Dzień zaczyna się wcześnie i mocno wkurzająco. Chyba o 6 budzi nas wycie kosiarek. Akurat wtedy ekipa trzech kosiarzy musiała iść w las i zacząć kosić przydrożne rowy. Rowy na przestrzeni 100 metrów i obrzeża leśnego parkingu koszą przez ponad godzinę. Co za obłęd opanował ludzkość! A może to nie ludzie? Może to jakieś wściekłe roboty, które się zepsuły i szaleją?? O spaniu więc nie ma mowy. Po śniadaniu odkrywam, że upalił mnie kleszcz gigant. Chyba stało się to jakoś przed chwilą, bo nie jest napity, ale skubaniec gabaryty ma takie jak 5 razy kleszcz normalny i jeszcze jest taki dziwny w paseczki. Pierwszy kleszcz, który mnie upalił od tylu lat! (poprzedni był w 2017 nad zalewem koło Kaliningradu). No a potem, mimo naszego chaszczowego trybu życia, skutecznie działały opryskiwacze, którymi się codziennie zlewamy. A dziś rano przez te zakichane kosiarki jak raz zapomniałam się opryskać. Wpadam więc w panikę, nawet początkowo chce wracać od razu do domu, bo czego jak czego - to kleszczy się bardzo boję. Na szczęście toperz jak zawsze jest oazą spokoju i rozsądku. W sumie ma rację - 3 dni niewiele zmienią, więc wracamy tak jak było planowane. Medykamenty na wszelki wypadek wciągam natychmiast po powrocie.
Od samego rana (a było to bardzo wczesne rano) jest cholernie duszno. Niebo jest zasnute jakby mgłą, na żadnym krzaku nie poruszy się ani jeden listek. W całym otoczeniu jest odczuwalny jakby pewien rodzaj napięcia i niepokoju. Jest prawie przesądzone, że dziś dorwie nas jakaś nawałnica i że będzie ona solidna. Nie wiemy jedynie kiedy i gdzie.
Póki co szukamy jakiegoś zbiornika wodnego w celu przekąpki. W taki dzień bez kąpieli ani rusz! Tak trafiamy do dawnej piaskowni koło miejscowości Provodin. Fajne miejsce, z piachem i drzewami, które wyglądają jakby się wybierały na spacer.
Solidnie wypluskani ruszamy dalej, w stronę Gór Łużyckich. Droga nie idzie nam za szybko. To szukamy sklepu, to kibelka i trafiają się takie oto przyjemne dla oka widoki.
Parkujemy busia między wioskami Nová Huť i Horní Světlá. Tu też planujemy nocować. Pakujemy się i ruszamy w stronę ruin zamku Milštejn.
Można powiedzieć, że trasa upływa pod hasłem naparstnic i bunkrów. To są dwie rzeczy, które non stop mamy gdzieś przed oczami. Naparstnice dominują fioletowe, acz czasem zdarzy się też dla odmiany model barwy białej.
Czasem gdzieś za bunkrem pojawi się jakiś fragment widoczku, przypominając, że jesteśmy w górach.
Coraz częściej i głośniej słyszymy też wyraźny pomruk zza horyzontu. Lepkość powietrza osiąga taki poziom, że człowiek stoi i zaczyna się rozpływać. Już nawet nie wiem czy się poci czy to wilgoć zgromadzona w powietrzu tak osiada. Pojawiają się też muchy giganty, które chcą nas zjeść żywcem. Mamy spore podejrzenia (graniczące z pewnością), że zaraz nam tak doleje, że do busia spłyniemy z falą wodospadu. Nie bardzo mamy ochotę się chować w bunkrze, bo one są małe i niezbyt wygodne na dłuższy pobyt (a na taki się zanosi). Ciśniemy więc dalej w stronę zamku - może tam jest jakaś wiata, daszek, piwnica, cokolwiek. I to była zdecydowanie dobra decyzja!
To coś zeżarło słońce a teraz goni i nas!
Dotuptalim na miejsce. Nie wiem czy to można nazwać szczytem góry? Czy do tego by trzeba wyleźć na najwyższy punkt tej skały?
No ale docieramy tam, gdzie dotrzeć planowaliśmy. Jest tu fajna bramo - jaskinia. No to jesteśmy uratowani, żadne ulewy nam teraz już nie straszne.
Póki co burza nie ma śmiałości i nieco zamula, więc kręcimy się po okolicy. Może znajdziemy jeszcze fajniejsze miejsce na nasz nieco wymuszony piknik? Może jaskinia? Nie no - trochę za mała...
Może chatka? Bardzo urokliwa, przyklejona do skały, ale niestety zamknięta na cztery spusty...
Szukamy też ruin zamku, które tu ponoć powinny gdzieś być. I nawet udaje się znaleźć kilka fragmentów czegoś co przypomina mur.
Aż tu nagle robi się dosłownie czarno jak w nocy! Jakby ktoś wyłączył światło. I jest pewien niesamowity efekt - dokładnie słyszymy zbliżającą się do nas ścianę deszczu. Taki szum jakby potoku? Jakby to było coś żywego, co właśnie pędzi prosto na nas! Chwilę później to widzimy! Kilkadziesiąt metrów od nas świat staje się jakby zamazany. Tu gdzie stoimy jest jeszcze sucho, cicho i przejrzyście, ale... Ile mamy do naszej bramy??? 100 metrów? Ajajajaj! I nie udało się na sucho... Chlupło nas porządnie na ostatnich metrach. Jakby nas dostała morska fala!
To co zaczyna się dziać dookoła ciężko opisać słowami. Bez dźwięków, zapachów czy odczucia kąsającego wilgocią chłodu chyba nie ma opcji oddać atmosfery tamtej chwili. Bez wichury, która zaczyna szamotać drzewami, a nawet porywa nam worek z kanapkami i trzeba go ratować z kałuży. Jacyś dobrzy ludzie zgromadzili pod skałami trochę drewna, więc mamy szansę rozpalić ognisko. Areał suchego podłoża pod bramą z każdą minutą się kurczy - coraz to z nowej strony zacina albo woda zaczyna wypływać nam na głowy gdzieś z wnętrza skał. Najgorsze jednak są pioruny, który walą jakby dosłownie obok. Trzy takie były skubańce, że aż ziemia zadrżała nam pod stopami. Miałam też dziwne wrażenie jakby mnie z lekka kopnęła karimata, na której siedzę. Nie mocno - tak jak czasem potrafi tryknąć naelektryzowany sweter. Zazwyczaj nie mam jakiś specjalnych lęków przed burzą, ale ta jest jakoś za blisko. No i tu sobie wkręcam, czy od tych wibracji owa skała nam sie na łeb nie zwali?? No ale skoro tyle lat już tu stoi - to może nie zwali się akurat dziś? Najgorsze, że nie wpadłam na to, żeby zabrać w plecaku długie spodnie - w końcu był taki upał... A tu z trzydzistu paru stopni zjechało chyba grubo poniżej 20. A my jakbyśmy spadli z księżyca w tych krótkich spodenkach...
Potem burza szczęśliwie odpuszcza i odchodzi w inną stronę, ale wodospady z nieba zdają się jeszcze wzmagać. Przez środek bramy zaczyna płynąć potok. Dobrze, że wybraliśmy to boczne, mniejsze miejsce ogniskowe. To główne na środku właśnie odpłynęło
Chyba nie skłamię jeśli napiszę, że było to jedno z bardziej klimatycznych i pełnych emocji ognisk jakie nam się przytrafiły. Kabak obiecuje, że będzie o nim opowiadał swoim wnukom - jak to np. prababka goniła porwane przez wiatr kanapki A chleb przed podpieczeniem trzeba było najpierw wysuszyć. W sumie tak dobrych grzanek to nie wiem czy kiedyś jadłam - więc może grzanki przed opiekaniem trzeba jednak namaczać??
Wszystko jednak kiedyś się kończy, więc burza na zamku Milštejn również. Pomruk grzmotów milknie gdzieś w oddali, a wilgoć deszczu szeleści juz tylko w liściach i spływa drobnymi strumyczkami ze skał. Odzywają się ptaki. To chyba zawsze najlepszy objaw, że nawałnica się skończyła. Powietrze jest tak świeże i krystaliczne jak jakiś górski potok z mineralna wodą. Chciałoby się go pić i się w nim kąpać. Przesycone jest zapachem ziemi, ziół, kwiatów i chyba wszystkiego naraz co na świecie pięknie pachnie. Nie wiem czy to takie wrażenie mocnego kontrastu po upiornie dusznym dniu - czy ta burza była rzeczywiście jakaś inna od wszystkich i taka bardziej oczyszczająca?
A i droga w dół jest jakaś zupełnie inna. Przynajmniej my ją tak odbieramy jakbyśmy tu szli pierwszy raz.
Jedynie naparstnice podobne, acz teraz dodatkowo pięknie najeżone kropelkami!
Zamiast pyłu błoto, jakaś taka ostrość widoków, kolorów. No i to niesamowite powietrze ociekajace wręcz świeżością.
I mgły. Wszędzie podnoszące się mgły i tak śmiesznie wirujące jakby je wciągało w korkociąg.
Czasem gdzieniegdzie próbuje się przebijać słońce, ale dosyć słabo mu to idzie.
Zdawać by się mogło, że to już koniec emocji jak na dzień dzisiejszy. Otóż nie! Piszący scenariusz tego dzionka miał chyba akurat szczególną wenę
Wracamy na leśny parking. Fajnie, pusto, tylko busio stoi. Widać ulewa zmyła niemieckiego kampera, który zdawał się być tu na dobre osiedlony. Biorę się za grzanie wody na kaszę i herbatę, a toperz z kabakiem idą się wypluskać do pobliskiego potoku. Fajny taki żelazisty tu płynie. A potem zmiana - ja do potoku, a toperz pilnuje garów. No i jak raz zaczęło znów padać! Szczęśliwie nie mocno, nie taka ulewa jak była na górze - tylko trochę pokapuje. W lesie nad potokiem wręcz tego nie czuć wcale. Kończę właśnie myć drugą stopę, gdy od strony obozowiska słyszę krzyki, bieganie i jakieś szamotaniny. Dolatują do mnie strzępy okrzyków - coś o gryzieniu. Nie wiem czemu, ale w tamtej chwili byłam pewna, że zaatakował ich pies, wilk, wściekły lis - no coś w ten deseń. Biegnę więc na odsiecz w rozwiązanych butach, w kijem w jednej ręce i gazem pieprzowym w drugiej. Przybiegam pod wiatę, toperz macha rękami, kabak tarza się po ziemi, wierzga nogami i wrzeszczy, ale napastnika nie widać. Nie ma komu przywalić kijem! No totalnie zgłupiałam... Co się okazało: zaczęło padać, woda na kuchence się zagotowała. Toperz wyłączył wodę i poszli z kabakiem schronić się w wiacie. Ledwo nastąpili na drewnianą podłogę, rozległo się pod nią kotłowanie, bulgotanie i wyleciał rój os. Skubane miały tam gniazdo! Oni oczywiście wybiegli, a osy za nimi. Ostatecznie chyba jedna upaliła toperza w rękę, a kabaka w nogę trzy. Były to chyba jednak jakieś mało jadowite osy, bo nawet bardzo nie napuchli. Na wszelki wypadek wypili wapienko, nasmarowali się fenistilem i oświadczyli, że oni tu spać nie będą. Odjechaliśmy więc kawałek by nie widzieć złowrogiej wiaty, a osy na wszelki wypaek straciły z oczu nas Cóż - pozostaje się cieszyć, że to były osy a nie np. szerszenie. Wtedy mogłoby być mniej wesoło...
Popaduje cały wieczór, więc szybko układamy się spać. Chyba jest przed 21, ale dzisiejszy dzień i tak okazał sie mocno hmmm... wysycony? Na nudę narzekać nie mogliśmy. Tak tak... trzeba ułożyć się spać i nie prowokować - a nuż w przeciwnym wypadku los uzna, że czekamy na kolejne przygody? Do snu grają nam przejeżdżające gdzieś bardzo blisko pociagi, a w nocy schodzą takie mgły, że jak wychodzę do kibelka to na metr nic nie widać.
Pozdrawiamy!!! Tacy byliśmy w czerwcu 2024!
Góry Łużyckie (2024)
Re: Góry Łużyckie (2024)
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Góry Łużyckie (2024)
gabaryty ma takie jak 5 razy kleszcz normalny i jeszcze jest taki dziwny w paseczki
To pewnie Strzyżak, jest o wiele większy od kleszcza ...
Re: Góry Łużyckie (2024)
Dzień z mega przygodami.
Po ugryzieniu wszystko ok?
Pamiętam jak wracałem z wakacji i na północy Chorwacji mnie ugryzła osa, to dopóki nie wziąłem jakiejś tablety przeciwbólowo-zapalnej czułem się jakby mnie gorączka brała. A kolejnego dnia mnie użądliła chyba pszczoła na naszej bazie
Po ugryzieniu wszystko ok?
Pamiętam jak wracałem z wakacji i na północy Chorwacji mnie ugryzła osa, to dopóki nie wziąłem jakiejś tablety przeciwbólowo-zapalnej czułem się jakby mnie gorączka brała. A kolejnego dnia mnie użądliła chyba pszczoła na naszej bazie
Re: Góry Łużyckie (2024)
To pewnie Strzyżak, jest o wiele większy od kleszcza ...
Ale strzyżaki chyba się nie wbijają w skóre tak jak kleszcze? A znam je dobrze, bo bardzo czesto sie ostatnio na wycieczkach na przykrzają - strasznie wchodzą do oczu i nosa!
To mi predzej wygladało na to: https://www.e-zikoapteka.pl/artykuly/kl ... hroni.html
Po ugryzieniu wszystko ok?
Żadnych problemów nie było. Acz na wszelki wypadek toperz z kabakiem zażyli wieczorem leki przeciwalergiczne a ja po powrocie wzielam antybiotyk.
Pamiętam jak wracałem z wakacji i na północy Chorwacji mnie ugryzła osa, to dopóki nie wziąłem jakiejś tablety przeciwbólowo-zapalnej czułem się jakby mnie gorączka brała. A kolejnego dnia mnie użądliła chyba pszczoła na naszej bazie
Mnie 20 lat temu upalił w rękę szerszen, to przez miesiac miałam spuchnietą poduchę i nie mogłam za bardzo zginac palców. Acz z dwojga złego to wolę, zeby mnie upalił szerszen niz kleszcz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Góry Łużyckie (2024)
Zatrzymujemy się między wioskami Nova Hut i Dolni Falknov, zaraz za wiaduktem kolejowym. Jest tu fajna łączka, obok płynie potok Kamenice. Zgodnie stwierdzamy, że to będzie dobre miejsce na nocleg.
Idziemy połazić. Jeszcze do końca nie wiemy co jest celem naszej dzisiejszej wycieczki, acz napewno warto by jakieś bunkry namierzyć i wdrapać się na jakąś górkę, coby się rozejrzeć w szerszej perspektywie. Fajnie jakby były też jakieś kamulce w postaci zlepionej (skała) albo luźnej (gołoborze).
Póki co kamulce dopisują, ale w formie tzw. innej. Są takowe z gatunku wędrujących/malowanych, do których szczególne oko ma kabak.
Są też kamienie magicznie latające No bo jakim cudem on się tam znalazł???? Chyba jedyna wersja, że drwale mieli dźwig i się świetnie bawili
Mijamy też różne chatko-ambono-paśniko-magazyny, wszelakiego kształtu i konstrukcji różnistych. Czasem są otwarte, czasem zamknięte, ale służą raczej leśnikom niż turystom.
Jest też zamknięty przejazd kolejowy, który jednak na telefon mogą otworzyć. Ciekawe czy trzeba podać jakiś ważny powód czy wystarczy telefon i wyrażenie chęci? Nam to do niczego potrzebne nie jest, więc tylko tak sobie gdybamy.
A potem dochodzimy do jednej z bardziej koszmarnych dróg, jakimi miałam okazję w życiu spacerować. Droga wygląda na to, że początkowo została rozorana ciężkim sprzętem zrywkowym, a potem tą maź uplaskali ratrakiem, żeby miała równą powierzchnię. Ma też wykopane po bokach głębokie, maziste rowy. Nawierzchnia ma konsystencję lotnych piasków - każdy krok powoduje mlask i zapadnięcie się przynajmniej po kostkę, ale czasem dużo, dużo wyżej. Aż sobie można przypomnieć zimowe wędrówki po górach i chodzenie po białym g... zwanym potocznie śniegiem, gdzie każdy krok to koszmar. Acz tu przynajniej jest ciepło, ptaszki śpiewają, no i wizualnie jest to przyjemniejsze bo dominuje zieleń i brąz. Niestety dodatkowo owa "droga" jest usiana pozostałościami po zrywce, więc zapadając się w bagnie nabijamy się od czasu do czasu na ostrą gałąź, korzeń albo nawet zgubiony hak. Próbujemy obejść lasem, ale tam są gałęziska pozrywkowe po pas. Wracamy na drogę i mozolnie pniemy się nią naprzód. Kilka bunkrów udało się znaleźć Nie wiem czy muszę dodawać, że więcej desperatów na tej trasie nie napotkaliśmy Czesi chyba muszą się jakoś przed nią ostrzegać albo co?
Coraz wyraźniej słyszymy też odgłosy zbliżającej się burzy. Widziane między drzewami skrawki nieba granatowieją, a nad bagno, w którym się topimy, spływa coraz większa duchota. Jak tu nas dorwie ulewa, to chyba nie wygrzebiemy się z tego grzęzawiska do końca świata...
Za to miłośnicy dobrze oznaczonych szlaków pewnie sikają tu ze szcześcia.
Tak docieramy do stacji kolejowej Jedlova. Jest tu dużo torów...
Stare źródełko...
I prężnie działający dworcowy bar!
Biorąc pod uwagę barwę nieba, pomruki na horyzoncie (i wczorajsze wspomnienia) postanawiamy tu trochę poczekać i poobserwować rozwój wypadków. Poza tym głupio by nie skorzystać z możliwości bliższego zapoznania się z takim przybytkiem - skoro już los przypadkiem rzucił nam go na środek drogi. Mają tu piwo, lody i różne potrawy obiadowe. Jesteśmy raczej najedzeni (i mamy pół plecaka kanapek), więc skupiamy się na smakołykach i wyrobach regionalnych (a przynajmniej tak się kojarzących)
Na oberwanie chmury długo nie musimy czekać. Śmiesznie to się zaczyna, bo najpierw słychać donośny gwizd wjeżdżającego pociągu, a potem łoskot uderzającego niedaleko pioruna, który brzmi jakby właśnie rozłupał na pół jakąś skałę. Jednocześnie też gdzieś u góry odkręcili kurek z wodą i to od razu na max. Kilka błyskawic rozcina powietrze i zdaje się wlewać w semafory. Kabak się cieszy, że już wie skąd się bierze prąd w tych urządzeniach Jeden parasol odlatuje i sadowi się nóżką do góry na środku torowiska. Obsługa stacji zabiera go tak szybko, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Trudno im się dziwić - pociągi jeżdżą tu naprawdę często. Nie podjęliśmy na czas decyzji o ewakuacji do środka knajpy, a teraz jest już za raczej późno - na tych 20 metrach i tak byśmy spłyneli. Staramy się więc znajdować suche miejsca pod parasolami, co nie jest takie proste, bo woda wdziera się z każdej strony. Ostatecznie siedzimy na stole Owo przeniesienie się na wyższy poziom jest głównie spowodowane niechecią do trzymania nóg na ziemi - przez środek barowego ogródka zaczyna płynąć dość rwąca rzeka. Zdjęcia zostały zrobione jak już sytuacja się odrobinę ustabilizowała i nie groziło zalaniem aparatu.
Gdzieś w samym środku nawałnicy, wśród szarości, mgły i strug deszczu, pojawia się nagle wielobarwny tłumek. W kierunku baru truchta kilkunastoosobowa ekipa niemieckich emerytów. Widać, że to jakaś grupa zorganizowana - wszyscy mają jaskrawe koszulki z takim samym napisem i identyczne elektryczne rowery, zapewne z wypożyczalni. Kłujące w oczy barwy koszulek i rowerów są obecnie nieco przyćmione intensywnym brązowym maskowaniem - mamy spore przypuszczenia, z której strony tu przybyli. Niektórzy są ubłoceni do pasa i wyżej (co świadczy o kilkukrotnym bliskim kontakcie z podłożem.) Dwie osoby mają jedną nogę brunatną aż po biodro i nieco grubszą od drugiej, a niektóre rowery są niesione, ponieważ z powodu zbyt dużej ilości gruntu i gałęzi w szprychach koła odmówiły kręcenia się. Mimo wciąż padającego silnie deszczu (który zdawałoby się, że wszystko od razu zmywa) po przejściu owej grupy zostaje taki ślad jak po ślimaku. Nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Nie miałam odwagi. Obawiałam się, że doprowadzeni do ostateczności rowerzyści (dwie babeczki i tak nieco histeryzowały) mogliby nie wykazać się odpowiednim zrozumieniem dla mojej fotograficznej pasji i zareagować w sposób głęboko nieprzewidywalny. I być może nie byłoby dziś tej relacji Ekipa wbija do baru w budynku i zapewne ku wielkiej radości właścicieli - wnosi tam również wszystkie kilkanaście błotnych brył, które niedawno jeszcze były rowerami.
A tak się zastanawialiśmy - co się stanie, gdy na zrywkowo-ratrakowej drodze, gdzie grzęźliśmy po kostki, rzucając wszelakimi znanymi przekleństwami, dorwie nas burza? Jak to będzie wyglądać, gdy ta droga jeszcze bardziej rozmoknie? Osobiście udało nam się tego szczęśliwie uniknąć, ale nie sądziłam, że będziemy mieć taki wyrazisty obrazek zaistniałej sytuacji. No chyba, że mają tu więcej takich dróg? Albo gdzieś nieopodal biją źródła błotno-mineralne i owa ekipa to turnus sanatoryjny, który właśnie korzystał z ablucji leczniczych.
Nie wiem ile czasu trwa nasz, nieco wymuszony, pobyt w dworcowym barze? Godzinę? Półtorej? Deszcz traci na intensywności, pomruki się oddalają. Turyści powoli opuszczają bar, kierując się każdy w swoją stronę. Barman szuflą śniegową wygarnia z baru błoto - pamiątkę po rowerowej wycieczce kolorowych Niemców.
Jeszcze na koniec kilka okapujących zdjęć tego przybytku. Dworcowe bary mają w sobie jakąś magię! To wielka szkoda, że u nas jakoś nie są w modzie.
Pogoda wciąż jest niewyraźna, no ale mamy już dość siedzenia na tyłku.
Pocżątkowo chcemy iść do ruin zamku Tolsztejn (po prawej).
Jednak rezygnujemy, bo miejsce zdaje się nam za bardzo cywilizowane, obarierkowane, więc pewnie tam będzie tłum i nic nie wolno. Choć sama skałka bardzo ładna, przynajmniej w tym rzucie i jakby wyretuszować te konstrukcje na górze.
Obieramy kurs na inną górkę, która nam się wydaje dziksza. A po drodze znów fioletowo! Znów można pływać w naparstnicach!
Czasem wyłaniają się pojedynczo z takich pięknych traw.
A nieraz nawet się trafi jakiś widoczek, mimo że zapychamy zwykłą stokówką.
Potem wchodzimy w lasy, malowniczo przesiane przebłyskującym gdzieś słońcem. Tu ich jeszcze nie zdążyli wyrżnąć. Acz patrząc co się dzieje w rejonie - to pewnie tylko kwestia czasu.
Kabak cieszy pyska i twierdzi, że teraz znów może być burza!
Powoli wyłazimy na Mały Stożec. Górka niewielka, ale dosyć stroma i skalista. Wulkaniczne wychodnie, piargi - jak to zazwyczaj bywa na moich ulubionych "ostrzycach". Ścieżka na podejściu wije się malowniczo, mijając co chwilę inne urwiska.
Widoki ze szczytu zaskakują nas bardzo pozytywnie - jakby być gdzieś wysoko w całkiem solidnych górach!
Fajne miejsce na piknik - my, kanapki i obserwowanie burz kłębiących się po jakiś szczytach w oddali.
I tu też są naparstnice!
Wierzchołek jakoś bardzo ulubiły sobie brzozy. Chyba nie rośnie się najłatwiej na takich wulkanicznych kamulcach, bo drzewka charakteryzują się sporym poziomem pokręcenia.
Bardzo nam się ta górka podoba! Zwłaszcza, że jest pusto - totalnie nikogo, a siedzimy tu całkiem solidną chwilę.
I widać stąd nawet naszą stacyjkę - tą z dworcowym barem!
A tu w morzu zieloności siedzi pojedynczy budynek (albo raczej dwa). Mniej więcej w stronę przeciwną niż stacyjka Jedlova. Dopiero po wrzuceniu relacji udało mi się dowiedzieć (dzięki za ten komentarz!), że to budynki obok stacji Chřibská. W tym rzucie naprawdę wyglądają jak miejsce oddalone od wszelakiej cywilizacji - ot wyspa pośrodku niczego.
Na zbliżeniu.
Niestety chmury, te które początkowo spowijały horyzonty, sprawiają wrażenie, że nas zauważyły i nagle zaczynają pędzić prosto na nas. Wychodzi na to, że tym razem nie uciekniemy... Złazimy z górki jeszcze na sucho, no ale o powrocie do busia w tym stanie nie ma szans. Plus jedynie taki, że intensywność opadu jest dużo mniejsza niż poprzednio.
Jak można się domyślać, obieramy na powrót inną drogę. Mijamy m.in. stawki zwane Maly i Velký jedlovský rybnik. Myśleliśmy o kąpieli, ale są jakieś takie nieco brudnawe i mają mało zachęcające brzegi.
Kąpiele jednak były, bo jest jeszcze Hraniční rybník - idealny wręcz dla naszych potrzeb. Ma on w sobie coś jakby torfowego? Tak mi się kojarzy, bo woda jest czarna i bardzo przypomina mi jeziorka z Estonii.
Wypluskani ruszamy szosą w kierunku naszego wiaduktu i ten odcinek trasy ma w sobie niesamowitą magię. Mgły zaczynają pękać, wirować, a wieczorne słońce przebłyskuje i odbija się w kropelkach, które są wszędzie - na asfalcie, na gałązkach chwastów i na nas! Wszystko pachnie, ptactwo drze dzioby, a w serca wlewa się jakaś niesamowita radość. Radość, która pojawia się chyba tylko w czerwcowe wieczory, po udanej wycieczce, mając perspektywę noclegu w fajnym miejscu. Dziś szczęście ma więc zapach torfowej wody, mokrego asfaltu i otrząsającej sie z mgły naparstnicy!
A w okołoburzowych momentach zawsze pojawiają się Hatifnaty!
Z miejsca biwakowego też mamy górski widoczek - nieco ograniczony, no ale zawsze
Już więcej nie pada, więc możemy się cieszyć przyjemnym wieczorem na łączce koło wiaduktu.
Co ciekawe - chyba nie minęło nas żadne auto. Za to pociągów było co najmniej z sześć
Idziemy połazić. Jeszcze do końca nie wiemy co jest celem naszej dzisiejszej wycieczki, acz napewno warto by jakieś bunkry namierzyć i wdrapać się na jakąś górkę, coby się rozejrzeć w szerszej perspektywie. Fajnie jakby były też jakieś kamulce w postaci zlepionej (skała) albo luźnej (gołoborze).
Póki co kamulce dopisują, ale w formie tzw. innej. Są takowe z gatunku wędrujących/malowanych, do których szczególne oko ma kabak.
Są też kamienie magicznie latające No bo jakim cudem on się tam znalazł???? Chyba jedyna wersja, że drwale mieli dźwig i się świetnie bawili
Mijamy też różne chatko-ambono-paśniko-magazyny, wszelakiego kształtu i konstrukcji różnistych. Czasem są otwarte, czasem zamknięte, ale służą raczej leśnikom niż turystom.
Jest też zamknięty przejazd kolejowy, który jednak na telefon mogą otworzyć. Ciekawe czy trzeba podać jakiś ważny powód czy wystarczy telefon i wyrażenie chęci? Nam to do niczego potrzebne nie jest, więc tylko tak sobie gdybamy.
A potem dochodzimy do jednej z bardziej koszmarnych dróg, jakimi miałam okazję w życiu spacerować. Droga wygląda na to, że początkowo została rozorana ciężkim sprzętem zrywkowym, a potem tą maź uplaskali ratrakiem, żeby miała równą powierzchnię. Ma też wykopane po bokach głębokie, maziste rowy. Nawierzchnia ma konsystencję lotnych piasków - każdy krok powoduje mlask i zapadnięcie się przynajmniej po kostkę, ale czasem dużo, dużo wyżej. Aż sobie można przypomnieć zimowe wędrówki po górach i chodzenie po białym g... zwanym potocznie śniegiem, gdzie każdy krok to koszmar. Acz tu przynajniej jest ciepło, ptaszki śpiewają, no i wizualnie jest to przyjemniejsze bo dominuje zieleń i brąz. Niestety dodatkowo owa "droga" jest usiana pozostałościami po zrywce, więc zapadając się w bagnie nabijamy się od czasu do czasu na ostrą gałąź, korzeń albo nawet zgubiony hak. Próbujemy obejść lasem, ale tam są gałęziska pozrywkowe po pas. Wracamy na drogę i mozolnie pniemy się nią naprzód. Kilka bunkrów udało się znaleźć Nie wiem czy muszę dodawać, że więcej desperatów na tej trasie nie napotkaliśmy Czesi chyba muszą się jakoś przed nią ostrzegać albo co?
Coraz wyraźniej słyszymy też odgłosy zbliżającej się burzy. Widziane między drzewami skrawki nieba granatowieją, a nad bagno, w którym się topimy, spływa coraz większa duchota. Jak tu nas dorwie ulewa, to chyba nie wygrzebiemy się z tego grzęzawiska do końca świata...
Za to miłośnicy dobrze oznaczonych szlaków pewnie sikają tu ze szcześcia.
Tak docieramy do stacji kolejowej Jedlova. Jest tu dużo torów...
Stare źródełko...
I prężnie działający dworcowy bar!
Biorąc pod uwagę barwę nieba, pomruki na horyzoncie (i wczorajsze wspomnienia) postanawiamy tu trochę poczekać i poobserwować rozwój wypadków. Poza tym głupio by nie skorzystać z możliwości bliższego zapoznania się z takim przybytkiem - skoro już los przypadkiem rzucił nam go na środek drogi. Mają tu piwo, lody i różne potrawy obiadowe. Jesteśmy raczej najedzeni (i mamy pół plecaka kanapek), więc skupiamy się na smakołykach i wyrobach regionalnych (a przynajmniej tak się kojarzących)
Na oberwanie chmury długo nie musimy czekać. Śmiesznie to się zaczyna, bo najpierw słychać donośny gwizd wjeżdżającego pociągu, a potem łoskot uderzającego niedaleko pioruna, który brzmi jakby właśnie rozłupał na pół jakąś skałę. Jednocześnie też gdzieś u góry odkręcili kurek z wodą i to od razu na max. Kilka błyskawic rozcina powietrze i zdaje się wlewać w semafory. Kabak się cieszy, że już wie skąd się bierze prąd w tych urządzeniach Jeden parasol odlatuje i sadowi się nóżką do góry na środku torowiska. Obsługa stacji zabiera go tak szybko, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Trudno im się dziwić - pociągi jeżdżą tu naprawdę często. Nie podjęliśmy na czas decyzji o ewakuacji do środka knajpy, a teraz jest już za raczej późno - na tych 20 metrach i tak byśmy spłyneli. Staramy się więc znajdować suche miejsca pod parasolami, co nie jest takie proste, bo woda wdziera się z każdej strony. Ostatecznie siedzimy na stole Owo przeniesienie się na wyższy poziom jest głównie spowodowane niechecią do trzymania nóg na ziemi - przez środek barowego ogródka zaczyna płynąć dość rwąca rzeka. Zdjęcia zostały zrobione jak już sytuacja się odrobinę ustabilizowała i nie groziło zalaniem aparatu.
Gdzieś w samym środku nawałnicy, wśród szarości, mgły i strug deszczu, pojawia się nagle wielobarwny tłumek. W kierunku baru truchta kilkunastoosobowa ekipa niemieckich emerytów. Widać, że to jakaś grupa zorganizowana - wszyscy mają jaskrawe koszulki z takim samym napisem i identyczne elektryczne rowery, zapewne z wypożyczalni. Kłujące w oczy barwy koszulek i rowerów są obecnie nieco przyćmione intensywnym brązowym maskowaniem - mamy spore przypuszczenia, z której strony tu przybyli. Niektórzy są ubłoceni do pasa i wyżej (co świadczy o kilkukrotnym bliskim kontakcie z podłożem.) Dwie osoby mają jedną nogę brunatną aż po biodro i nieco grubszą od drugiej, a niektóre rowery są niesione, ponieważ z powodu zbyt dużej ilości gruntu i gałęzi w szprychach koła odmówiły kręcenia się. Mimo wciąż padającego silnie deszczu (który zdawałoby się, że wszystko od razu zmywa) po przejściu owej grupy zostaje taki ślad jak po ślimaku. Nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Nie miałam odwagi. Obawiałam się, że doprowadzeni do ostateczności rowerzyści (dwie babeczki i tak nieco histeryzowały) mogliby nie wykazać się odpowiednim zrozumieniem dla mojej fotograficznej pasji i zareagować w sposób głęboko nieprzewidywalny. I być może nie byłoby dziś tej relacji Ekipa wbija do baru w budynku i zapewne ku wielkiej radości właścicieli - wnosi tam również wszystkie kilkanaście błotnych brył, które niedawno jeszcze były rowerami.
A tak się zastanawialiśmy - co się stanie, gdy na zrywkowo-ratrakowej drodze, gdzie grzęźliśmy po kostki, rzucając wszelakimi znanymi przekleństwami, dorwie nas burza? Jak to będzie wyglądać, gdy ta droga jeszcze bardziej rozmoknie? Osobiście udało nam się tego szczęśliwie uniknąć, ale nie sądziłam, że będziemy mieć taki wyrazisty obrazek zaistniałej sytuacji. No chyba, że mają tu więcej takich dróg? Albo gdzieś nieopodal biją źródła błotno-mineralne i owa ekipa to turnus sanatoryjny, który właśnie korzystał z ablucji leczniczych.
Nie wiem ile czasu trwa nasz, nieco wymuszony, pobyt w dworcowym barze? Godzinę? Półtorej? Deszcz traci na intensywności, pomruki się oddalają. Turyści powoli opuszczają bar, kierując się każdy w swoją stronę. Barman szuflą śniegową wygarnia z baru błoto - pamiątkę po rowerowej wycieczce kolorowych Niemców.
Jeszcze na koniec kilka okapujących zdjęć tego przybytku. Dworcowe bary mają w sobie jakąś magię! To wielka szkoda, że u nas jakoś nie są w modzie.
Pogoda wciąż jest niewyraźna, no ale mamy już dość siedzenia na tyłku.
Pocżątkowo chcemy iść do ruin zamku Tolsztejn (po prawej).
Jednak rezygnujemy, bo miejsce zdaje się nam za bardzo cywilizowane, obarierkowane, więc pewnie tam będzie tłum i nic nie wolno. Choć sama skałka bardzo ładna, przynajmniej w tym rzucie i jakby wyretuszować te konstrukcje na górze.
Obieramy kurs na inną górkę, która nam się wydaje dziksza. A po drodze znów fioletowo! Znów można pływać w naparstnicach!
Czasem wyłaniają się pojedynczo z takich pięknych traw.
A nieraz nawet się trafi jakiś widoczek, mimo że zapychamy zwykłą stokówką.
Potem wchodzimy w lasy, malowniczo przesiane przebłyskującym gdzieś słońcem. Tu ich jeszcze nie zdążyli wyrżnąć. Acz patrząc co się dzieje w rejonie - to pewnie tylko kwestia czasu.
Kabak cieszy pyska i twierdzi, że teraz znów może być burza!
Powoli wyłazimy na Mały Stożec. Górka niewielka, ale dosyć stroma i skalista. Wulkaniczne wychodnie, piargi - jak to zazwyczaj bywa na moich ulubionych "ostrzycach". Ścieżka na podejściu wije się malowniczo, mijając co chwilę inne urwiska.
Widoki ze szczytu zaskakują nas bardzo pozytywnie - jakby być gdzieś wysoko w całkiem solidnych górach!
Fajne miejsce na piknik - my, kanapki i obserwowanie burz kłębiących się po jakiś szczytach w oddali.
I tu też są naparstnice!
Wierzchołek jakoś bardzo ulubiły sobie brzozy. Chyba nie rośnie się najłatwiej na takich wulkanicznych kamulcach, bo drzewka charakteryzują się sporym poziomem pokręcenia.
Bardzo nam się ta górka podoba! Zwłaszcza, że jest pusto - totalnie nikogo, a siedzimy tu całkiem solidną chwilę.
I widać stąd nawet naszą stacyjkę - tą z dworcowym barem!
A tu w morzu zieloności siedzi pojedynczy budynek (albo raczej dwa). Mniej więcej w stronę przeciwną niż stacyjka Jedlova. Dopiero po wrzuceniu relacji udało mi się dowiedzieć (dzięki za ten komentarz!), że to budynki obok stacji Chřibská. W tym rzucie naprawdę wyglądają jak miejsce oddalone od wszelakiej cywilizacji - ot wyspa pośrodku niczego.
Na zbliżeniu.
Niestety chmury, te które początkowo spowijały horyzonty, sprawiają wrażenie, że nas zauważyły i nagle zaczynają pędzić prosto na nas. Wychodzi na to, że tym razem nie uciekniemy... Złazimy z górki jeszcze na sucho, no ale o powrocie do busia w tym stanie nie ma szans. Plus jedynie taki, że intensywność opadu jest dużo mniejsza niż poprzednio.
Jak można się domyślać, obieramy na powrót inną drogę. Mijamy m.in. stawki zwane Maly i Velký jedlovský rybnik. Myśleliśmy o kąpieli, ale są jakieś takie nieco brudnawe i mają mało zachęcające brzegi.
Kąpiele jednak były, bo jest jeszcze Hraniční rybník - idealny wręcz dla naszych potrzeb. Ma on w sobie coś jakby torfowego? Tak mi się kojarzy, bo woda jest czarna i bardzo przypomina mi jeziorka z Estonii.
Wypluskani ruszamy szosą w kierunku naszego wiaduktu i ten odcinek trasy ma w sobie niesamowitą magię. Mgły zaczynają pękać, wirować, a wieczorne słońce przebłyskuje i odbija się w kropelkach, które są wszędzie - na asfalcie, na gałązkach chwastów i na nas! Wszystko pachnie, ptactwo drze dzioby, a w serca wlewa się jakaś niesamowita radość. Radość, która pojawia się chyba tylko w czerwcowe wieczory, po udanej wycieczce, mając perspektywę noclegu w fajnym miejscu. Dziś szczęście ma więc zapach torfowej wody, mokrego asfaltu i otrząsającej sie z mgły naparstnicy!
A w okołoburzowych momentach zawsze pojawiają się Hatifnaty!
Z miejsca biwakowego też mamy górski widoczek - nieco ograniczony, no ale zawsze
Już więcej nie pada, więc możemy się cieszyć przyjemnym wieczorem na łączce koło wiaduktu.
Co ciekawe - chyba nie minęło nas żadne auto. Za to pociągów było co najmniej z sześć
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Góry Łużyckie (2024)
Użycie łopaty do odśnieżania w czerwcu... Albo są zawsze przygotowani na taką sytuację albo do dziś są w szoku
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Re: Góry Łużyckie (2024)
Końcówka dnia extra - ale i ta stacja z barem super. Kurde musze spojrzeć przychylniej na te góry!
Re: Góry Łużyckie (2024)
Ale piękne zdjęcia z tej końcówki dnia! Cuudnie! Aż zazdroszczę tych wrażeń! Bo nie dość, że ładnie, to jeszcze po mglistym odcinku, więc radość podwójna.
Re: Góry Łużyckie (2024)
Lidka pisze:Użycie łopaty do odśnieżania w czerwcu... Albo są zawsze przygotowani na taką sytuację albo do dziś są w szoku
Moze ktoś pobiegł na strych po łopatę jak zaszła potrzeba? Mina gościa wskazywała na bycie w szoku, wiec chyba nie jest tam codziennoscia uzywanie takiej łopaty w czerwcu
_laynn pisze:Końcówka dnia extra
Wiolcia pisze:Ale piękne zdjęcia z tej końcówki dnia! Cuudnie! Aż zazdroszczę tych wrażeń! Bo nie dość, że ładnie, to jeszcze po mglistym odcinku, więc radość podwójna.
Koncówka miała w sobie wyjatkową magię! Jakie to zabawne - były skaliste górki, knajpa, bunkry, kapiele, ale najfajniejszy moment wycieczki był na środku szosy!
_laynn pisze:Kurde musze spojrzeć przychylniej na te góry!
A lubisz góry Kaczawskie? Mysle, ze jak ktos Kaczawskie lubi to Łuzyckimi będzie zachwycony!
Na pewno nie są to góry na jakies długie wędrówki, gdzie wchodzisz na gran i nią idziesz i idziesz. Raczej sa takie wyspy wsrod dość gesto zabudowanych dolin. Ale górek na jednodniowy wypad czy na zrobienie fajnego biwaku nie brakuje!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Góry Łużyckie (2024)
Nie byłem jeszcze w Kaczawskich...
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość