieku ewangelicy jako jeden z sześciu kościołów łaski - był to efekt ugody z 1709 roku między królem szwedzkim a cesarzem rzymskim (niemieckim). Dopowiem tylko, że współcześnie istnieją cztery z nich, a tylko ten w Cieszynie nadal należy do wyznawców nauki Lutra.
W środku trwa jakiś remont, więc udaje się tam zajrzeć, lecz wnętrza jakoś nie powalają. Układ balkonów pozostał typowo ewangelicki.
Obok kościoła niegdyś rozciągał się cmentarz. Prawie nic z niego nie zostało, wyjątkiem jest ta kaplica grobowa. Nad wejściem umieszczono czaszkę małpy.
Zielona enklawa w tej części miasta to Góra Parkowa (Kościelna, niem. Kirchberg). Oprócz ewangelickiej nekropolii Niemcy stawiali na zboczach pomniki. Jakimś cudem nie zburzono tego poświęconego wojnie prusko-austriackiej z 1866 roku.
Na cmentarzu chowano rannych i potem zmarłych w Kamiennej Górze żołnierzy pruskich i austriackich - odpowiednio 42 i 57.
Drugi pomnik stoi wyżej: wysoki, kamienny słup. Pierwotnie Kriegerdenkmal ku czci ofiar Wielkiej Wojny, natomiast w polskich czasach nieco przebudowany aby upamiętnić więźniów Arbeitslager Landeshut, będącego filią Gross-Rosen.
Panorama miasta. Główny budynek to oczywiście Biedronka, natomiast mniej istotne wieże należą do kościoła Piotra i Pawła, ratusza i elektrowni.
Przez park wytyczono ścieżkę edukacyjną. Związana jest głównie z historią II wojny światowej, kiedy to do Landeshut przeniesiono fabryki łożysk (połowa produkcji III Rzeszy!) i działały biura konstruujące odrzutowe bombowce Arado Ar 234 oraz mityczne Arado Ar. E. 555. Te drugie miały być samolotem-skrzydłem i osiągać cele na terenie Stanów Zjednoczonych.
W tym czasie Niemcy rękami więźniów wykuli pod miastem szereg sztolni. Jakie było ich przeznaczenie? Opinie są różne. Dzisiaj wykorzystywane są do przyciągania naiwnia... turystów . Pod Górą Parkową działa coś w rodzaju muzeum - małe, drogie, z przypadkowymi eksponatami oraz z przewodnikami-wolontariuszami. Przynajmniej takie pojawiają się liczne opinie. Na powierzchni także poustawiano wystawę sprzętu - głównie radzieckiego i coś tam polskiego. Jak wiadomo ma to dużo wspólnego z hitlerowskimi podziemiami .
Samotny schron wartowniczy.
Przy haubicy M-30 robimy sobie postój. Prognozy pogody na cały przedłużony weekend były bardzo kiepskie, więc cieszymy się z tych słabych promieni słonecznych, które przebijają spomiędzy chmur.
Coś tam nawet widać w kierunku zachodnim. Najwyższa góra wydaje mi się znajoma.
- Wygląda jak Śnieżka - mówię do Bastka.
- Eee, niemożliwe.
Fakt, niemożliwe. Jednak po dokładnym obejrzeniu zdjęcia stwierdzam, że to raczej na pewno Śnieżka. W końcu oddalona od nas była ledwie o 20 kilometrów. Zatem mieliśmy podczas tego wyjazdu widok na Karkonosze :). Poprawcie mnie, jeśli się mylę.
Góra Parkowa to z naszej perspektywy początek Gór Kruczych (niem. Rabengebirge, czes. Vraní hory), zachodniej części Gór Kamiennych. W tym fragmencie Sudetów jeszcze nie byłem, znowu można zobaczyć coś nowego.
Przecinamy szczyt o imponującej wysokości 513 metrów i schodzimy... na osiedle.
Mają tu odpowiednie nazwy ulic.
Między domami a ogrodem działkowym wytyczono linię kolejową 330, zwaną oryginalnie Zidertalbahn (Kolej Doliny Zadrny), służącą głównie do transportu towarowego z fabryk i kamieniołomów.
Jak to często bywało na Dolnym Śląsku - linia nie przetrwała upadku komuny. Pozostały po niej ślady w ziemi oraz wiadukty w stanie rozkładu.
Krótkie fragmenty szyn na dawnych przejazdach.
Po wyjściu zza zabudowań kończą się oznaczenia żółtego szlaku. Idziemy na czuja i raz musimy się wrócić, bo przejście przez pastwisko blokuje młody byczek.
Krzakami dochodzimy z powrotem do właściwej ścieżki. W lesie zaliczamy nieoznaczony szczyt Długosz (Langerberg) o wysokości około 612 metrów.
Niebieska kapliczka z 1870 roku przy drodze, która na mapach zdawała się asfaltową. Liczyłem, że może złapiemy tu jakiegoś stopa, lecz okazała się błotnistym klepiskiem.
Widok na Góry Krucze i Krzeszów. Jakże pięknie wyglądałoby to w promieniach słońca!
Po ponownym wejściu do lasu znajdujemy mikroskopijny przysiółek Betlejem (Bethlehem). Założył go opat krzeszowskiego klasztoru i wybudował m.in. letni pawilon na środku stawu.
Obok powstały kaplice kalwarii krzeszowskiej, "pustelnia", a w XIX wieku gospoda, która obecnie działa chyba jako pensjonat.
Kalwaria krzeszowska jest największa w Sudetach po wambierzyckiej i składa się z 32 stacji. Mają one formy małych albo całkiem wielkich kaplic.
Schodzimy do Krzeszowa (Grüssau). To jedna z ciekawszych miejscowości w tej części Dolnego Śląska.
Gdzieś nad nami uporczywie krąży śmigłowiec. Szuka czegoś czy szykuje się do bombardowania?
Żółty budynek, który wziąłem za spichlerz, ma mieścić w sobie stację II, III i IV kalwarii.
Stacja kolejowa. Ostatni pociąg przybył na nią w 2002 roku - był to przejazd specjalny, bowiem regularne przewozy pasażerskie zawieszono już w latach 50. XX wieku. Tory rozebrano, będzie na nich szeroka ścieżka rowerowo-turystyczno-rolkowa. Przyda się.
W centrum wzbudzamy spore zainteresowanie dzieciaków szalejących na placu zabaw; to nie jest okres pielgrzymkowy.
Główną atrakcją wioski jest opactwo benedyktyńskie. W powszechnej świadomości kojarzy się z cystersami, bowiem do tego zakonu należało od XIII do XIX wieku. Pierwsi jednak przybyli do Krzeszowa benedyktyni, ale dość szybko go opuścili z nieznanych powodów.
W powietrzu unosi się przyjemny zapach smogu. To chyba próby przed 11 listopada...
Kompleks klasztorny jest spory. Wstęp do większości obiektów oczywiście płatny.
Najważniejszy budynek to bazylika mniejsza Wniebowzięcia NMP. Może mniejsza, ale na pewno nie niska.
Już z zewnątrz widać, że wybudowano ją w okresie baroku, konkretnie w latach 1728-1735. Bocznymi drzwiami wchodzimy do środka.
Wnętrza kipią od ozdób. Złote, a skromne.
Ołtarz główny tak przeładowany, że wydaje się jakby zaraz miał runąć w dół.
Ogromne wrażenie robią organy (akurat stroi ich dwóch niemieckojęzycznych fachowców). Oddano je do użytku w 1736 roku. Na instrumentach kompletnie się nie znam, więc jedyne dane jakie do mnie przemawiają, to liczba 2606 piszczałek. Miały szczęście przetrwać zawirowania dziejowe - szacuje się, iż 90-95% elementów jest oryginalnych!
Szeroki plac przed bazyliką otacza kilka innych zabytków. Na prawo kościół pomocniczy św. Józefa, starszy od głównej świątyni. Po lewej "dom opata". Z przodu stacja XXIII.
Dokładnie naprzeciwko stoi współczesny klasztor. Po sekularyzacji cystersów przez władze pruskie przez ponad wiek aż do 1919 w Krzeszowie nie było mnichów. Po zakończeniu Wielkiej Wojny przenieśli się do niego benedyktyni z czeskiej Pragi. W 1940 zostali zmuszeni do opuszczenia miejscowości, a hitlerowcy gościli w progach klasztornych m.in. Niemców ze Słowacji i Węgier oraz Żydów przed deportacją do obozów. Tych ostatnich raczej "gościli".
Ostatecznie w 1946 zakotwiczyły tu benedyktynki ze Lwowa.
Rozległy plac za murami z kapliczką słupową w stylu latarni.
Było coś dla ducha, szukamy czegoś dla ciała. Przy parkingu działa jakiś bar. Okazuje się sympatyczny - smaczny Kozel (w Polsce to rzadkość) i całkiem niezłe burgery w niskiej cenie. Czas szybko leci na rozmowie z fajnym właścicielem (który lubi się chwalić co drogiego ostatnio kupił) i oglądaniu inteligentnych programów w TV.
Przyjemnie spędzony czas szybko mija, więc po wyjściu na dwór mamy już zmrok. Do przejścia została nam godzina-półtorej drogi, ale mam nadzieję na złapanie okazji.
Zgodnie z sugestią właściciela baru idziemy skrótem obok cmentarza.
Następnie kawałek po śladzie dawnej linii kolejowej. Gdzieś bardzo daleko kończył się słoneczny dzień.
Na polach stoją żółte kaplice kalwarii. O tej porze wyglądają klimatycznie i... niepokojąco. Zdjęcia robiłem z ręki, więc jakością nie powalają, lecz pozwalają wczuć się w tę chwilę, gdy zaraz wszystko ogarnie czerń.
Droga asfaltowa w kierunku Lubawki okazuje się wąska i pusta. Wygląda na to, że z podwózki nici...
Wiary jednak nie tracę. Na opłotkach Lipienicy (Lindenau) błyskają światła pierwszego samochodu. Mija nas beznamiętnie. Za chwilę pędzi drugi.
- #&!@%, prawie nas rozjechał - syczę wściekły.
Wóz po kilkunastu metrach zatrzymuje się. Czeka. Podbiegam. I zaraz potem przez nocne serpentyny prujemy do Lubawki . Kierowca z własnej inicjatywy podwozi nas aż pod schronisko, gdzie zaklepałem nocleg.
Za drzwiami wita nas Mirek. Mieszka tam i dogląda jednocześnie. Starszy facet, którego życie nie oszczędzało i dobry duch tego obiektu. O warunkach nocowania napiszę jeszcze w innym odcinku.
Szybko się kwaterujemy i bez plecaków ruszamy do centrum Lubawki (Liebau) oddalonego o jakieś dwa kilometry. O tej porze dnia i roku miasto wygląda jak miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. Ciemno, pusto, wszyscy się pochowali. Trudno napisać, że coś zwiedzaliśmy, po prostu przemknęliśmy ulicami, z których niektóre kojarzyły się ze Sklepami cynamonowymi.
Jedyny otwarty lokal to pizzeria. W środku też prawie nikogo. Co prawda podawane produkty żywnościowe na kolana nie rzucają, ale właściciele sympatyczni, piwo w dobrej cenie i można było wspólnie szydzić z polityków pokazujących się na wielkim telewizorze .
W drodze powrotnej do schroniska towarzyszy nam mgła.
W schronisku jeszcze mała integracja w trójkę, w sam raz na zakończenie dnia.
Dzisiaj było bardziej krajoznawczo niż górsko, ale czułem się spełniony .