Sudecka terra incognita
: 2018-07-26, 13:14
Jakiś czas temu, przed rokiem, może dwoma, wielokrotnie jadąc pociągiem w góry zastanawiałem się, czy można byłoby zaplanować i zrealizować taką oto wycieczkę. Wycieczkę w polskiej części Sudetów. Po prostu przyjechać pociągiem na przystanek kolejowy, którego dotąd podczas swoich wędrówek sudeckich nie odwiedzałem, tzn. nigdy nie wychodziłem na trasę z tej stacji, ani do niej nie dochodziłem, następnie przejść do innego podobnie dziewiczego przystanku, a po drodze - w trakcie np. kilkunastokilometrowej wędrówki - ani razu nie przeciąć tras wcześniej odbywanych w Sudetach moich wycieczek pieszych. Ba, nie przeciąć nawet żadnego wyznakowanego szlaku turystycznego. Czyli pełna egzotyka - start i cel nowe, trasa w stu procentach nowa, po drodze góry, ścieżki i wioski nigdy nie widziane i zwiedzane, znane wcześniej wyłącznie z mapy i ewentualnie lektury.
Niby proste, ale w moim przypadku byłoby to proste może ze dwadzieścia lat temu. Przez lata łażenia po polskich Sudetach uzbierało mi się około 1300 dni wycieczkowych i dobrze ponad setka różnych wyjściowo-dojściowych stacji, stacyjek i przystanków kolejowych. Wydawało się, że tego rodzaju "dziewiczą" wycieczkę mogę przeprowadzić albo na wschodnich krańcach polskich Sudetów (gdzieś tam het za Prudnikiem), albo na ich przeciwległych, zachodnich peryferiach, na przykład na Pogórzu Izerskim w pobliżu Zgorzelca. W centralnej części naszych Sudetów rzecz wydawała się niewykonalna.
Myślałem tak sobie o tym problemie jadąc w listopadzie ubiegłego roku na południe szynobusem Kolei Dolnośląskich na jedną z moich wcześniejszych jednodniowych wycieczek. Pochylony nad mapą, rzuciłem w pewnym momencie spojrzenie przez lewe okno wagonu, gdzieś w kierunku południowo-wschodnim. Zobaczyłem jakieś niezbyt wysokie wzniesienia. I nagłe olśnienie - tak, to byłoby to!
Nie wysiadłem jednak na pierwszej po mym odkryciu stacji, tej, która byłaby dla mnie nowością. Jeszcze nie tym razem. Nie miałem wtedy pod ręką odpowiedniej mapy, plany też były zupełnie inne - miałem w tamtym dniu rozpocząć wycieczkę gdzieś po polskiej stronie granicy i zakończyć ją gdzieś pomiędzy Nachodem a Novym Mestem nad Metują. Dlatego też w kieszeni miałem więcej koron niż złotówek.
Moja egzotyczna sudecka wycieczkowyprawa musiała zatem poczekać. I taki nastrój wyczekiwania trwał kilka miesięcy. Aż trafił się odpowiedni dzień. Sprawę przyśpieszył fakt, że podczas moich wcześniejszych wiosennych wędrówek w czeskich Sudetach dość poważnie uszkodziłem sobie wiązadła w prawym kolanie (ach te czeskie ciągi asfaltów w górach!). Lipiec musiałem mieć turystycznie mocno jałowy. Wycieczki mające najwyżej kilkanaście kilometrów, odbywane nie codziennie, bez stromych podejść i zejść i z kilkoma przynajmniej półgodzinnymi odpoczynkami. Uff! Musiałem mocno zrewidować swoje plany, ale jednocześnie przypomniałem sobie o tak mnie wcześniej absorbującej wycieczce w sudecką ziemię nieznaną. I pojechałem - oczywiście Kolejami Dolnośląskimi.
Miałem więc w tym dniu swoje dwie nowe i nieznane stacyjki kolejowe...
Miałem niezdeptane butami turystów ścieżki zarośnięte pokrzywami, jeżynami i ostami...
Ale miałem przede wszystkim zupełnie nieznane mi wcześniej widoki, zarówno na te wzniesienia, ku którym zmierzałem,...
jak i na szczyty i góry doskonale mi znane, ale teraz oglądane z zupełnie nietypowej nowej perspektywy
Ta moja wędrówka w tym dniu to nie było łażenie w kółko, nabijanie kilometrów w jakimś jednym lesie i na pobliskich łąkach, lesie podobnym do lasu z "Kubusia Puchatka", tylko była to wycieczka nawet z konkretnym celem. Po drodze zaliczyłem bowiem nawet szczyt będący najwyższą kulminacją (nawet świadomie użyłem tu tego tautologicznego, tj. masłomaślanego określenia; a co - wycieczka była w całości "odjechana") jednego z mikroregionów Sudetów. Śladu obecności tam jakichkolwiek turystów nie zauważyłem. Zresztą i dla leśników nie jest to teren na co dzień odwiedzany.
Wędrowałem też przez nowe, nieznane mi wioski.
Podchodziłem do jakichś kapliczek
Widziałem w tych wsiach fajne próby ich upiększenia, a na pewno zindywidualizowania. Na przykład w jednej z nich w różnych miejscach poumieszczano stare pojazdy. I tak w tym miejscu furmanka na trwale ugrzęzła w ziemi,
tutaj zaś samochód utknął w sudeckim błocku
W innej zaś zderzyłem się wzrokiem z takim oto naiwnie wyciosanym z kawałka drewna Nepomukiem. Jakoś mi w tym dniu bardziej pasował niż kamienne barokowe Nepomuceny rozsiane w dziesiątkach wiosek tej części Sudetów.
Schodząc do niektórych wiosek czułem się, jakbym był w Karpatach... Na myśl przychodziły jakieś Ukrainy i Rumunie...
Egzotycznie też wyglądała rzeka, do której w końcu dotarłem
Przerzucony był przez nią stalowy, dość wąski most...
Również wywoływał skojarzenia z ukraińskimi Karpatami. Gdyby tylko ta architektura była nieco inna?
A w innej wiosce oponiarskie klimaty, tak wszechobecne u naszych wschodnich sąsiadów...
Zresztą i widoki "na trasie" w tym dniu były takie, jakby żywcem przeniesiono je z Huculszczyzny
Wędrowałem przez bukowinę...
wśród ostów niewiele mniejszych niż te, które można spotkać w pobliżu wiosek na Spiszu
I przez cały czas maliny, jeżyny, w pobliżu wiosek wygrzane słońcem papierówki
Zaś w wioskowych sklepikach porażała cenowa egzotyka - "Żółta oranżada" na bazie wody Cyranka i parówka za razem całe 2 złote i 6 groszy!
I taka była ta moja podróż w sudecką ziemię nieznaną! Prawdziwa terra incognita sudetica
PS. Jeszcze jeden moment tej wycieczki zapamiętam na zawsze. To, że tabor Kolei Dolnośląskich się czasem psuje to może nie norma, ale spotykane niekiedy zjawisko. I tym razem zatrzymaliśmy się w pobliżu jakiejś stacji. Pociąg ani rusz, należało się więc ewakuować...
Podróżni musieli do pobliskiej stacji dojść na piechotę...
I wkrótce dotarli - a tu już totalne zdziwienie!
Niby proste, ale w moim przypadku byłoby to proste może ze dwadzieścia lat temu. Przez lata łażenia po polskich Sudetach uzbierało mi się około 1300 dni wycieczkowych i dobrze ponad setka różnych wyjściowo-dojściowych stacji, stacyjek i przystanków kolejowych. Wydawało się, że tego rodzaju "dziewiczą" wycieczkę mogę przeprowadzić albo na wschodnich krańcach polskich Sudetów (gdzieś tam het za Prudnikiem), albo na ich przeciwległych, zachodnich peryferiach, na przykład na Pogórzu Izerskim w pobliżu Zgorzelca. W centralnej części naszych Sudetów rzecz wydawała się niewykonalna.
Myślałem tak sobie o tym problemie jadąc w listopadzie ubiegłego roku na południe szynobusem Kolei Dolnośląskich na jedną z moich wcześniejszych jednodniowych wycieczek. Pochylony nad mapą, rzuciłem w pewnym momencie spojrzenie przez lewe okno wagonu, gdzieś w kierunku południowo-wschodnim. Zobaczyłem jakieś niezbyt wysokie wzniesienia. I nagłe olśnienie - tak, to byłoby to!
Nie wysiadłem jednak na pierwszej po mym odkryciu stacji, tej, która byłaby dla mnie nowością. Jeszcze nie tym razem. Nie miałem wtedy pod ręką odpowiedniej mapy, plany też były zupełnie inne - miałem w tamtym dniu rozpocząć wycieczkę gdzieś po polskiej stronie granicy i zakończyć ją gdzieś pomiędzy Nachodem a Novym Mestem nad Metują. Dlatego też w kieszeni miałem więcej koron niż złotówek.
Moja egzotyczna sudecka wycieczkowyprawa musiała zatem poczekać. I taki nastrój wyczekiwania trwał kilka miesięcy. Aż trafił się odpowiedni dzień. Sprawę przyśpieszył fakt, że podczas moich wcześniejszych wiosennych wędrówek w czeskich Sudetach dość poważnie uszkodziłem sobie wiązadła w prawym kolanie (ach te czeskie ciągi asfaltów w górach!). Lipiec musiałem mieć turystycznie mocno jałowy. Wycieczki mające najwyżej kilkanaście kilometrów, odbywane nie codziennie, bez stromych podejść i zejść i z kilkoma przynajmniej półgodzinnymi odpoczynkami. Uff! Musiałem mocno zrewidować swoje plany, ale jednocześnie przypomniałem sobie o tak mnie wcześniej absorbującej wycieczce w sudecką ziemię nieznaną. I pojechałem - oczywiście Kolejami Dolnośląskimi.
Miałem więc w tym dniu swoje dwie nowe i nieznane stacyjki kolejowe...
Miałem niezdeptane butami turystów ścieżki zarośnięte pokrzywami, jeżynami i ostami...
Ale miałem przede wszystkim zupełnie nieznane mi wcześniej widoki, zarówno na te wzniesienia, ku którym zmierzałem,...
jak i na szczyty i góry doskonale mi znane, ale teraz oglądane z zupełnie nietypowej nowej perspektywy
Ta moja wędrówka w tym dniu to nie było łażenie w kółko, nabijanie kilometrów w jakimś jednym lesie i na pobliskich łąkach, lesie podobnym do lasu z "Kubusia Puchatka", tylko była to wycieczka nawet z konkretnym celem. Po drodze zaliczyłem bowiem nawet szczyt będący najwyższą kulminacją (nawet świadomie użyłem tu tego tautologicznego, tj. masłomaślanego określenia; a co - wycieczka była w całości "odjechana") jednego z mikroregionów Sudetów. Śladu obecności tam jakichkolwiek turystów nie zauważyłem. Zresztą i dla leśników nie jest to teren na co dzień odwiedzany.
Wędrowałem też przez nowe, nieznane mi wioski.
Podchodziłem do jakichś kapliczek
Widziałem w tych wsiach fajne próby ich upiększenia, a na pewno zindywidualizowania. Na przykład w jednej z nich w różnych miejscach poumieszczano stare pojazdy. I tak w tym miejscu furmanka na trwale ugrzęzła w ziemi,
tutaj zaś samochód utknął w sudeckim błocku
W innej zaś zderzyłem się wzrokiem z takim oto naiwnie wyciosanym z kawałka drewna Nepomukiem. Jakoś mi w tym dniu bardziej pasował niż kamienne barokowe Nepomuceny rozsiane w dziesiątkach wiosek tej części Sudetów.
Schodząc do niektórych wiosek czułem się, jakbym był w Karpatach... Na myśl przychodziły jakieś Ukrainy i Rumunie...
Egzotycznie też wyglądała rzeka, do której w końcu dotarłem
Przerzucony był przez nią stalowy, dość wąski most...
Również wywoływał skojarzenia z ukraińskimi Karpatami. Gdyby tylko ta architektura była nieco inna?
A w innej wiosce oponiarskie klimaty, tak wszechobecne u naszych wschodnich sąsiadów...
Zresztą i widoki "na trasie" w tym dniu były takie, jakby żywcem przeniesiono je z Huculszczyzny
Wędrowałem przez bukowinę...
wśród ostów niewiele mniejszych niż te, które można spotkać w pobliżu wiosek na Spiszu
I przez cały czas maliny, jeżyny, w pobliżu wiosek wygrzane słońcem papierówki
Zaś w wioskowych sklepikach porażała cenowa egzotyka - "Żółta oranżada" na bazie wody Cyranka i parówka za razem całe 2 złote i 6 groszy!
I taka była ta moja podróż w sudecką ziemię nieznaną! Prawdziwa terra incognita sudetica
PS. Jeszcze jeden moment tej wycieczki zapamiętam na zawsze. To, że tabor Kolei Dolnośląskich się czasem psuje to może nie norma, ale spotykane niekiedy zjawisko. I tym razem zatrzymaliśmy się w pobliżu jakiejś stacji. Pociąg ani rusz, należało się więc ewakuować...
Podróżni musieli do pobliskiej stacji dojść na piechotę...
I wkrótce dotarli - a tu już totalne zdziwienie!