"Panie, to nie poczekalnia!" - czyli bardzo zimowe
Miejsce wycieczki bardzo przyjemne, ale relacja już nie. Pełno w niej negatywnych emocji. Autor narzeka:
- na GOPR
- na meteorologów
- na smród z okolicznych kominów
- na władze Szklarskiej Poręby
- na ochroniarza w galerii
- na busy, bo mają ukraińskich kierowców
- na haracz dla KPN
- na swoją uczciwość
- na słabe widoki w kierunku wyższych partii gór
- na obsługę schroniska Samotnia w przeszłości
- ponownie na obsługę schroniska
- na przewodników, bo są ważni
- na brak szans dojrzenia słońca
- na kolegę, bo nie zauważył wywrotki w głębokim śniegu
- na za mały pokój w Domu Śląskim
Tak na marginesie. Nazywanie ochroniarza tu na forum debilem nie ma najmniejszego sensu. On na pewno tu nie zagląda i przez to nie dowie się kim jest. Przy następnej takiej okazji po prostu powiedz człowiekowi prosto w oczy, że jest debilem. Uświadomiwszy go dasz mu szansę na zmianę zachowania. Kiedy się zmieni będzie lepszym człowiekiem i będzie to twoja zasługa.
- na GOPR
- na meteorologów
- na smród z okolicznych kominów
- na władze Szklarskiej Poręby
- na ochroniarza w galerii
- na busy, bo mają ukraińskich kierowców
- na haracz dla KPN
- na swoją uczciwość
- na słabe widoki w kierunku wyższych partii gór
- na obsługę schroniska Samotnia w przeszłości
- ponownie na obsługę schroniska
- na przewodników, bo są ważni
- na brak szans dojrzenia słońca
- na kolegę, bo nie zauważył wywrotki w głębokim śniegu
- na za mały pokój w Domu Śląskim
Tak na marginesie. Nazywanie ochroniarza tu na forum debilem nie ma najmniejszego sensu. On na pewno tu nie zagląda i przez to nie dowie się kim jest. Przy następnej takiej okazji po prostu powiedz człowiekowi prosto w oczy, że jest debilem. Uświadomiwszy go dasz mu szansę na zmianę zachowania. Kiedy się zmieni będzie lepszym człowiekiem i będzie to twoja zasługa.
włodarz pisze:Miejsce wycieczki bardzo przyjemne, ale relacja już nie. Pełno w niej negatywnych emocji. Autor narzeka:
- na GOPR
- na meteorologów
- na smród z okolicznych kominów
- na władze Szklarskiej Poręby
- na ochroniarza w galerii
- na busy, bo mają ukraińskich kierowców
- na haracz dla KPN
- na swoją uczciwość
- na słabe widoki w kierunku wyższych partii gór
- na obsługę schroniska Samotnia w przeszłości
- ponownie na obsługę schroniska
- na przewodników, bo są ważni
- na brak szans dojrzenia słońca
- na kolegę, bo nie zauważył wywrotki w głębokim śniegu
- na za mały pokój w Domu Śląskim
Jeszcze na flaki i polskie piwo!
Zjadamy ciepły posiłek (całkiem smaczny żurek i podobno niezłe flaki - a fuuj!) i ruszamy do Czechów. Zamiast płacić 11 złotych za sikacza wolimy wydać ciut mniej za kufel z własnego browaru, jaki posiadają w hotelu Luční bouda
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Sobotni poranek w Domu Śląskim nie napawa optymizmem: na dworze pełne zachmurzenie, widoczność kiepska i ostro wieje. Nawet się zastanawialiśmy, czy nie odpuścić sobie Śnieżki, ale najwyższy szczyt Sudetów kusi... Postanawiamy, że spróbujemy wejść, najwyżej się wrócimy; ja potrafię powiedzieć STOP i cofnąć się zawczasu...
Początek nie jest taki zły, bo wiatr chwilowo słabnie. Potem, w miarę zdobywania kolejnych metrów, przybiera na sile. Są momenty, że można wręcz się o niego opierać, ale na szczęście wieje w kierunku, gdzie nie grozi nam sfrunięcie w przepaść.
Kilka dni wcześniej GOPR i Karkonoski PN straszył, że na czerwonym szlaku zasypało łańcuchy i zrobiło się lodowisko. Rzecz jasna okazało się to nieprawdą! Pod śniegiem zniknął łańcuch na odcinku może 2 metrów (no, może trochę więcej), a lód wystawał jedynie w kilku miejscach, które spokojnie szło ominąć. Oczywiście podchodziliśmy w raczkach, ale i bez nich powinno się bez większego problemu wejść...
Przy samym szczycie wieje już bardzo silnie. No cóż, Śnieżka słynie z tego, że czasem wiatr zrywa tam głowy... Do apogeum jednak jeszcze daleko. Mimo, teoretycznie, trudnych warunków wejście zajęło nam mniej niż pół godziny, czyli krócej, niż wskazują szlakowskazy. Wchodziliśmy na lekko, plecaki zostały schowane w bufecie w schronisku .
Nie byłem tu od ponad 10 lat. Rok temu w zdobyciu najwyższej góry Republiki Czeskiej przeszkodził... wiatr. Chyba był silniejszy niż dzisiaj, ale głowy nie dam.
Jest jeszcze dość wczesna pora (około 10:30), więc turystów na razie mało. Na chwilę chowamy się przy zasypanych drzwiach obserwatorium astronomicznego. Prosimy czeskiego narciarza o zrobienie nam zdjęcia.
Przez gęstą warstwę chmur przebija się biała tarcza... Kaplica św. Wawrzyńca wygląda jak w bajce!
Poczta po czeskiej stronie.
Podobno wszystkie budynki na Śnieżce miały być zamknięte, ale widzimy, że ktoś wchodzi do poczty. Podchodzimy... na drzwiach jak byk pisze "zavřeno". A jednak są otwarte!
Nie wiemy, czy obiekt uruchomiono już wcześniej czy specjalnie z okazji odbywającej się tego dnia imprezy pod nazwą Zimní Sněžka sherpa cup. W każdym razie dla turystów dostępny jest korytarz, główną salę zarezerwowano dla uczestników zawodów. Nam to nie przeszkadza, za to niespodziewana możliwość wejścia do środka bardzo nas ucieszyła.
Gdyby poczta stała kilka metrów dalej na północ, to zapewne głównym asortymentem byłby kalendarze z Janem Paweł II, książki kucharskie siostry Donaty, pozycje o wyklętych albo biografie Lecha K.. Na szczęście to nie to państwo. W okienkach można zakupić, oprócz pamiątek, także proste posiłki oraz całą gamę napojów bez i alkoholowych. Korzystamy z okazji: kupuję sobie grzańca, a Bastek - mimo, iż rano zapowiadał rozpoczęcie etapu abstynenckiego - piwo.
Tymczasem na dworze widoczność spada do kilkunastu metrów, a wiatr się wzmaga: sami już nie wiemy, czy to tylko zwykła wichura niosąca ze sobą porwany śnieg czy jednocześnie też sypie nowy? Według pomiarów podmuchy miały wtedy prędkość 60-70 kilometrów na godzinę, choć wydawało się, że więcej.
Tu na zdjęciu widać jedyny słupek graniczny, jaki udało nam się zauważyć przez cały weekend...
...a tu kompletnie zasypana górna stacja czeskiego wyciągu.
Nagle wydaje mi się, iż mam omamy! Przed nami wyrasta... grupa roznegliżowanych facetów!
Morsy! To ostatnio modne w Karkonoszach. Z tydzień czy dwa wcześniej także było kilku takich bohaterów, jednego z nich musiał potem GOPR ewakuować. Ci podobno są bardzo twardzi, nikt nie potrzebował darmowego transportu w dół, a potem jeszcze na dokładkę kąpali się w górskich strumieniach!
Rozmawiałem chwilę z jednym z nich i oboje stwierdziliśmy, że pogoda nie jest taka zła, tylko te fruwające kawałki lodu drażnią skórę .
Zejście zajmuje nam trochę więcej czasu niż wejście i tutaj czasem raczki się przydadzą. I tak większym problemem jest wiatr walący śniegiem w oczy i nawet okulary niewiele pomagają... Jednocześnie zwiększa się ruch, z dołu nadciąga coraz większy tłum.
Wracamy do schroniska, gdzie odzyskujemy plecaki. Schlesierhaus ma w sieci bardzo złe recenzje, lecz ja nie będę wobec niego aż tak surowy: był ciepły pokój, ciepła woda pod prysznicem, obsługa sympatyczna i pomocna. Największy minus to wysokie ceny. No i ta koszmarna, płatna (3 złote) toaleta z bramkami jak na stadionie! Obok drzwi jest długi tekst z argumentami dlaczego muszą pobierać ten haracz, ale - jeśli mam być szczery - mnie on nie przekonał. I zapewne każdy kto dostał sraczki będzie miał podobne zdanie...
Pora ruszyć dalej. Przekraczamy granicę i wchodzimy na niebieski szlak noszący nazwę Schustlerova cesta (od nazwiska Františka Schustlera, botanika i jednego z pierwszych pomysłodawców utworzenia parku narodowego po czeskiej stronie). Formalnie odcinek ten jest zamknięty od września, bowiem trwa wymiana drewnianych podestów ustawionych na torfowiskach. Podesty są jednak ukryte głęboko pod śniegiem, a trasa jest wykorzystywana zarówno przez pieszych jak i narciarzy. Zresztą poleciła nam ją pani ze schroniska, która sama nią chodziła. Swoją drogą to ciekawe, że niektórzy pracownicy na piwo udają się do konkurencji .
Nie będę ukrywał, że mieliśmy oszałamiające panoramy...
Może tylko na samym początku, kiedy w oddali jeszcze było widać morsów płci przeciwnej . Trochę oszukańczych, bo ubranych w śmieszne przepaski na piersiach.
Po nieco ponad dwóch kwadransach z szaro-białej ściany wyłania się Luční bouda (Wiesenbaude). Łąkowe schronisko dzierży kilka rekordów: jest najwyższej położone w Karkonoszach (o 10 metrów bije Dom Śląski), jest największe (choć nie wiem czy pod względem gabarytów czy pojemności) i uznawane za najstarsze w całym pasmie. Oczywiście chodzi tutaj o kontynuację działalności - wiadomo, że pasterskie szałasy stały w tym miejscu już w XVII wieku, a pierwsza pisemna wzmianka o pełnieniu funkcji turystycznej pochodzi z 1707 roku!
Obecny obiekt jest stosunkowo młody - w latach 1939-1940 postawiono go rękami żołnierzy Wehrmachtu, po tym jak po układzie monachijskim wycofujące się wojsko czechosłowackie spaliło poprzedni budynek.
Będąc tu wczoraj wieczorem zwróciliśmy uwagę na potężne zaspy przy jednej ze ścian - śniegu tam na 3-4 metry!
Przy drzwiach zaczepia mnie facet palący papierosa.
- Będziesz miał fajne zdjęcia - mówi.
- Ze słońcem byłyby fajniejsze...
- No tak, ale teraz modne są znowu czarno-białe!
Fakt, czasem ciężko dostrzec jakieś inne barwy niż odmiany białego i czarnego .
O ile podczas wczorajszej wizyty było raczej pusto, to dzisiaj przed wejściem stoją dziesiątki nart biegowych, a w środku dwa razy tyle! Zastanawiamy się, czy w ogóle będzie jakiejś miejsce w sali jadalnej! Jest ona co prawda spora, ale jednak ma swoje ograniczenia...
Wewnątrz dziki tłum. Na szczęście nie mamy problemów z dosiadaniem się do innych osób przy stoliku, więc szybko znajdujemy miejsce. Część gości z Polski odchodzi z kwitkiem, bo widząc tylko wolne krzesła odwracają się na pięcie...
Luční bouda to także najwyżej położony w Europie Środkowej browar o nazwie Paroháč czyli "rogacz". Dość dwuznacznie, bo może oznaczać zarówno zwierza z rogami jak i zdradzanego małżonka. Ilustracja na kuflu sugeruje obie wersje .
Ekipa kelnerska jest ta sama co wczoraj. Wiedzą już, że nie zamawiamy niczego poza piwem, więc nawet nie silą się na uprzejmość. Czujemy się prawie jak na dworcu w Jeleniej Górze - "panie, to nie poczekalnia!". Para, z którymi dzielimy stolik, płaci rachunek w wysokości 1600 koron, a my... 250 . Miało być więcej, ale kelnerka uparła się, że będzie gadać po polsku. No to mówię:
- Proszę doliczyć 10% napiwku.
I doliczyła... 10 koron .
Jedzenie ponoć jest tu smaczne, ale ceny o 50-150% wyższe niż w innych miejscach. Ja rozumiem, że Luční bouda to obecnie *** hotel, lecz bez przesady. Co ciekawe - będąc hotelem oferują... glebę! Za jedyne 580 koron ze śniadaniem.
Aha, był to też jedyny obiekt u Czechów, gdzie istniała możliwość płacenia kartą.
Mimo bólu portfela warto tu zajrzeć na kufelek, zwłaszcza IPĘ, pozostałe rodzaje także nie były złe.
A dla nocujących czeka... Gentelman Club. Nie wiemy czy to zakamuflowana wersja burdelu czy tylko odpicowany bar - zerknęliśmy jedynie przez szybę.
Na zewnątrz pogoda bez zmian. Wraz z wiatrem czuć także wyraźne ocieplenie: wczoraj było -12, na Śnieżce -7, a przy hotelu jedynie -3. Toż to prawie wiosna!
Przez najbliższą godzinę dreptamy czeską zimową wersją szlaku omijającą od południa Smogornię (Stříbrný hřbet, Mittagsberg). Już na samym początku spotykamy grupę zdezorientowanych narciarzy, którzy po angielsku pytają... skąd prowadzi trasa, którą szli. Ciekawie.
Widoczność spada znacznie, na szczęście paliki są ustawione blisko siebie.
Dopiero bliżej granicy zaczyna się pojawiać trochę więcej okolicy - to chyba Čertův důl.
Po polskiej stronie łączymy się z Głównym Szlakiem Sudeckim. Od razu widać więcej ludzi oraz... niebo! Nie wiemy jakim cudem, ale pojawiają się całkiem spore połacie niebieskiego oraz smugi po samolotach.
Trawers Małego Szyszaka (Malý Šišák, Kleine Sturmhaube) i garść nieśmiałych kolorów wieczoru.
"Nieme znaki" - na prawo Śnieżka, na lewo Spindlerova. A prosto zamknięty szlak do Pielgrzymów.
Do schroniska "Odrodzenie" (Jugendkammhaus „Rübezahl”) zachodzimy w okolicach godziny 17-tej.
Nie mamy zarezerwowanego noclegu, więc pytam w bufecie o glebę.
- Proszę cierpliwie poczekać do 20-tej - słyszę odpowiedź.
Poczekamy, ale nie tutaj. Rzucamy plecaki i znowu przekraczamy granicę. Od czeskiej strony do Slezského sedla (przełęczy Karkonoskiej) prowadzi droga, utrzymywana nawet w czasie takiej zimy. Pługi przekopały się przez zaspy i mamy teraz coś w rodzaju chodnika z wysokimi na półtora metra ścianami.
Osada obiektów turystycznych pod Małym Szyszakiem. Po zmroku zrobił się klimat.
Naszym celem jest mój ulubiony obiekt wojskowy, dawna Adolf-baude. Stołowałem się w nim kilka razy, bo ceny są normalne, jedzenie smaczne i mało kto poza osobami nocującymi wie o jego istnieniu.
Na wejściu wita nas rozkoszny zapach czosnkowej, ale zostajemy brutalnie obdarci ze złudzeń: zup nie ma! Przynajmniej oficjalnie, prawdopodobnie były trzymane dla osób, które wcześniej zamówiły kolację. Nie ma także hermelina, ale dostaję utopenca, ogromną topinkę, a Bastek zestaw trzech serów. I nawet zwykły Gambrinus wchodzi wybornie!
- Ja lubię jeść przy jedzeniu - zwierzył się mój towarzysz pod koniec drugiego piwa. No cóż, ja też .
Elementy wystroju jadalni: ludowi muzykanci.
Na dworze ciemność widzę, ciemność...
Po powrocie do Odrodzenia znów pytam o glebę. I jest problem: nie możemy dostać noclegu zastępczego, ponieważ ostał się jeszcze wolny pokój. Tyle, że to apartament w cenie 60 złotych za łeb osobę! Znam regulamin PTTK-owski, ale takie coś nie powinno mieć miejsca - w niektórych schroniskach oferują apartamenty za 200-300 złotych, to nie jest nocleg dla normalnego turysty!
Po negocjacji pani z obsługi spuszcza nam cenę, potem widząc nasze miny jeszcze raz i ostatecznie płacimy "tylko" 45 złotych od osoby. Otrzymujemy dwa pokoje z czterema miejscami (nawet się zastanawialiśmy, czy kogoś sobie nie przygruchać za drobną opłatę ), własną łazienkę, czajnik i pościel. Ujdzie .
Niesmak jednak został, ponieważ na podłodze jadalni i w korytarzach kolejne osobniki zaczęły się rozkładać z materacami i śpiworami. Mam poważne podejrzenia, że po prostu się nie zgłosili do bufetu i śpią za friko! Niektórzy w czasie snu ćwiczą ręce.
Na pocieszenie pozostaje nam wieczór integracyjny z sympatyczną ekipą z Wielkopolski: są napitki, swojski chleb z fetem (pychota!) oraz gitara i śpiewy. I tylko parze starszych Czechów to się nie podoba, bo uparli się, że koniecznie muszą spać w tym samym pomieszczeniu co nasza impreza. Przepychanki trwały gdzieś do 1.30 w nocy, aż w końcu im odpuściliśmy...
Początek nie jest taki zły, bo wiatr chwilowo słabnie. Potem, w miarę zdobywania kolejnych metrów, przybiera na sile. Są momenty, że można wręcz się o niego opierać, ale na szczęście wieje w kierunku, gdzie nie grozi nam sfrunięcie w przepaść.
Kilka dni wcześniej GOPR i Karkonoski PN straszył, że na czerwonym szlaku zasypało łańcuchy i zrobiło się lodowisko. Rzecz jasna okazało się to nieprawdą! Pod śniegiem zniknął łańcuch na odcinku może 2 metrów (no, może trochę więcej), a lód wystawał jedynie w kilku miejscach, które spokojnie szło ominąć. Oczywiście podchodziliśmy w raczkach, ale i bez nich powinno się bez większego problemu wejść...
Przy samym szczycie wieje już bardzo silnie. No cóż, Śnieżka słynie z tego, że czasem wiatr zrywa tam głowy... Do apogeum jednak jeszcze daleko. Mimo, teoretycznie, trudnych warunków wejście zajęło nam mniej niż pół godziny, czyli krócej, niż wskazują szlakowskazy. Wchodziliśmy na lekko, plecaki zostały schowane w bufecie w schronisku .
Nie byłem tu od ponad 10 lat. Rok temu w zdobyciu najwyższej góry Republiki Czeskiej przeszkodził... wiatr. Chyba był silniejszy niż dzisiaj, ale głowy nie dam.
Jest jeszcze dość wczesna pora (około 10:30), więc turystów na razie mało. Na chwilę chowamy się przy zasypanych drzwiach obserwatorium astronomicznego. Prosimy czeskiego narciarza o zrobienie nam zdjęcia.
Przez gęstą warstwę chmur przebija się biała tarcza... Kaplica św. Wawrzyńca wygląda jak w bajce!
Poczta po czeskiej stronie.
Podobno wszystkie budynki na Śnieżce miały być zamknięte, ale widzimy, że ktoś wchodzi do poczty. Podchodzimy... na drzwiach jak byk pisze "zavřeno". A jednak są otwarte!
Nie wiemy, czy obiekt uruchomiono już wcześniej czy specjalnie z okazji odbywającej się tego dnia imprezy pod nazwą Zimní Sněžka sherpa cup. W każdym razie dla turystów dostępny jest korytarz, główną salę zarezerwowano dla uczestników zawodów. Nam to nie przeszkadza, za to niespodziewana możliwość wejścia do środka bardzo nas ucieszyła.
Gdyby poczta stała kilka metrów dalej na północ, to zapewne głównym asortymentem byłby kalendarze z Janem Paweł II, książki kucharskie siostry Donaty, pozycje o wyklętych albo biografie Lecha K.. Na szczęście to nie to państwo. W okienkach można zakupić, oprócz pamiątek, także proste posiłki oraz całą gamę napojów bez i alkoholowych. Korzystamy z okazji: kupuję sobie grzańca, a Bastek - mimo, iż rano zapowiadał rozpoczęcie etapu abstynenckiego - piwo.
Tymczasem na dworze widoczność spada do kilkunastu metrów, a wiatr się wzmaga: sami już nie wiemy, czy to tylko zwykła wichura niosąca ze sobą porwany śnieg czy jednocześnie też sypie nowy? Według pomiarów podmuchy miały wtedy prędkość 60-70 kilometrów na godzinę, choć wydawało się, że więcej.
Tu na zdjęciu widać jedyny słupek graniczny, jaki udało nam się zauważyć przez cały weekend...
...a tu kompletnie zasypana górna stacja czeskiego wyciągu.
Nagle wydaje mi się, iż mam omamy! Przed nami wyrasta... grupa roznegliżowanych facetów!
Morsy! To ostatnio modne w Karkonoszach. Z tydzień czy dwa wcześniej także było kilku takich bohaterów, jednego z nich musiał potem GOPR ewakuować. Ci podobno są bardzo twardzi, nikt nie potrzebował darmowego transportu w dół, a potem jeszcze na dokładkę kąpali się w górskich strumieniach!
Rozmawiałem chwilę z jednym z nich i oboje stwierdziliśmy, że pogoda nie jest taka zła, tylko te fruwające kawałki lodu drażnią skórę .
Zejście zajmuje nam trochę więcej czasu niż wejście i tutaj czasem raczki się przydadzą. I tak większym problemem jest wiatr walący śniegiem w oczy i nawet okulary niewiele pomagają... Jednocześnie zwiększa się ruch, z dołu nadciąga coraz większy tłum.
Wracamy do schroniska, gdzie odzyskujemy plecaki. Schlesierhaus ma w sieci bardzo złe recenzje, lecz ja nie będę wobec niego aż tak surowy: był ciepły pokój, ciepła woda pod prysznicem, obsługa sympatyczna i pomocna. Największy minus to wysokie ceny. No i ta koszmarna, płatna (3 złote) toaleta z bramkami jak na stadionie! Obok drzwi jest długi tekst z argumentami dlaczego muszą pobierać ten haracz, ale - jeśli mam być szczery - mnie on nie przekonał. I zapewne każdy kto dostał sraczki będzie miał podobne zdanie...
Pora ruszyć dalej. Przekraczamy granicę i wchodzimy na niebieski szlak noszący nazwę Schustlerova cesta (od nazwiska Františka Schustlera, botanika i jednego z pierwszych pomysłodawców utworzenia parku narodowego po czeskiej stronie). Formalnie odcinek ten jest zamknięty od września, bowiem trwa wymiana drewnianych podestów ustawionych na torfowiskach. Podesty są jednak ukryte głęboko pod śniegiem, a trasa jest wykorzystywana zarówno przez pieszych jak i narciarzy. Zresztą poleciła nam ją pani ze schroniska, która sama nią chodziła. Swoją drogą to ciekawe, że niektórzy pracownicy na piwo udają się do konkurencji .
Nie będę ukrywał, że mieliśmy oszałamiające panoramy...
Może tylko na samym początku, kiedy w oddali jeszcze było widać morsów płci przeciwnej . Trochę oszukańczych, bo ubranych w śmieszne przepaski na piersiach.
Po nieco ponad dwóch kwadransach z szaro-białej ściany wyłania się Luční bouda (Wiesenbaude). Łąkowe schronisko dzierży kilka rekordów: jest najwyższej położone w Karkonoszach (o 10 metrów bije Dom Śląski), jest największe (choć nie wiem czy pod względem gabarytów czy pojemności) i uznawane za najstarsze w całym pasmie. Oczywiście chodzi tutaj o kontynuację działalności - wiadomo, że pasterskie szałasy stały w tym miejscu już w XVII wieku, a pierwsza pisemna wzmianka o pełnieniu funkcji turystycznej pochodzi z 1707 roku!
Obecny obiekt jest stosunkowo młody - w latach 1939-1940 postawiono go rękami żołnierzy Wehrmachtu, po tym jak po układzie monachijskim wycofujące się wojsko czechosłowackie spaliło poprzedni budynek.
Będąc tu wczoraj wieczorem zwróciliśmy uwagę na potężne zaspy przy jednej ze ścian - śniegu tam na 3-4 metry!
Przy drzwiach zaczepia mnie facet palący papierosa.
- Będziesz miał fajne zdjęcia - mówi.
- Ze słońcem byłyby fajniejsze...
- No tak, ale teraz modne są znowu czarno-białe!
Fakt, czasem ciężko dostrzec jakieś inne barwy niż odmiany białego i czarnego .
O ile podczas wczorajszej wizyty było raczej pusto, to dzisiaj przed wejściem stoją dziesiątki nart biegowych, a w środku dwa razy tyle! Zastanawiamy się, czy w ogóle będzie jakiejś miejsce w sali jadalnej! Jest ona co prawda spora, ale jednak ma swoje ograniczenia...
Wewnątrz dziki tłum. Na szczęście nie mamy problemów z dosiadaniem się do innych osób przy stoliku, więc szybko znajdujemy miejsce. Część gości z Polski odchodzi z kwitkiem, bo widząc tylko wolne krzesła odwracają się na pięcie...
Luční bouda to także najwyżej położony w Europie Środkowej browar o nazwie Paroháč czyli "rogacz". Dość dwuznacznie, bo może oznaczać zarówno zwierza z rogami jak i zdradzanego małżonka. Ilustracja na kuflu sugeruje obie wersje .
Ekipa kelnerska jest ta sama co wczoraj. Wiedzą już, że nie zamawiamy niczego poza piwem, więc nawet nie silą się na uprzejmość. Czujemy się prawie jak na dworcu w Jeleniej Górze - "panie, to nie poczekalnia!". Para, z którymi dzielimy stolik, płaci rachunek w wysokości 1600 koron, a my... 250 . Miało być więcej, ale kelnerka uparła się, że będzie gadać po polsku. No to mówię:
- Proszę doliczyć 10% napiwku.
I doliczyła... 10 koron .
Jedzenie ponoć jest tu smaczne, ale ceny o 50-150% wyższe niż w innych miejscach. Ja rozumiem, że Luční bouda to obecnie *** hotel, lecz bez przesady. Co ciekawe - będąc hotelem oferują... glebę! Za jedyne 580 koron ze śniadaniem.
Aha, był to też jedyny obiekt u Czechów, gdzie istniała możliwość płacenia kartą.
Mimo bólu portfela warto tu zajrzeć na kufelek, zwłaszcza IPĘ, pozostałe rodzaje także nie były złe.
A dla nocujących czeka... Gentelman Club. Nie wiemy czy to zakamuflowana wersja burdelu czy tylko odpicowany bar - zerknęliśmy jedynie przez szybę.
Na zewnątrz pogoda bez zmian. Wraz z wiatrem czuć także wyraźne ocieplenie: wczoraj było -12, na Śnieżce -7, a przy hotelu jedynie -3. Toż to prawie wiosna!
Przez najbliższą godzinę dreptamy czeską zimową wersją szlaku omijającą od południa Smogornię (Stříbrný hřbet, Mittagsberg). Już na samym początku spotykamy grupę zdezorientowanych narciarzy, którzy po angielsku pytają... skąd prowadzi trasa, którą szli. Ciekawie.
Widoczność spada znacznie, na szczęście paliki są ustawione blisko siebie.
Dopiero bliżej granicy zaczyna się pojawiać trochę więcej okolicy - to chyba Čertův důl.
Po polskiej stronie łączymy się z Głównym Szlakiem Sudeckim. Od razu widać więcej ludzi oraz... niebo! Nie wiemy jakim cudem, ale pojawiają się całkiem spore połacie niebieskiego oraz smugi po samolotach.
Trawers Małego Szyszaka (Malý Šišák, Kleine Sturmhaube) i garść nieśmiałych kolorów wieczoru.
"Nieme znaki" - na prawo Śnieżka, na lewo Spindlerova. A prosto zamknięty szlak do Pielgrzymów.
Do schroniska "Odrodzenie" (Jugendkammhaus „Rübezahl”) zachodzimy w okolicach godziny 17-tej.
Nie mamy zarezerwowanego noclegu, więc pytam w bufecie o glebę.
- Proszę cierpliwie poczekać do 20-tej - słyszę odpowiedź.
Poczekamy, ale nie tutaj. Rzucamy plecaki i znowu przekraczamy granicę. Od czeskiej strony do Slezského sedla (przełęczy Karkonoskiej) prowadzi droga, utrzymywana nawet w czasie takiej zimy. Pługi przekopały się przez zaspy i mamy teraz coś w rodzaju chodnika z wysokimi na półtora metra ścianami.
Osada obiektów turystycznych pod Małym Szyszakiem. Po zmroku zrobił się klimat.
Naszym celem jest mój ulubiony obiekt wojskowy, dawna Adolf-baude. Stołowałem się w nim kilka razy, bo ceny są normalne, jedzenie smaczne i mało kto poza osobami nocującymi wie o jego istnieniu.
Na wejściu wita nas rozkoszny zapach czosnkowej, ale zostajemy brutalnie obdarci ze złudzeń: zup nie ma! Przynajmniej oficjalnie, prawdopodobnie były trzymane dla osób, które wcześniej zamówiły kolację. Nie ma także hermelina, ale dostaję utopenca, ogromną topinkę, a Bastek zestaw trzech serów. I nawet zwykły Gambrinus wchodzi wybornie!
- Ja lubię jeść przy jedzeniu - zwierzył się mój towarzysz pod koniec drugiego piwa. No cóż, ja też .
Elementy wystroju jadalni: ludowi muzykanci.
Na dworze ciemność widzę, ciemność...
Po powrocie do Odrodzenia znów pytam o glebę. I jest problem: nie możemy dostać noclegu zastępczego, ponieważ ostał się jeszcze wolny pokój. Tyle, że to apartament w cenie 60 złotych za łeb osobę! Znam regulamin PTTK-owski, ale takie coś nie powinno mieć miejsca - w niektórych schroniskach oferują apartamenty za 200-300 złotych, to nie jest nocleg dla normalnego turysty!
Po negocjacji pani z obsługi spuszcza nam cenę, potem widząc nasze miny jeszcze raz i ostatecznie płacimy "tylko" 45 złotych od osoby. Otrzymujemy dwa pokoje z czterema miejscami (nawet się zastanawialiśmy, czy kogoś sobie nie przygruchać za drobną opłatę ), własną łazienkę, czajnik i pościel. Ujdzie .
Niesmak jednak został, ponieważ na podłodze jadalni i w korytarzach kolejne osobniki zaczęły się rozkładać z materacami i śpiworami. Mam poważne podejrzenia, że po prostu się nie zgłosili do bufetu i śpią za friko! Niektórzy w czasie snu ćwiczą ręce.
Na pocieszenie pozostaje nam wieczór integracyjny z sympatyczną ekipą z Wielkopolski: są napitki, swojski chleb z fetem (pychota!) oraz gitara i śpiewy. I tylko parze starszych Czechów to się nie podoba, bo uparli się, że koniecznie muszą spać w tym samym pomieszczeniu co nasza impreza. Przepychanki trwały gdzieś do 1.30 w nocy, aż w końcu im odpuściliśmy...
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 6 gości