Góry Opawskie w prima aprilis
: 2017-04-05, 12:19
Pogodę na pierwszy weekend kwietnia zapowiadano taką, że grzechem byłoby siedzieć w domu. Dodatkowo postanowiłem skorzystać z połączenia kolejowego do samych Głuchołaz (aż cztery składy w ciągu całego weekendu).
Wczesnym sobotnim porankiem idziemy na dworzec. Zabieram ze sobą Bastka, który Góry Opawskie (Zlatohorská vrchovina, Oppagebirge) zna, ale raczej połowicznie.
Mijają minuty, a cugu nie ma. Czyżby kolejarze zabawili się w prima aprilis? Wreszcie przyjeżdża spóźniony, ładujemy się do środka. Myślałem, że o tej porze będzie kompletnie pusto, ale trochę osób jednak jedzie. Podróż mija nam w towarzystwie dyskretnego, ale ciągłego smrodku z super-hiper-toalety-z-zamkniętym-obiegiem. No cóż, nowoczesność wymaga poświęceń...
Przed godziną 9-tą dowlekamy się na stację Głuchołazy Miasto (Ziegenhals Stadt). Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś ujrzę tu pociąg.
Jesteśmy trochę spóźnieni, więc omijamy zachęcający stragan ze świeżymi jajami, nie wchodzimy do dyskontu ani na rynek, ale od razu kierujemy się na ulicę, które swoją nazwę zmieniała już co najmniej trzykrotnie: kiedyś była to Seminarienstrasse, potem Adolf-Hitler-Strasse, następnie Józefa Stalina, dziś Bohaterów Warszawy. W sumie pod tych ostatnich można podciągnąć sporo osób, niemal każdy znajdzie coś dla siebie.
Mijam liceum, dawne Królewskie Seminarium Nauczycielskie. W czasie studiów mieliśmy w nim raz odczyty, kilka dzieciaków nawet było zainteresowanych .
Na budynku Ośrodka Opieki Społecznej płaskorzeźby kobiety i kobiety z wąsem. Ta druga przypominała trochę Grzegorza Kupczyka z teledysków zespołu Turbo w latach 80-tych .
Historyczną Promenadenstraße (obecnie JPII) suniemy w kierunku dzielnicy zdrojowej. Na rogu stoi dawny "Wilhelmsbad" i "Germaniabad" z restauracją, a potem DW "Polonia". Opuszczony.
Odbijamy w prawo na promenadę wzdłuż Białej Głuchołaskiej. Za wiaduktem kolejowym na drugim brzegu inny stary pensjonat (?) - "Emmenhof" z resztkami napisu na fasadzie.
Chodnikiem spaceruje parę osób, w rzece wędkarze uprawiają swój porywający sport.
Ale to nas nie interesuje - chciałem zobaczyć Grotę Bialską (Felsentor). Dawna sztolnia po wydobyciu złota została w 1877 roku przekuta z drugiej strony i utworzyła tunel. Chodnik obok niej dodano dopiero na początku XX wieku po powodzi. Sztolnia stanowi miejsce schronienia nietoperzy.
Za grotą źródełko "Żegnalice". Nie wiem czy jest najpopularniejsze w Głuchołazach, jak głosi tablica, ale na pewno jest jednym z najłatwiej dostępnych.
Wracamy do skrzyżowania obok "Wilhelmsbad". Jak już pisałem - jesteśmy nieco spóźnieni - ale gdyby był otwarty jakiś lokal to wstąpilibyśmy na przepłukanie gardła. Niestety, wszystko zamknięte, otwierają dopiero w południe. Działała jakaś kawiarnia, lecz to akurat nas nie pociągało...
Byłem tu pod koniec wakacji w 2015 roku. Z Neską poszliśmy wówczas prosto, na Górę Parkową (Holzberg). Tym razem z Bastkiem wybieramy żółty szlak, mijający ją od zachodu.
Szlak Złotych Górników prowadzi początkowo przez teren uzdrowiskowy. Na prawo park zdrojowy...
Kąpielisko miejskie wybudowano w Ziegenhals w latach 30. XX wieku i uchodziło za jedno z najpiękniej położonych w Europie. Powstało w miejscu tzw. Stawku Dolnego (Waldteich). Funkcjonowało chyba jeszcze w ostatniej dekadzie PRL-u, teraz pozostały ruiny odgrodzone płotem.
Nieco przyjemniej jest wyżej, przy Stawku Górnym (Goldenteich). Zieleń, woda, ciepło, śpiewają ptaszki i żadnych innych ludzi.
Za stawem szlak mógł kiedyś biec inaczej, gdyż co jakiś czas spotykaliśmy takie tabliczki... ale na mojej mapie wszystko się zgadza.
Po kwadransie wychodzimy na chwilę na otwartą przestrzeń. Tej góry nie sposób pomylić z inną w okolicy.
Ponownie wracamy do lasu, gdzie sporo pozostałości po dawnym górnictwie, np. zasypane szyby.
Z kolei gdyby nie drewniana tabliczka przyczepiona do drzewa, to przegapilibyśmy jedno z najstarszych urządzeń hydrograficznych na Śląsku, a mianowicie zaporę na Sarnim Potoku z XIII-XV wieku. No cóż, kiedyś była większa, potok dziś lichutki i mało widoczny, więc wyglądało to jak naturalny nasyp.
Żółty szlak skręca w kierunku Przedniej Kopy, my zamieniamy go na trasę rowerową, zresztą prawie bez oznaczeń w terenie. Idzie się dość szybko, więc rychło dochodzimy do przyjemnej wiaty na skraju obszaru leśnego z widokami na Kopę Biskupią oraz granicę polsko-czeską wyznaczoną przez szpaler drzew.
Robimy krótki popas, podczas którego usiłuję wysuszyć koszulkę na silnym, ale ciepłym wietrze. W międzyczasie mija nas pierwsza osoba, którą teoretycznie można zakwalifikować jako turystę - biegacz ze słuchawkami na uszach. Nie rozumiem takiego podejścia, co to za frajda latać po lesie z muzyką wlatującą do głowy??
Pobliska droga asfaltowa to odcinek Głównego Szlaku Sudeckiego. Nie ma to jak wędrować sobie po czymś takim . Na prawo biegnie ona do Podlesia (Schönwalde), jednak aż tak daleko nie pójdziemy: nasz cel położony przy zakręcie to kamień określany jako wisielczy. Starannie otoczono go płotkiem.
Istnieje kilka legend i teorii odnośnie tego tworu - jedna mówi, że pochowano tu hrabiego z nieodległego zamku, który popełnił samobójstwo, a potem straszył dawnych poddanych. Inna - mniej fantastyczna - że raczej był to kamień graniczny trzech zbiegających się tu gmin albo terenów górniczych. Pewno jest tylko jedno - wyryta data 1586 oraz inskrypcja nawiązująca do ówczesnego biskupa wrocławskiego, na którego terenach to się działo.
Zamiast dreptać asfaltem poszliśmy dalej na przełaj. Według mapy granica miała być tuż za kamieniem, ale stan zaśmiecenia lasku podpowiadał, iż jesteśmy jeszcze w Polsce. Słupki stały dopiero na skraju pola.
Po napełnieniu płuc ateistyczno-dżenderowsko-narkomańskim luftem ruszyliśmy w kierunku czeskiej drogi, która ma tu postać zarastającego wąskiego szutru. Wszystko z widokami na Kopę.
Temperatura jak w lecie. Jak dla mnie taki przeskok z wczesnowiosennego chłodu do prawie upału nastąpił za szybko. Pot leje się obficie, głowa paruje, bo nie zabrałem czapki. W pewnej odległości mijamy niewielki Selský rybník z domkami letniskowymi: woda kusi, ale pewno jeszcze zimna.
Obok szutru pomniczek - (chyba) symboliczny grób jakieś Jarmily, która zmarła tragicznie w wieku 35 lat. Wypadek, napad, piorun?? Odpowiedzi pewnie nie poznamy.
Na asfalt wychodzimy za nieczynnym przejściem samochodowym. Po kilkuset metrach jesteśmy już przy kompleksie pensjonatowo-restauracyjnym. Kto chciałby spać w takim miejscu, kawałek za granicą? Nie wiem, może sobie towarzystwo bierze pokój na godziny albo to pralnia brudnych pieniędzy. W każdym razie wchodzimy w chłodną przestrzeń knajpy.
Chcemy zimnego piwa! Niestety, czeskiego lanego brak. Od biedy może być słowackie. Siedzimy sobie przyjemnie, gdy nagle Bastek spogląda przez okno i mówi:
- O, ci to musieli swoim autem przejechać kawał Europy.
Patrzę w szybę, a tam... samochód Buby! No tak, przecież mieli teraz spotkanie w PTSM-ie w Konradowie, wypadło mi to z głowy. Okazało się, iż przyjechali po zakupy, a potem kierują się gdzieś w kierunku sanktuarium Maria Hilft. Czasu starczyło na krótką rozmowę i zdjęcie między niewiastami .
Nam zostają nasze własne nogi, ale miasteczko już niedaleko. W międzyczasie zachęca Zlaté jezero, kolejny sztuczny zbiornik, doskonale widoczny z Biskupiej Kopy. To rezerwat, więc pewno kąpać się nie wolno.
Kontrapunktem zbiornika jest skup żelaza. Raczej splajtowali, co w Polsce byłoby niemożliwe.
Tablica Zlaté Hory (Zuckmantel). Z buta od tej strony jeszcze do nich nie wchodziłem. Ta część miejscowości jest dość zaniedbana, jedynie kościół w stylu śląskiego baroku oraz nowy hotel są w stanie bezrosypowym. Stary hotel straszy już od dawna.
Na obiad wchodzimy do restauracji pod ratuszem, dobrze mi znanej. Mimo południa w środku już sporo osób. Siadamy na tarasie i po chwili na stół wjeżdżają dwa urocze kufelki.
Czosnkowa jest taka, jaka być powinna: czosnek prawdziwy, w dużych ilościach, do tego ser i grzanki. Po dwóch daniach wychodzimy napchani. Aby jednak nie opuścić za szybko centrum ciągnę Bastka do odległej o rzut moherem spelunki. W jej wnętrzach czuć charakterystyczny zapach lekko skisłego piwa .
Barmanka kręci się w koszulce, która ciągle jej spada i ostatkiem zatrzymuje się na cyckach. Co jakiś czas uśmiecha się do mnie figlarnie i człowiek miałby wielką ochotę zostać dłużej, ale... nie dziś, niestety.
Wracamy na słońce.
Nie przeszliśmy daleko, bo miejscowi zatrzymali nas i kazali zrobić zdjęcie, aby pokazać, że w "Zlatych Horach jest kultura" .
Zaczynamy podejście zielonym szlakiem - najkrótszym i najostrzejszym na najwyższy szczyt polskich Gór Opawskich. Cieszę się, iż nie mam na plecach ciężkiego plecaka.
Powoli, powoli i miasto zostaje w dole.
Kaplicę św. Rocha mijamy bez zatrzymywania się. Za nią znajoma łąką, na której wydaje się, iż wieża jest na wyciągnięcie ręki. Na łące Czesi coś stawiają - wygląda jak kapliczka...
Dwukrotnie przecinamy drogę na Petrove boudy i zostaje nam tylko końcowy, najbardziej stromy kawałek. Część pokonujemy zygzakiem, część skracamy.
Nastękaliśmy się i nieco po godzinie stajemy obok lśniącej w słońcu wieży cesarza Franciszka Józefa. Biskupia Kopa (Biskupská kupa, Bischofskoppe) zdobyta po raz pierwszy od półtora roku.
Zdążyliśmy w ostatniej chwili, gdyż facet z obsługi już chciał zamykać drzwi. Od kiedy Zlate Hory odebrały dzierżawę wieży panu Miroslavovi to w kwietniu otwarta jest jedynie do 16-tej, niezależnie od pogody! Na pocieszenie dostajemy ulgowe bilety, bo "idziecie tylko na chwilę".
Z góry mogę obejrzeć teksańską wycinkę piłą maszynową prowadzoną w Opawskich. W sierpniu 2015 roku dopiero się zaczynała, byłem ciekaw jak wygląda to teraz. Widok jest porażający i to porażająco smutny. Najgorzej wygląda to w rejonie Srebrnej Kopy.
Okolice schroniska też łyse, choć zostało więcej zielonego.
I tu nie sposób nie zauważyć, iż po czeskiej stronie wycinki prawie brak. Kornik nie przeszedł granicy? Czechom nie zależy na lasach i nie dbają? A może pojęcie "ochrona przyrody" ma tam inne znaczenie? Czy też dziura budżetowa nie jest tak duża i nie trzeba jej łatać sprzedażą drewna? Zastanawiające, chyba tylko szyszka będzie wiedziała...
Z powodu temperatury widoczność nie powala. Pod słońce ledwo dostrzegam Šerák i Smrk oddalone o jakieś 30 kilometrów. Na południowy-zachód jest lepiej, na horyzoncie słabiutko majaczą Beskidy - to jakaś setka.
Zdążyliśmy jeszcze zrobić sobie zdjęcia z faną...
...i już pojawił się facet z obsługi, czekający, aż w końcu zejdziemy.
Po nas do wieży przyszło jeszcze sporo turystów i odbijali się od drzwi zdziwieni tym, że w najcieplejszy dotychczasowy weekend 2017 roku było zamknięte.
Mamy trochę czasu, więc usiedliśmy koło bufetu pana Miroslava (dawnego dzierżawcy wieży oraz wiecznego budowniczego schroniska) i zamówiliśmy po Holbie. Zdecydowanie najlepiej dziś wchodziła .
Dookoła kręcą się różni ludzie. Podeszło dwóch dresików. Cwaniaczki i kombinatorzy. Przez dobrych kilka minut zagadywali pana Miroslava mniej lub bardziej durnymi pytaniami, koniecznie chcąc też wytargować jakieś zniżki. Poziom ich konstrukcji zdań był na takim poziomie, że w PRL-u zapewne dostaliby przydział do jakiejś szkoły specjalnej. Do kompletu brakowało tylko koszulek z Żołnierzami Wyklętymi albo Polską Walczącą.
Podziwiałem bufetowego, iż chciało im się z nimi tak długo gadać. Trochę zemścił się na koniec, gdy spytali, jak jest po czesku "do widzenia". Zrobił im obszerny wykład w swoim języku, z którego widać, iż chyba nic nie zrozumieli, bo odchodzili już nie tak pewni jak na początku .
Potem zjawiła się kilkuosobowa grupa, która stanęła w postawie zasadniczej obok wieży i zaczęła śpiewać coś o Warszawie. Harcerze? Do Mirka kursowali regularnie po kofolę, dyskutując jeszcze między sobą, czy na pewno nie ma w sobie alkoholu albo jakiś narkotycznych wspomagaczy...
Ogólnie widać, że na Kopie coś się dzieje - okolice wieży zostały wyrównane, zniknął też cesarsko-królewski kamień mierniczy z 1898 roku! Ktoś wie co się z nim stało?! Przeniesiono go gdzieś do muzeum czy może ukradziono?
Dla odmiany na poboczu znalazłem jeden z trzech zachowanych do dziś kamieni granicznych parceli, na której Mährisch-Schlesischer Sudetengebirgsverein wybudowało wieżę.
Schodzimy czerwonym szlakiem (znów GSS). Korzystałem z niego wiele razy, ale teraz po wycinaniu nie poznaję niektórych miejsc, np. skrętu do schroniska.
Na Grzebieniu siedzi kilka dziewczyn w mocno wiosennych nastrojach, a facet robi zdjęcia. No to i my sobie z nimi zrobimy .
Na pewnych odcinkach nie wiadomo gdzie iść, gdyż drwale ogołocili też oznaczenia. Czasem udaje się dostrzec jakieś pojedyncze, niekiedy pomaga "wyczucie".
Jarnołtówek (Arnoldsdorf) witamy z pewną ulgą. Wkrótce przyjedzie autobus, którym wrócimy do domu.
Wypad udany. Znowu coś nowego się zobaczyło, wypiło trochę piwa, no i ta pogoda!
------
https://goo.gl/photos/beq6V3x8NyMEL7ee8
Wczesnym sobotnim porankiem idziemy na dworzec. Zabieram ze sobą Bastka, który Góry Opawskie (Zlatohorská vrchovina, Oppagebirge) zna, ale raczej połowicznie.
Mijają minuty, a cugu nie ma. Czyżby kolejarze zabawili się w prima aprilis? Wreszcie przyjeżdża spóźniony, ładujemy się do środka. Myślałem, że o tej porze będzie kompletnie pusto, ale trochę osób jednak jedzie. Podróż mija nam w towarzystwie dyskretnego, ale ciągłego smrodku z super-hiper-toalety-z-zamkniętym-obiegiem. No cóż, nowoczesność wymaga poświęceń...
Przed godziną 9-tą dowlekamy się na stację Głuchołazy Miasto (Ziegenhals Stadt). Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś ujrzę tu pociąg.
Jesteśmy trochę spóźnieni, więc omijamy zachęcający stragan ze świeżymi jajami, nie wchodzimy do dyskontu ani na rynek, ale od razu kierujemy się na ulicę, które swoją nazwę zmieniała już co najmniej trzykrotnie: kiedyś była to Seminarienstrasse, potem Adolf-Hitler-Strasse, następnie Józefa Stalina, dziś Bohaterów Warszawy. W sumie pod tych ostatnich można podciągnąć sporo osób, niemal każdy znajdzie coś dla siebie.
Mijam liceum, dawne Królewskie Seminarium Nauczycielskie. W czasie studiów mieliśmy w nim raz odczyty, kilka dzieciaków nawet było zainteresowanych .
Na budynku Ośrodka Opieki Społecznej płaskorzeźby kobiety i kobiety z wąsem. Ta druga przypominała trochę Grzegorza Kupczyka z teledysków zespołu Turbo w latach 80-tych .
Historyczną Promenadenstraße (obecnie JPII) suniemy w kierunku dzielnicy zdrojowej. Na rogu stoi dawny "Wilhelmsbad" i "Germaniabad" z restauracją, a potem DW "Polonia". Opuszczony.
Odbijamy w prawo na promenadę wzdłuż Białej Głuchołaskiej. Za wiaduktem kolejowym na drugim brzegu inny stary pensjonat (?) - "Emmenhof" z resztkami napisu na fasadzie.
Chodnikiem spaceruje parę osób, w rzece wędkarze uprawiają swój porywający sport.
Ale to nas nie interesuje - chciałem zobaczyć Grotę Bialską (Felsentor). Dawna sztolnia po wydobyciu złota została w 1877 roku przekuta z drugiej strony i utworzyła tunel. Chodnik obok niej dodano dopiero na początku XX wieku po powodzi. Sztolnia stanowi miejsce schronienia nietoperzy.
Za grotą źródełko "Żegnalice". Nie wiem czy jest najpopularniejsze w Głuchołazach, jak głosi tablica, ale na pewno jest jednym z najłatwiej dostępnych.
Wracamy do skrzyżowania obok "Wilhelmsbad". Jak już pisałem - jesteśmy nieco spóźnieni - ale gdyby był otwarty jakiś lokal to wstąpilibyśmy na przepłukanie gardła. Niestety, wszystko zamknięte, otwierają dopiero w południe. Działała jakaś kawiarnia, lecz to akurat nas nie pociągało...
Byłem tu pod koniec wakacji w 2015 roku. Z Neską poszliśmy wówczas prosto, na Górę Parkową (Holzberg). Tym razem z Bastkiem wybieramy żółty szlak, mijający ją od zachodu.
Szlak Złotych Górników prowadzi początkowo przez teren uzdrowiskowy. Na prawo park zdrojowy...
Kąpielisko miejskie wybudowano w Ziegenhals w latach 30. XX wieku i uchodziło za jedno z najpiękniej położonych w Europie. Powstało w miejscu tzw. Stawku Dolnego (Waldteich). Funkcjonowało chyba jeszcze w ostatniej dekadzie PRL-u, teraz pozostały ruiny odgrodzone płotem.
Nieco przyjemniej jest wyżej, przy Stawku Górnym (Goldenteich). Zieleń, woda, ciepło, śpiewają ptaszki i żadnych innych ludzi.
Za stawem szlak mógł kiedyś biec inaczej, gdyż co jakiś czas spotykaliśmy takie tabliczki... ale na mojej mapie wszystko się zgadza.
Po kwadransie wychodzimy na chwilę na otwartą przestrzeń. Tej góry nie sposób pomylić z inną w okolicy.
Ponownie wracamy do lasu, gdzie sporo pozostałości po dawnym górnictwie, np. zasypane szyby.
Z kolei gdyby nie drewniana tabliczka przyczepiona do drzewa, to przegapilibyśmy jedno z najstarszych urządzeń hydrograficznych na Śląsku, a mianowicie zaporę na Sarnim Potoku z XIII-XV wieku. No cóż, kiedyś była większa, potok dziś lichutki i mało widoczny, więc wyglądało to jak naturalny nasyp.
Żółty szlak skręca w kierunku Przedniej Kopy, my zamieniamy go na trasę rowerową, zresztą prawie bez oznaczeń w terenie. Idzie się dość szybko, więc rychło dochodzimy do przyjemnej wiaty na skraju obszaru leśnego z widokami na Kopę Biskupią oraz granicę polsko-czeską wyznaczoną przez szpaler drzew.
Robimy krótki popas, podczas którego usiłuję wysuszyć koszulkę na silnym, ale ciepłym wietrze. W międzyczasie mija nas pierwsza osoba, którą teoretycznie można zakwalifikować jako turystę - biegacz ze słuchawkami na uszach. Nie rozumiem takiego podejścia, co to za frajda latać po lesie z muzyką wlatującą do głowy??
Pobliska droga asfaltowa to odcinek Głównego Szlaku Sudeckiego. Nie ma to jak wędrować sobie po czymś takim . Na prawo biegnie ona do Podlesia (Schönwalde), jednak aż tak daleko nie pójdziemy: nasz cel położony przy zakręcie to kamień określany jako wisielczy. Starannie otoczono go płotkiem.
Istnieje kilka legend i teorii odnośnie tego tworu - jedna mówi, że pochowano tu hrabiego z nieodległego zamku, który popełnił samobójstwo, a potem straszył dawnych poddanych. Inna - mniej fantastyczna - że raczej był to kamień graniczny trzech zbiegających się tu gmin albo terenów górniczych. Pewno jest tylko jedno - wyryta data 1586 oraz inskrypcja nawiązująca do ówczesnego biskupa wrocławskiego, na którego terenach to się działo.
Zamiast dreptać asfaltem poszliśmy dalej na przełaj. Według mapy granica miała być tuż za kamieniem, ale stan zaśmiecenia lasku podpowiadał, iż jesteśmy jeszcze w Polsce. Słupki stały dopiero na skraju pola.
Po napełnieniu płuc ateistyczno-dżenderowsko-narkomańskim luftem ruszyliśmy w kierunku czeskiej drogi, która ma tu postać zarastającego wąskiego szutru. Wszystko z widokami na Kopę.
Temperatura jak w lecie. Jak dla mnie taki przeskok z wczesnowiosennego chłodu do prawie upału nastąpił za szybko. Pot leje się obficie, głowa paruje, bo nie zabrałem czapki. W pewnej odległości mijamy niewielki Selský rybník z domkami letniskowymi: woda kusi, ale pewno jeszcze zimna.
Obok szutru pomniczek - (chyba) symboliczny grób jakieś Jarmily, która zmarła tragicznie w wieku 35 lat. Wypadek, napad, piorun?? Odpowiedzi pewnie nie poznamy.
Na asfalt wychodzimy za nieczynnym przejściem samochodowym. Po kilkuset metrach jesteśmy już przy kompleksie pensjonatowo-restauracyjnym. Kto chciałby spać w takim miejscu, kawałek za granicą? Nie wiem, może sobie towarzystwo bierze pokój na godziny albo to pralnia brudnych pieniędzy. W każdym razie wchodzimy w chłodną przestrzeń knajpy.
Chcemy zimnego piwa! Niestety, czeskiego lanego brak. Od biedy może być słowackie. Siedzimy sobie przyjemnie, gdy nagle Bastek spogląda przez okno i mówi:
- O, ci to musieli swoim autem przejechać kawał Europy.
Patrzę w szybę, a tam... samochód Buby! No tak, przecież mieli teraz spotkanie w PTSM-ie w Konradowie, wypadło mi to z głowy. Okazało się, iż przyjechali po zakupy, a potem kierują się gdzieś w kierunku sanktuarium Maria Hilft. Czasu starczyło na krótką rozmowę i zdjęcie między niewiastami .
Nam zostają nasze własne nogi, ale miasteczko już niedaleko. W międzyczasie zachęca Zlaté jezero, kolejny sztuczny zbiornik, doskonale widoczny z Biskupiej Kopy. To rezerwat, więc pewno kąpać się nie wolno.
Kontrapunktem zbiornika jest skup żelaza. Raczej splajtowali, co w Polsce byłoby niemożliwe.
Tablica Zlaté Hory (Zuckmantel). Z buta od tej strony jeszcze do nich nie wchodziłem. Ta część miejscowości jest dość zaniedbana, jedynie kościół w stylu śląskiego baroku oraz nowy hotel są w stanie bezrosypowym. Stary hotel straszy już od dawna.
Na obiad wchodzimy do restauracji pod ratuszem, dobrze mi znanej. Mimo południa w środku już sporo osób. Siadamy na tarasie i po chwili na stół wjeżdżają dwa urocze kufelki.
Czosnkowa jest taka, jaka być powinna: czosnek prawdziwy, w dużych ilościach, do tego ser i grzanki. Po dwóch daniach wychodzimy napchani. Aby jednak nie opuścić za szybko centrum ciągnę Bastka do odległej o rzut moherem spelunki. W jej wnętrzach czuć charakterystyczny zapach lekko skisłego piwa .
Barmanka kręci się w koszulce, która ciągle jej spada i ostatkiem zatrzymuje się na cyckach. Co jakiś czas uśmiecha się do mnie figlarnie i człowiek miałby wielką ochotę zostać dłużej, ale... nie dziś, niestety.
Wracamy na słońce.
Nie przeszliśmy daleko, bo miejscowi zatrzymali nas i kazali zrobić zdjęcie, aby pokazać, że w "Zlatych Horach jest kultura" .
Zaczynamy podejście zielonym szlakiem - najkrótszym i najostrzejszym na najwyższy szczyt polskich Gór Opawskich. Cieszę się, iż nie mam na plecach ciężkiego plecaka.
Powoli, powoli i miasto zostaje w dole.
Kaplicę św. Rocha mijamy bez zatrzymywania się. Za nią znajoma łąką, na której wydaje się, iż wieża jest na wyciągnięcie ręki. Na łące Czesi coś stawiają - wygląda jak kapliczka...
Dwukrotnie przecinamy drogę na Petrove boudy i zostaje nam tylko końcowy, najbardziej stromy kawałek. Część pokonujemy zygzakiem, część skracamy.
Nastękaliśmy się i nieco po godzinie stajemy obok lśniącej w słońcu wieży cesarza Franciszka Józefa. Biskupia Kopa (Biskupská kupa, Bischofskoppe) zdobyta po raz pierwszy od półtora roku.
Zdążyliśmy w ostatniej chwili, gdyż facet z obsługi już chciał zamykać drzwi. Od kiedy Zlate Hory odebrały dzierżawę wieży panu Miroslavovi to w kwietniu otwarta jest jedynie do 16-tej, niezależnie od pogody! Na pocieszenie dostajemy ulgowe bilety, bo "idziecie tylko na chwilę".
Z góry mogę obejrzeć teksańską wycinkę piłą maszynową prowadzoną w Opawskich. W sierpniu 2015 roku dopiero się zaczynała, byłem ciekaw jak wygląda to teraz. Widok jest porażający i to porażająco smutny. Najgorzej wygląda to w rejonie Srebrnej Kopy.
Okolice schroniska też łyse, choć zostało więcej zielonego.
I tu nie sposób nie zauważyć, iż po czeskiej stronie wycinki prawie brak. Kornik nie przeszedł granicy? Czechom nie zależy na lasach i nie dbają? A może pojęcie "ochrona przyrody" ma tam inne znaczenie? Czy też dziura budżetowa nie jest tak duża i nie trzeba jej łatać sprzedażą drewna? Zastanawiające, chyba tylko szyszka będzie wiedziała...
Z powodu temperatury widoczność nie powala. Pod słońce ledwo dostrzegam Šerák i Smrk oddalone o jakieś 30 kilometrów. Na południowy-zachód jest lepiej, na horyzoncie słabiutko majaczą Beskidy - to jakaś setka.
Zdążyliśmy jeszcze zrobić sobie zdjęcia z faną...
...i już pojawił się facet z obsługi, czekający, aż w końcu zejdziemy.
Po nas do wieży przyszło jeszcze sporo turystów i odbijali się od drzwi zdziwieni tym, że w najcieplejszy dotychczasowy weekend 2017 roku było zamknięte.
Mamy trochę czasu, więc usiedliśmy koło bufetu pana Miroslava (dawnego dzierżawcy wieży oraz wiecznego budowniczego schroniska) i zamówiliśmy po Holbie. Zdecydowanie najlepiej dziś wchodziła .
Dookoła kręcą się różni ludzie. Podeszło dwóch dresików. Cwaniaczki i kombinatorzy. Przez dobrych kilka minut zagadywali pana Miroslava mniej lub bardziej durnymi pytaniami, koniecznie chcąc też wytargować jakieś zniżki. Poziom ich konstrukcji zdań był na takim poziomie, że w PRL-u zapewne dostaliby przydział do jakiejś szkoły specjalnej. Do kompletu brakowało tylko koszulek z Żołnierzami Wyklętymi albo Polską Walczącą.
Podziwiałem bufetowego, iż chciało im się z nimi tak długo gadać. Trochę zemścił się na koniec, gdy spytali, jak jest po czesku "do widzenia". Zrobił im obszerny wykład w swoim języku, z którego widać, iż chyba nic nie zrozumieli, bo odchodzili już nie tak pewni jak na początku .
Potem zjawiła się kilkuosobowa grupa, która stanęła w postawie zasadniczej obok wieży i zaczęła śpiewać coś o Warszawie. Harcerze? Do Mirka kursowali regularnie po kofolę, dyskutując jeszcze między sobą, czy na pewno nie ma w sobie alkoholu albo jakiś narkotycznych wspomagaczy...
Ogólnie widać, że na Kopie coś się dzieje - okolice wieży zostały wyrównane, zniknął też cesarsko-królewski kamień mierniczy z 1898 roku! Ktoś wie co się z nim stało?! Przeniesiono go gdzieś do muzeum czy może ukradziono?
Dla odmiany na poboczu znalazłem jeden z trzech zachowanych do dziś kamieni granicznych parceli, na której Mährisch-Schlesischer Sudetengebirgsverein wybudowało wieżę.
Schodzimy czerwonym szlakiem (znów GSS). Korzystałem z niego wiele razy, ale teraz po wycinaniu nie poznaję niektórych miejsc, np. skrętu do schroniska.
Na Grzebieniu siedzi kilka dziewczyn w mocno wiosennych nastrojach, a facet robi zdjęcia. No to i my sobie z nimi zrobimy .
Na pewnych odcinkach nie wiadomo gdzie iść, gdyż drwale ogołocili też oznaczenia. Czasem udaje się dostrzec jakieś pojedyncze, niekiedy pomaga "wyczucie".
Jarnołtówek (Arnoldsdorf) witamy z pewną ulgą. Wkrótce przyjedzie autobus, którym wrócimy do domu.
Wypad udany. Znowu coś nowego się zobaczyło, wypiło trochę piwa, no i ta pogoda!
------
https://goo.gl/photos/beq6V3x8NyMEL7ee8