W drugi dzień świąt bożonarodzeniowych znudziło mi się siedzenie w domu i postanowiłem znów ruszyć w Sudety. Podobnie jak w listopadzie wybrałem Góry Orlickie i wziąłem ze sobą Bastka, tyle, że tym razem ja siadłem za kółkiem.
Początek wyjazdu jest identyczny: przed Nysą obserwujemy pierwsze widoki na góry przy rozpoczynającym się dniu.
Kopulasty szczyt po lewej to oczywiście Kopa Biskupia oddalona o jakieś 35 kilometrów. W środku Příčný vrch, potem dalej w prawo Medvědí vrch i Orlik, a na samym końcu zachmurzony Pradziad, z którego wystaje tylko szczyt wieży.
Nagle zza horyzontu zaczyna wychodzić słońce... Cudo!
Kolejny postój fotograficzny za nową obwodnicą Nysy. Kolory nabrały już soczystości, a gdyby nie bezlistne drzewa, to można by pomyśleć, że mamy lato.
Ośnieżony szczyt to chyba Červená hora, na prawo Keprník i Šerák.
Po nacieszeniu się z daleka Jesionikami suniemy aż do granicy w Kudowie, gdzie dość dużo czasu zajmuje nam znalezienie czynnego kantoru. Przy okazji zauważam ciekawy pomnik z 1971 roku, symbolizujący przyjaźń harcersko-pionierską. Ciekawe jaki los go czeka?
Wjeżdżamy do Náchodu. Ruch cały czas jest minimalny. Parkujemy pod browarem, który też dzisiaj odpoczywa.
Ponieważ pora wczesna, to wpadamy na pomysł poszukania miejscowego piwa - w końcu lokalizacja zobowiązuje . No, ale łatwiej powiedzieć, trudniej to zrobić w dniu 26 grudnia... W mijanym małym sklepiku wybór niewielki. Zapuszczamy się nawet na dworzec, lecz wyjątkowo nie widać przy nim żadnej knajpy.
Przypadkowo odkrywamy otwarty przybytek na jednej z ulic za zaciemnionymi szybami - to całodobowy bar i salon gier w jednym. Mimo święta siedzi tam już sporo osób, zapewne stałych bywalców. W takim razie i my wychylamy Primatora :D.
Po nawodnieniu się ruszamy na zielony szlak, który niemal od razu gubimy na osiedlu. Na śliskich ulicach pustki, w tle pałac-zamek należący kiedyś do rodu Schaumburg-Lippe.
Podjazdy mają tu niezłe - nachylenie 14%!
Wkrótce wychodzimy na polanę, skąd dobrze widać całe miasto.
Ktoś buduje tu nowy dom w stylu "nowo-modernistycznym".
Nad nim hotel "Vyhlídka" i faktycznie jest to ostatnie miejsce, skąd rozciąga się widok na Náchod.
Lasem trawersujemy szczyt Roskoš. 587 metrów - to jeden z najwyższych punktów dzisiejszego dnia - nie w głowie nam ambitne wspinanie, chcemy tylko poszwendać się po nieznanych na miejscach, a ta część Orlickich do takich należy.
Po wycince widokowa przebitka w drugą stronę, prawdopodobnie Vrchmezí (Orlica).
Idąc szeroką polaną zastanawiamy się gdzie, u diabła, porwało śnieg?! Jedyne objawy grudnia to lekko przymarznięta ziemia.
Zza drzew wyłania się wieża - to pierwszy punkt postojowy dzisiejszego dnia. Jiráskova chata stanowiła połączenie schroniska z punktem widokowym. Stanowiła, bo obecnie to raczej zwykła restauracja pod którą można podjechać samochodem.
Pierwsze schronisko wybudował Klub Czeskich Turystów jeszcze w XIX wieku. W miarę rozwoju ruchu turystycznego stało się za małe i w latach 1921-23 powstało nowe, według projektu Dušana Jurkoviča. Ostatnio tak mam, że gdzie się pojawię, tam ciągle trafiam na jakieś dzieło genialnego Słowaka .
Na ścianach kamienie z wyrytymi ofiarodawcami. Jest nawet Czechosłowacki Kościół Husycki. Jakoś sobie nie wyobrażam darowizn Kk w Polsce na budowę schroniska...
W środku sporo osób, ale znajdujemy wolny stolik. Zamawiamy po piwku i czosnkowej. Piwo smaczne (choć zawsze żałuję, że wśród lanego Primatora nigdy nie ma jego najlepszych produktów, tzn. pszenicznego i Pale Ale), zupa przeciętna, bardziej wywar. Klimatu górskiego nie czuć...
Na dworze pogoda zaczyna się psuć - często to norma, że rano jest super, a im później, tym gorzej.
Oglądamy pobliski Pomnik Poległych z obu wojen.
Widoki i nadciągające chmury. A nawet resztka śniegu!
Znowu Orlica (Vrchmezí), na prawo Velká Deštná, najwyższy szczyt Orlickich, na którym byliśmy miesiąc wcześniej. Odległość od nich - 13-18 kilometrów.
Inne pagórki zamulone światłem...
Natomiast tuż przed nami znajduje się wioska Dobrošov (Dobroschau), formalnie dzielnica Náchodu. Znana jest ona przede wszystkim jako miejsce wybudowania grupy warownej schronów (twierdzy artyleryjskiej) o takiej samej nazwie.
I my chcemy zobaczyć część czechosłowackich umocnień, więc kierujemy się w jej stronę. Mijamy sporo starych domów, nieśmiertelne maszyny i groźne owce.
Na końcu łąki widać schron Jeřáb, który jednak nam nie po drodze.
Bliżej stoi ciekawy obiekt Můstek. Podobnie jak pozostałe z grupy wybudowany w IV, najwyższej klasie odporności. Miało w nim stacjonować 40 żołnierzy. Nie dokończony, w czasie wojny Wehrmacht ćwiczył na nim strzelanie, więc ściany są częściowo zniszczone.
Po dachu można się przejść i popatrzeć na okolicę.
W dole kolejny potężny bunkier - N S-75 Zelený, największy w twierdzy. Jego betonowanie zaczęto późno, bo dopiero we wrześniu 1938 roku. Główną bronią miały być trzy szybkostrzelne haubice o zasięgu 12 kilometrów.
Obiekt był dwupoziomowy - na dolnym piętrze znajdowały się magazyny amunicji. Z górnym łączyły go m.in. dwie elektryczne windy. Zastosować miano różne nowinki - np. wystrzelone łuski spadały do hermetycznych komór w dole.
Kawałek dalej, na skraju polany, są jeszcze pozostałości mniejszego bunkra.
Żaden z nich nie został ukończony do października 1938 roku, a w czasie kryzysu sudeckiego zdołano obsadzić jedynie Jeřáb (całość załogi przyszłej twierdzy planowano na ponad pięćset żołnierzy).
Od razu przypomniała mi się rozmowa z listopada, gdy w Masarykovej chacie jakaś pani z Polski przekonywała, że Czesi powinni się bronić nawet w umocnieniach będących w trakcie budowy. I że Czechosłowacja "miała najnowocześniejsze wojsko w Europie". Nie wiem skąd biorą się takie opinie, natomiast zainteresowanym polecam sięgnąć chociażby do niedawnego artykułu w jednym z branżowych czasopism pt.: "Przedwojenna Czechosłowacja - papierowy tygrys".
Z informacji praktycznych: w okresie "ciepłym" schrony można zwiedzać. Trzeba będzie tu wrócić!
Przez Dobrošov schodzimy w dół na południe. W centrum stoi kapliczka z prawosławnym krzyżem, którą wystawili husyci.
Niebieski szlak mija m.in. bezimienną osadę domków letniskowych.
W lesie na chwilę wraca słońce, serwując nam spektakl światła między drzewami.
Po dojściu do potoku Olešenka (Alscherbach) odbijamy na zachód. Tu klimat znacznie bardziej mroczny, na niewielkiej wysokości unosi się mgła. Tylko czekać, aż jacyś zbóje wyskoczą...
Widać zabudowania. To osada Peklo - kilka budynków zagubionych wśród lasów. Jeden z nich jest szczególnie ładny!
Bartoňova útulna to dawny młyn, który przebudowano na początku XX wieku na restaurację. Styl budynku wydaje się znajomy, bo znów okazało się, iż firmował go Dušan Jurkovič !
Zanim wejdziemy do środka oglądamy jeszcze kryty drewniany mostek. To młoda konstrukcja z 2006 roku - ciekawe jak przedtem przekraczano rzekę?
W powietrzu czuć dym - w baraku na brzegu ktoś urządził wędzarnię.
Wracamy do restauracji. Wewnątrz zachowały się resztki wyposażenia z czasów, gdy budynek pełnił funkcję młyna.
Siadamy wygodnie, otwieramy menu. A tam m.in. bigos! Czesi jedzą takie coś? Po dalszym studiowaniu pozycji wychodzi, że to jakaś kombinowana kuchnia. Wkrótce zagadka się wyjaśnia: obsługa mówi do siebie po polsku. Okazuje się, iż po remoncie lokal przejęli ludzie z Wrocławia i serwują tu polskie jedzenie.
Póki co dalej gadam do babki po czesku i dopiero po chwili odkrywa, że nie jesteśmy miejscowymi.
- A ja się produkowałam po czesku! - woła. Sytuacja jest zabawna, bo jej towarzysz (mąż?) w języku Pepików nie mówi w ogóle, więc odbieranie zamówień zajmuje sporo czasu .
- Ooo, Polacy - mówi facet, podsłuchując moją rozmowę z Bastkiem.
- Z Polski - odpowiadam, nie wnikając w szczegóły narodowościowe.
- Jak miło posłuchać ojczystego języka!
- A co, rzadko się tutaj zdarza?
- Rzadko.
- No bo to przecież zadupie - wypalam, a Bastek wybucha śmiechem .
- Ale znane - zaznacza tamten.
Może i znane, choć pierwszy raz przeczytałem o nim przed samym wyjazdem studiując mapę. Na pewno wiosną i latem okolica będzie przyciągała więcej ludzi.
Na obiad zamawiam coś, co okazuje się plackiem po węgiersku. Bardzo smacznym. Natomiast po jedzeniu daremnie czekamy, aż ktoś do nas z obsługi podejdzie: ani spytać się, czy jeszcze czegoś nie chcemy, ani zabrać brudnych talerzy. Po prostu olewka. Zapłacić też musieliśmy pójść do baru.
Serwis zdecydowanie do poprawy, tym bardziej, że w Czechach kelner kręcący się wokół klienta to raczej norma, a nie wyjątek. No i pracownik nie znający miejscowego języka też pewnie będzie niektórych drażnił... Czy to nie był skok na zbyt głęboką wodę dla Wrocławian?
Na zewnątrz zapadł już zmrok.
Jesteśmy w dolince, więc musimy się teraz wspinać. Przez las, łąki, uśpioną wioskę Jizbice (Jisbitz), gdzie mijamy nieczynną knajpę.
Następnie znów podchodzimy pod Jiráskovą chatę, którą za jakieś pół godziny będą zamykać. Po krótkim wahaniu rezygnujemy z postoju i kierujemy się na Náchod. Przy okazji odwiedzamy Amerikę, bo taką nazwę nosi jeden z przecinanych przysiółków.
Po godzinie 18-tej meldujemy się obok samochodu. Przeszliśmy nieco ponad 20 kilometrów - nie były to imponujące górki, ale zawsze coś ciekawego. Z drugiej strony zegarek wykazał, że i tak mieliśmy około 900 metrów podejścia i zejścia .
Góry Orlickie - z Náchodu do Piekła
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 30 gości