Beskid Niski A.D. 2024.
: 2024-10-14, 21:12
Sierpniową wyprawę w Beskid Niski rozpoczynam niemal identycznie jak rok temu: od pojawienia się w południe na dworcu autobusowym w Jaśle. Dworzec ten bez większych poprawek mógłby grać w filmach o Polsce z końcowej epoki PRL-u . Chociaż byłbym trochę niesprawiedliwy: pojawił się nowy element, toi-toi. Nawet dość czysty, zamiast papieru można w nim było znaleźć pogniecione puszki Harnasia oraz informacje, kto z miejscowych jest dobry w rozmaitych rodzajach seksu. Niestety, nie podano numeru telefonu.
Napisałem o "niemal identycznym rozpoczęciu", bo pewne różnice w porównaniu z ubiegłym rokiem są: wtedy była pochmurna, grożąca deszczem pogoda, teraz słońce pali aż za mocno. Wówczas był środek tygodnia, teraz niedziela (ale handlowa!). No i w 2023 roku kręciło się tu mnóstwo osób, a tym razem długo siedzę sam. Wreszcie pojawia się objuczona bagażami kobieta z trójką dzieci.
- Czy pan też jedzie tym autobusem do Krempnej? - pyta. Potwierdzam, bo to moje połączenie. Oglądając mój plecak kontynuuje wywiad: - A poleciłby pan jakieś szlaki do obejścia po okolicy? Gdzie pan pójdzie?
- Ja jadę do Grabia - mówię i widząc jej wielkie oczy uzupełniam: - To jest dalej, za Krempną.
Jej dzieci słabo sobie radzą z upałem, jedno prawie zemdlało i ma gorączkę. Kiepski początek urlopu.
Chwilę później zagaduje mnie druga pani, która siadła na ławce z mojej prawej. Uśmiechnięta, atrakcyjna w przedziale trzydzieści - czterdzieści lat.
- Nie wie pan, czy ten autobus wraca dziś czy dopiero jutro?
- Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że dziś, bo to jedyny kurs.
- A ile może mu zająć droga z Krempnej na ostatni przystanek i powrót? Bo wie pan, chciałabym trochę sobie po tej miejscowości pochodzić.
- Nie odpowiem dokładnie - rozkładam ręce. - Ale pewnie z godzinę, półtorej to może potrwać.
Zjawia się busik. Wchodzimy do niego tylko my, to znaczy sześć osób. Pani z trójką dzieci tak się zapętliła, że... zapomniała dokąd jedzie .
- Do Krempnej - podpowiadam.
- A, faktycznie! Proszę pana, ile to będzie przystanków? - zwraca się do kierowcy.
- O matko - ten także rozkłada ręce. - To jest cała litania, ze czterdzieści. Powiem, kiedy trzeba wysiąść.
- Zawsze w niedzielę jeździ tak mało osób? - znowu zwracamy się do kierowcy.
- Zawsze. Jest jeden kurs, więc nikomu to nie pasuje.
- Może jak byłoby więcej połączeń, to jeździłoby więcej osób?
- Było więcej, ale i tak nikt nie jeździł, takie czasy. Te kursy są dla firmy zupełnie nieopłacalne, nawet jeśli gmina do nich dopłaca.
Też prawda.
Upał i nocne zmęczenie sprawiło, że pierwsze kilometry przedrzemałem, ale potem nieco się ocknąłem i ponownie zacząłem rozmowę z uśmiechniętą kobietą. Okazało się, że pochodzi z Dolnego Śląska, skąd przeprowadziła się do Krakowa, a ostatecznie wylądowała w Jaśle. Pracuje jako psycholog lub neurolog przedszkolny, więc mieliśmy ciekawą dyskusję na temat licznych zaburzeń u współczesnych dzieciaków.
- Warto jechać do Krempnej na taką chwilę? - ta kwestia nie daje mi spokoju.
- Lubię góry, więc to dla mnie jedyna możliwość w weekend, bo nie posiadam auta. Nie mam tu znajomych, a jasielski PTTK to sami emeryci i oni ciągle Tatry i Tatry. Ja wolę Beskid Niski, jest piękny, więc chociaż przespaceruję się po Krempnej.
Zrobiło mi się smutno, bo to kolejny przykład współczesności, że osoby niezmotoryzowane są często pozbawione możliwości wycieczek w góry, nawet tak bliskie. Rozmowa była jednak miłą odmianą w stosunku do podróży sprzed roku, wtedy przez większość czasu słuchałem listy kto i jak umarł wśród rodzin współpasażerów.
Dolnoślązaczka wychodzi w centrum Krempnej, babka z trójką dzieci na następnym przystanku, na górce.
- O Boże! - woła. - To jest koniec świata!
- Nie, koniec świata to będzie miał ten pan z plecakiem! - śmieje się kierowca wskazując na mnie.
I rzeczywiście. Ostatni przystanek, na pograniczu Grabiu (Граб) i Ożennej (Ожынна) można nazwać końcem świata. Ale takim małym.
Przed wojną były to wioski liczące kilkuset mieszkańców, dzisiaj po kilkadziesiąt. W sumie jak na Beskid Niski to jeszcze nie tragedia, lecz próżno szukać tu objawów cywilizacji typu sklep. Był niedaleko przystanku, ale jakiś czas temu zamknięto go na głucho. Są za to cmentarze z czasów Wielkiej Wojny.
Oryginalny austriacki słupek. Pierwotnie dwujęzyczny, niemiecko-polski. Dziś napisy zostały w większości skute i stan jest raczej agonalny, ale stoi, oczywiście nie wpisany do żadnego rejestru zabytków. Co ciekawe, kierował on nie do najbliższych cmentarzy, ale znacznie dalej: do Długiego, Lipnej i Czarnego.
I od cmentarza rozpocznę wędrówkę z plecakiem. Ruszam zatem w kierunku dawnego przejścia granicznego, z asfaltu mam ładny widok na masyw Wysokiego, gdzie byłem w ubiegłym roku, a potem nocowałem w Ożennej. To była wybuchowa noc, bo w wiosce palił się wówczas dach gospodarstwa i strzelał eternit.
Plecak zostawiam w krzakach, a potem przez zarośniętą łąkę przebijam się do leżącego na wzgórzu cmentarza wojennego nr 4. Już z daleka widać, że to interesująca nekropolia.
Patrząc na zachodniogalicyjskie cmentarze wojenne trzeba zdawać sobie sprawę, że w wielu przypadkach są to rekonstrukcje. Dotyczy to zwłaszcza obiektów wznoszonych z drewna, a w nim gustował Dušan Jurkovič, najbardziej znanych z twórców. Nietrwałe materiały zazwyczaj nie przetrwały próby czasu, zwłaszcza, że przez kilkadziesiąt lat nikt o nie nie dbał. Nieco lepiej miały nekropolie z dużym udziałem kamienia, tam do zniszczenia przyczyniali się głównie źli ludzie. Remonty cmentarzy zaczęły się po 1989 roku i, niestety, w wielu przypadkach były to działania nie do końca udane. Tak zdarzyło się i tutaj.
Cmentarz numer 4 to dzieło Jurkoviča. Głównym elementem jest pomnik w kształcie wieży łemkowskiego kościoła. Oryginał nie przetrwał, odtworzono go w zmniejszonej i zmienionej formie.
Ogólnie cmentarz w Grabiu w latach 90. był totalną ruiną: wśród chaszczy leżały porozrzucane fragmenty podstawy wieży, tablic, wejścia. Zrekonstruowano murek, zrekonstruowano ciekawą w formie kamienną bramę. Większość krzyży i tabliczek również jest nowa.
Tablica z niemieckim napisem zachowała się częściowo, jej dwa środkowe elementy. Boki dorobiono, po czym znaleziono jeszcze jeden brakujący fragment oryginału, lecz już go nie dołączono.
Podchodząc tu miałem wrażenie, że słyszę rozmowy dwóch mężczyzn, jednak nie spotkałem nikogo. Tylko ciepły wiatr i ćwierkające ptaki.
Schodząc do plecaków wybieram bardziej okrężną ścieżkę, żeby uniknąć ponownego spotkania z pokrzywami i ostami. Przy asfalcie do granicy stoi samotna pobielona kapliczka.
Na horyzoncie zarośnięta Feszówka, a w tle Wiątkowa, ale aż tak daleko się nie wybieram.
Teren na prawo od drogi należy do Ożennej, na lewo do Grabia. Na skrzyżowaniu skręcam więc w lewo, aby przejść przez Grab. Od razu zaczynają się rzucać w oczy liczne rusińskie kapliczki i krzyże; większość z nich jest pomalowana na niebiesko lub zielono.
Grab jest wioską, która powstała przy średniowiecznym szlaku handlowym na Węgry w XIV lub XV wieku. Trakt ten wielokrotnie służył nie tylko kupcom, ale też armiom: jednym ze słynniejszych przypadków takiego użycia był przemarsz wojsk rosyjskich w 1849 roku udających się do Madziarów w celu stłumienia powstania. Aż do przełęczy Beskid żołnierzy odprowadzał sam cesarz Wszechrosji. Wydarzenie to zrobiło ogromne wrażenie na Rusinach, którzy odkryli, że carskie wojsko wyznaje tę samą religię co oni i mówi bardzo podobnym językiem, a monarcha ze wschodu widać musi być potężniejszy od tego z Wiednia, skoro udziela mu pomocy. To od tego czasu wśród części Łemków zaczął się rozwijać ruch orientacji na Moskwę, prorosyjski. Stał on w sprzeczności nie tylko wobec opcji proukraińskiej, ale umiejętnie podgrzewany przez Moskali rozwijał się również w pozycji antyaustriackiej. W czasie Wielkiej Wojny Austriacy traktowali go jako zdradę stanu ze wszelkimi tego konsekwencjami.
Przedwojenna populacja wioski - około sześciuset osób - nie była wyjątkowa dla tych terenów: niemal sami grekokatolicy oraz garstka rzymskich i Żydów. Była też grupa osób, które w wyniku schizmy tylawskiej przeszła na prawosławie (choć pierwsze powroty do prawosławia były już przed I wojną światową). W 1945 roku większość mieszkańców wyjechała do ZSRR w ramach "dobrowolnej" wymiany ludności, w 1947 pozostałą setkę pognano na Ziemie Wyzyskane. W czasie odwilży gomułkowskiej niektórym Łemkom udało się wrócić. Idąc wzdłuż drogi spotykamy kilka drewnianych starych domów, w jednym z nich urządzono coś w rodzaju małej wystawki sprzętów za szkłem.
Cmentarz wojenny numer 5 położony jest zupełnie nietypowo, bowiem dojście do niego prowadzi przez prywatne podwórko! To chyba jedyny taki przypadek, a wynika z błędów poczynionych przez polskich geodetów, którzy nie wyznaczyli ścieżki przy tworzeniu mapy ewidencyjnej działek. Właściwe podwórze wskazuje mi sąsiadka gospodarzy, zaglądam tam z lekkim niepokojem, lecz dwójka starszych państwa siedzących na ławeczce macha ręką, abym wchodził. Padają pytania: skąd, dokąd, dlaczego samemu, czy się nie boję... I czy na Śląsku też jest taka susza, bo u nich tragedia pod tym względem.
Zaglądam na cmentarz. Spoczywają tu wyłącznie żołnierze rosyjscy. Autorem ponownie jest znany Słowak.
Tę nekropolię również podniesiono z ruiny. Oryginalna jest ściana pomników i, podobno, główny krzyż. Ocalałe krzyże nagrobne położono za płotem i zastąpiono replikami. Ciekawe czy ławeczka na tylnej ścianie też wchodziła w skład pierwotnego założenia?
Ostatnią cerkiew w Grabiu wybudowano w 1808 roku i nosiła imiona świętych Kosmy i Damiana. Spłonęła od pioruna w 1953, resztki rozebrali wopiści. Dwadzieścia lat później dokładnie w tym samym miejscu wzniesiono drewniany kościół Matki Boskiej Śnieżnej. Dobre i to, zwłaszcza, że bryła świątyni jest całkiem przyjemna, choć ten drewniany blaszak na tyłach wiele psuje.
Na cmentarzu zaskoczenie: pisałem, że niektórzy Łemkowie wrócili do wioski, ale wśród współczesnych nagrobków więcej niż połowa jest pisana cyrylicą i posiada ortodoksyjne krzyże. Jest ich aż tak dużo? Spisy powszechne tego nie potwierdzają, ale one właściwie nie potwierdzają niczego. W każdym razie chodząc między grobami można odnieść tak rzadko pojawiające się wrażenie, że Łemkowszczyzna nadal żyje.
Droga przez Grab tylko na zdjęciach wygląda spokojnie. W rzeczywistości co chwilę coś tu przemyka z wielką prędkością, różne typy lansują się w słoneczną niedzielę. Zjawia się nawet ukraińskie auto ze Lwowa; myślałem, że zaproponują podwózkę, lecz pasażerowie pytali się o kierunek na Duklę. Kiedy na chwilę zapanuje cisza i pojawi się półnagi chłop na kole, to od razu robi się swojsko .
Kierunek jest jasny: dzisiejszy pierwszy dzień, choć w górach, będzie bardziej krajobrazowy niż górski, gdyż poruszam się drogami. Wcale mi to nie przeszkadza (poza dużym natężeniem ruchu), bo i z tej perspektywy Beskid Niski potrafi cieszyć.
Pojawiły się pierwsze chmury, lecz według prognozy nie ma szans na jakiekolwiek większe ich zagęszczenie.
Wyszowatka (Вышоватка, do 1968 i nadal w niektórych przewodnikach pisana jako Wyszowadka) była mniejszą wioską od Grabia i Ożennej, ale dziś jest większą. W międzywojniu mieszkali w niej wyłącznie Rusini i kilku Żydów. W okresie schizmy tylawskiej większość unitów przeszła na prawosławie. To pokazuje, że powodem powrotu do religijnych korzeni niekoniecznie musiały być kwestie stricte religijne, skoro w sąsiednich wioskach procent konwersji nie był tak duży. Prawosławni wybudowali pierwszą i jedyną cerkiew w historii osady. Świątynia stała w centrum wioski, a nie na wschodnim skraju, jak pokazują mapy. Nie został po niej żaden ślad; najprawdopodobniej wszystko zostało zalane asfaltem i służyło jako plac manewrowy PGR-u. W przewodniku przeczytamy, że taki sam los spotkał cmentarz, lecz w internecie można zobaczyć, że jednak przetrwał wraz z... jedynym nagrobkiem.
Prawie wszyscy mieszkańcy wyjechali do Kraju Rad w 1945, akcji Wisła doczekało kilkanaście osób. Starej zabudowy tu brak. Jedną z nielicznych pamiątek po dawnych gospodarzach jest kaplica z 1924 roku.
Zupełnie innym przykładem architektury jest jedna z wypasionych wiat ogniskowych, które wybudował poprzedni rząd za pół miliona trzysta dziesięć złotych (te trzysta dziesięć to wkład gminy, pół miliona dołożyli podatnicy). Wiaty niby zawsze się przydadzą, ale wszystkie ulokowano wśród zabudowy, więc ich wartość dla turystów plecakowych lub długodystansowych jest minimalna.
Wyszowatka posiada natomiast prawdziwą perełkę, a mianowicie działający nawet w niedzielę sklep! To wielka rzadkość w tej okolicy. Już od dłuższego czasu maszerowałem opanowany wizją zimnego piwa, lecz po wejściu do środka spotkał mnie... zimny prysznic . Jedyny wybór to pomiędzy paskudnymi sikaczami a jeszcze bardziej paskudnymi sikaczami! Wybrałem te najbardziej schłodzone, lecz z bólem serca i żołądka...
Za rogiem grupka miejscowych prowadzi ożywioną dyskusję. Dosiadam się za zezwoleniem do ławeczki, ale widać, że nie są zbytnio zadowoleni z mej obecności. No cóż, trudno. Nasłuchałem się trochę opowieści o tym, gdzie ktoś ostatnio miał wypadek i co powyrabiał po pijanemu, komu okociły się borsuki (chodziło o chomiki), oprócz tego zjawił się pan z ostrzeżeniem, że jakieś drapieżne ptaki krążą po niebie, więc trzeba uważać na drób.
Nie mam nawet ochoty na drugiego sikacza, więc idę dalej. Dziś Wyszowatka to głównie dawny PGR. Niektóre obrazki są jak z horroru.
Jeden z bodajże trzech krzyży łemkowskich, które jakoś się ostały. Napisy wykonano w dość prymitywnej formie cyrylicy.
Całkiem przyjemny widoczek na południowy-wschód. Jest nawet kościół w Grabiu.
Jakiś czas temu przez internetowe media przetoczyła się potężna awantura związana z planami Lasów Państwowych wyasfaltowania niektórych dróg w okolicy. Chodziło o łatwiejszy dojazd do wielkiego wrzodu na tkance Beskidu Niskiego, czyli ośrodka LP w Radocynie. Protestowali turyści i część z nielicznych mieszkańców, grupa popierających asfalizację była stosunkowo nieliczna. Ostatecznie z asfaltowania niby się wycofano, ale chyba nikt dzisiejszym leśnikom nie wierzy, bo od dłuższego czasu krok po kroku wprowadzają coraz więcej cywilizacji w spokojne do niedawna okolice. Niestety, cicho i odludnie to już tu było i nie wróci. Z Wyszowatki do Radocyny prowadzi przez połowę trasy asfalt i ruch panuje tu jak w ulu: właściwie nie ma pięciu minut, aby ktoś mnie nie minął, najczęściej ze sporą prędkością. Smaczku dodają... progi zwalniające pośrodku niczego.
Przełęcz Długie (550 metrów n.p.m.) to granica pomiędzy województwem małopolskim i podkarpackim, a także pomiędzy powiatami i gminami. Na przełęczy stoi wiata, w której na chwilę siadam.
Przede mną zejście do doliny Wisłoki.
Na przełęczy kończy się asfalt i zaczyna dramat: co chwilę coś mnie mija i wzbija tumany kurzu! Momentami naprawdę masakra! Turyści z połowy Polski przyjechali pooddychać czystym powietrzem i zaznać ciszy. Zacząłem się zastanawiać, czy jednak asfalt nie byłby lepszy, ale wtedy pewnie jeździłoby jeszcze więcej aut!
Na pocieszenie znowu pojawiają się krzyże i małe kapliczki. Jesteśmy na terenie wioski Długie (Долге), która już nie istnieje. Łemkowie stąd również wybyli do ZSRR, ale polskie osadnictwo się nie pojawiło, być może było za daleko do głównych dróg. Krzyże są przeważnie z początku XX wieku, ale trafił się i taki z 1869 roku.
Grupa drzew w wąwozie, nad potokiem. Może stały tam kiedyś jakieś budynki? Wioska ciągnęła się mniej więcej wzdłuż drogi, zaczynając pod przełęczą a kończąc na Wisłoce.
Symboliczne drzwi upamiętniające wioskę. Studiując mapę osadnictwa zauważam, że przy nazwach sąsiednich osad autorzy nie byli konsekwentni: większość jest w wersji łemkowskiej, ale na przykład Wyszowatki po ukraińsku...
Kolejne ładne dla oka krzyże. Można sobie wyobrazić, że kiedyś za prawie każdym z nich stało jakieś gospodarstwo.
Własność prywatna jednak nie zanikła, o czym świadczy tabliczka zaplątana w krzakach .
W chwilach, gdy akurat nic nie jedzie, słyszę jakby beczenie. Po jakimś czasie zza drzew wychodzi stado owiec wraz z pasterzem i psami.
Niedaleko drogi położony jest cmentarz wojenny numer 44. Nie poznałem go! Zupełnie nie przypomina obiektu, jaki widziałem kilka lat temu!
Z tego cmentarza po czasach komuny nie zostało praktycznie nic, co widać na zdjęciu podesłanym mi na forum austro-węgierskim. Dewastacja totalna. Odbudowano go w 1998 roku, lecz w tragicznej formie: na oko, a w dodatku obszar nekropolii zmniejszono o 3/4, co spowodowało, iż większość żołnierzy spoczywała poza ogrodzeniem! Coś niezrozumiałego. Dopiero niedawno dokonano pełnej, prawidłowej rekonstrukcji, przywracając oryginalne rozmiary, wygląd grobów i krzyży. Wszystko lśni nowością, z pierwotnego założenia są jedynie pojedyncze kamienie i słupki graniczne. Zawsze się w takich przypadkach zastanawiam, czy to jeszcze zabytek, czy już nie, skoro praktycznie nic zabytkowego się nie zachowało?
Pochowano na nim ponad dwustu Rosjan, a także kilkudziesięciu Austriaków ze Styrii i Istrii. Autor: ponownie Dušan Jurkovič.
Zaraz za cmentarnym płotem do lat 50. stała cerkiew św. Dymitra. Wiele map, jak i tabliczka na drzwiach, błędnie pokazuje jej położenie, nie ma bowiem wątpliwości, że sąsiadowała z poległymi żołnierzami. Była to starsza cerkiew unicka, natomiast po przejściu całej wioski na prawosławie w latach 30. powstała świątynia tego wyznania. Stała wyżej w stronę przełęczy. Jedyną pamiątką po cerkwi greckokatolickiej jest samotny krzyż, być może to pozostałość po cmentarzu przycerkiewnym.
Patrzę na drogę i obserwuję wzbijające się w powietrze tumany kurzu. Zbliża się wieczór, więc wszyscy spragnieni wypoczynku wśród natury zaczynają powrót do domów. Gdzieś pomiędzy nimi usiłują złapać oddech rowerzyści.
Oczyma wyobraźni cofam się o wiek do tyłu i widzę wszystko jak dawniej: cmentarz żołnierski, cerkiew i krzyże na cmentarzu przy świątyni, a dookoła drewniane chałupy.
Na szybko zerkam na cmentarz wiejski z kilkoma zachowanymi nagrobkami. Ze zgrozą stwierdzam, że na jednej z tablic istnieje napis niepoprawnych politycznie, wręcz szowinistyczny! Pojawiło się tam bowiem sformułowanie "na Ukrainie", co może sugerować pogardzanie Ukraińcami i ich niepodległym państwem! Należałoby Łemków nauczyć pisać poprawnie!
Dotarłem nad Wisłokę: mostkiem omijam bród i siadam na drugim brzegu wyciągając piwo. Do punktu docelowego mam już kawałeczek, więc nie muszę się spieszyć.
Przy brodzie stoją dwa auta, w tym zabytkowa Škoda. Kierowca kilkukrotnie przejeżdża przez rzekę, żeby jego kolega mógł nakręcić zjawiskowe filmiki, ale ciągle coś nie wychodzi: a to silnik nie odpala, a to smartfon się buntuje. Po ich odjeździe naiwnie liczę na chwilę spokoju, ale nie ma ku temu szans: ruch przez bród na Wisłoce jest nieustanny, samochody jeżdżą tam i z powrotem jakby dostały sraczki.
Na trakcie wzdłuż Wisłoki (biegnie nią żółty szlak z Wołowca) wcale nie jest lepiej: kiedyś była to droga strasznie dziurawa, dziś ją poprawiono i utwardzono, więc dosłownie trwają tam wyścigi. Bynajmniej nie są to samochody miejscowe - dominują rejestracje krakowskie, warszawskie, rzeszowskie i krośnieńskie. Niestety, ale jak dla mnie te okolice są dla pieszej turystyki stracone. M.in. właśnie po to przyszedłem tu w tym roku, aby zobaczyć to miejsce zanim wszelkie odwiedziny stracą jakikolwiek sens.
Mały akcent humorystyczny: na drodze zjawia się rodzina, mama i tata plus kilkuletnie dziecko na rowerku. Dzieciak ma dość i chce kończyć spacer, rodzice mówią, że idą dalej.
- Taka była umowa - wyjaśnia tata.
- Nie przypominam sobie takiej umowy - woła poważnym głosem bajtel .
Kilkaset metrów od brodu zaczyna się teren Radocyny (Радоцина), przynajmniej w zbiorowej świadomości, bo w rzeczywistości rozpoczynała się ona kawałek dalej, a znajdujemy się w granicach Czarnego (Чорне). Przeszłość Radocyny będę wspominał jutro w trakcie dalszej wędrówki, teraz chcę tylko dotrzeć na nocleg. Mijam źródło wszelkich problemów, czyli świecący się jak psu jajca ośrodek Lasów Państwowych. A także położony po drugiej stronie drogi "ekopark", gdzie dzieci z wielkich miast mają się uczyć czym jest las i przyroda. Wielkie tablice, informują, iż: "Ekopark to edukacja ekologiczna w oparciu o zrównoważoną gospodarkę leśną". Prawie się poplułem ze śmiechu.
Za ośrodkiem znajduje się skręt do bazy namiotowej SKPG Kraków. Na parkingu tylko jeden samochód, dziwnie...
No i na bazie też pusto, pierwszy raz się z taką sytuacją tu spotykam. Zawsze baza tętniła życiem, ba, zdarzało się, że nie było miejsc w namiotach dla ludzi ze szlaku (zwłaszcza, gdy przez całe tygodnie siedziały tu mamuśki z dzieciakami na tanich wakacjach). Wczoraj zresztą ponoć też było tu tłoczno, bawiła się m.in. rodzina z ósemką (!) dzieci, która zostawiła niezły syf. A teraz jestem ja, bazowa i jeszcze jeden facet rozkładający własny namiocik.
Na szczęście godzina jeszcze względnie wczesna, bo przyszedłem kilka minut przed dziewiętnastą i trochę ludzi potem dotarło. Była kobieta z SKGP z mamą, ojciec (mój imiennik) z synem Stanisławem, jakiś chłopak z psem, który przytargał wino aż z Popradu i jeszcze dziewczyna, która miała chyba pomagać przy bazie, ale też uczyć się do kursu przewodnickiego.
Przed zmrokiem zdążyłem sobie usmażyć wuszty na kolację i wykąpać się w rzece poniżej ośrodka LP. Bazowa przestrzegała przed piciem wody z Wisłoki, bo ma bakterie coli. Kurde, pamiętam, że już przed kilku laty był z tym problem. Ktoś ewidentnie spuszcza nieczystości do rzeki, powyżej bazy są jedynie dwa lub trzy domy, więc czy to naprawdę takie trudne aby znaleźć winowajcę??
Zakończenie dnia okazało się zaskakująco udane biorąc pod uwagę niską frekwencję. Może dlatego, iż zaproponowałem serbską rakiję.
- Sklepowa, więc nie ręczę za smak - ostrzegam. Miała mi starczyć na cały wyjazd do rozgrzewania się przed snem, a... skończyła się pierwszego wieczoru . Nawet mama działaczki SKGP, która twierdziła, że pije tylko swojskie nalewki, regularnie prosiła o dolewkę . No i jeszcze pozytywna wiadomość: w 2021 roku przy tutejszym ognisku stwierdzono, iż nie jestem Ślązakiem, natomiast teraz bez rozpalania ognia jednoznacznie ogłoszono, że na pewno nim jestem .
Bardzo fajne rozpoczęcie Beskidu Niskiego, choć ilość samochodów i tworzonego przez nie syfu mocno mnie zniesmaczyła. Lepiej już tu nie będzie.
Napisałem o "niemal identycznym rozpoczęciu", bo pewne różnice w porównaniu z ubiegłym rokiem są: wtedy była pochmurna, grożąca deszczem pogoda, teraz słońce pali aż za mocno. Wówczas był środek tygodnia, teraz niedziela (ale handlowa!). No i w 2023 roku kręciło się tu mnóstwo osób, a tym razem długo siedzę sam. Wreszcie pojawia się objuczona bagażami kobieta z trójką dzieci.
- Czy pan też jedzie tym autobusem do Krempnej? - pyta. Potwierdzam, bo to moje połączenie. Oglądając mój plecak kontynuuje wywiad: - A poleciłby pan jakieś szlaki do obejścia po okolicy? Gdzie pan pójdzie?
- Ja jadę do Grabia - mówię i widząc jej wielkie oczy uzupełniam: - To jest dalej, za Krempną.
Jej dzieci słabo sobie radzą z upałem, jedno prawie zemdlało i ma gorączkę. Kiepski początek urlopu.
Chwilę później zagaduje mnie druga pani, która siadła na ławce z mojej prawej. Uśmiechnięta, atrakcyjna w przedziale trzydzieści - czterdzieści lat.
- Nie wie pan, czy ten autobus wraca dziś czy dopiero jutro?
- Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że dziś, bo to jedyny kurs.
- A ile może mu zająć droga z Krempnej na ostatni przystanek i powrót? Bo wie pan, chciałabym trochę sobie po tej miejscowości pochodzić.
- Nie odpowiem dokładnie - rozkładam ręce. - Ale pewnie z godzinę, półtorej to może potrwać.
Zjawia się busik. Wchodzimy do niego tylko my, to znaczy sześć osób. Pani z trójką dzieci tak się zapętliła, że... zapomniała dokąd jedzie .
- Do Krempnej - podpowiadam.
- A, faktycznie! Proszę pana, ile to będzie przystanków? - zwraca się do kierowcy.
- O matko - ten także rozkłada ręce. - To jest cała litania, ze czterdzieści. Powiem, kiedy trzeba wysiąść.
- Zawsze w niedzielę jeździ tak mało osób? - znowu zwracamy się do kierowcy.
- Zawsze. Jest jeden kurs, więc nikomu to nie pasuje.
- Może jak byłoby więcej połączeń, to jeździłoby więcej osób?
- Było więcej, ale i tak nikt nie jeździł, takie czasy. Te kursy są dla firmy zupełnie nieopłacalne, nawet jeśli gmina do nich dopłaca.
Też prawda.
Upał i nocne zmęczenie sprawiło, że pierwsze kilometry przedrzemałem, ale potem nieco się ocknąłem i ponownie zacząłem rozmowę z uśmiechniętą kobietą. Okazało się, że pochodzi z Dolnego Śląska, skąd przeprowadziła się do Krakowa, a ostatecznie wylądowała w Jaśle. Pracuje jako psycholog lub neurolog przedszkolny, więc mieliśmy ciekawą dyskusję na temat licznych zaburzeń u współczesnych dzieciaków.
- Warto jechać do Krempnej na taką chwilę? - ta kwestia nie daje mi spokoju.
- Lubię góry, więc to dla mnie jedyna możliwość w weekend, bo nie posiadam auta. Nie mam tu znajomych, a jasielski PTTK to sami emeryci i oni ciągle Tatry i Tatry. Ja wolę Beskid Niski, jest piękny, więc chociaż przespaceruję się po Krempnej.
Zrobiło mi się smutno, bo to kolejny przykład współczesności, że osoby niezmotoryzowane są często pozbawione możliwości wycieczek w góry, nawet tak bliskie. Rozmowa była jednak miłą odmianą w stosunku do podróży sprzed roku, wtedy przez większość czasu słuchałem listy kto i jak umarł wśród rodzin współpasażerów.
Dolnoślązaczka wychodzi w centrum Krempnej, babka z trójką dzieci na następnym przystanku, na górce.
- O Boże! - woła. - To jest koniec świata!
- Nie, koniec świata to będzie miał ten pan z plecakiem! - śmieje się kierowca wskazując na mnie.
I rzeczywiście. Ostatni przystanek, na pograniczu Grabiu (Граб) i Ożennej (Ожынна) można nazwać końcem świata. Ale takim małym.
Przed wojną były to wioski liczące kilkuset mieszkańców, dzisiaj po kilkadziesiąt. W sumie jak na Beskid Niski to jeszcze nie tragedia, lecz próżno szukać tu objawów cywilizacji typu sklep. Był niedaleko przystanku, ale jakiś czas temu zamknięto go na głucho. Są za to cmentarze z czasów Wielkiej Wojny.
Oryginalny austriacki słupek. Pierwotnie dwujęzyczny, niemiecko-polski. Dziś napisy zostały w większości skute i stan jest raczej agonalny, ale stoi, oczywiście nie wpisany do żadnego rejestru zabytków. Co ciekawe, kierował on nie do najbliższych cmentarzy, ale znacznie dalej: do Długiego, Lipnej i Czarnego.
I od cmentarza rozpocznę wędrówkę z plecakiem. Ruszam zatem w kierunku dawnego przejścia granicznego, z asfaltu mam ładny widok na masyw Wysokiego, gdzie byłem w ubiegłym roku, a potem nocowałem w Ożennej. To była wybuchowa noc, bo w wiosce palił się wówczas dach gospodarstwa i strzelał eternit.
Plecak zostawiam w krzakach, a potem przez zarośniętą łąkę przebijam się do leżącego na wzgórzu cmentarza wojennego nr 4. Już z daleka widać, że to interesująca nekropolia.
Patrząc na zachodniogalicyjskie cmentarze wojenne trzeba zdawać sobie sprawę, że w wielu przypadkach są to rekonstrukcje. Dotyczy to zwłaszcza obiektów wznoszonych z drewna, a w nim gustował Dušan Jurkovič, najbardziej znanych z twórców. Nietrwałe materiały zazwyczaj nie przetrwały próby czasu, zwłaszcza, że przez kilkadziesiąt lat nikt o nie nie dbał. Nieco lepiej miały nekropolie z dużym udziałem kamienia, tam do zniszczenia przyczyniali się głównie źli ludzie. Remonty cmentarzy zaczęły się po 1989 roku i, niestety, w wielu przypadkach były to działania nie do końca udane. Tak zdarzyło się i tutaj.
Cmentarz numer 4 to dzieło Jurkoviča. Głównym elementem jest pomnik w kształcie wieży łemkowskiego kościoła. Oryginał nie przetrwał, odtworzono go w zmniejszonej i zmienionej formie.
Ogólnie cmentarz w Grabiu w latach 90. był totalną ruiną: wśród chaszczy leżały porozrzucane fragmenty podstawy wieży, tablic, wejścia. Zrekonstruowano murek, zrekonstruowano ciekawą w formie kamienną bramę. Większość krzyży i tabliczek również jest nowa.
Tablica z niemieckim napisem zachowała się częściowo, jej dwa środkowe elementy. Boki dorobiono, po czym znaleziono jeszcze jeden brakujący fragment oryginału, lecz już go nie dołączono.
Podchodząc tu miałem wrażenie, że słyszę rozmowy dwóch mężczyzn, jednak nie spotkałem nikogo. Tylko ciepły wiatr i ćwierkające ptaki.
Schodząc do plecaków wybieram bardziej okrężną ścieżkę, żeby uniknąć ponownego spotkania z pokrzywami i ostami. Przy asfalcie do granicy stoi samotna pobielona kapliczka.
Na horyzoncie zarośnięta Feszówka, a w tle Wiątkowa, ale aż tak daleko się nie wybieram.
Teren na prawo od drogi należy do Ożennej, na lewo do Grabia. Na skrzyżowaniu skręcam więc w lewo, aby przejść przez Grab. Od razu zaczynają się rzucać w oczy liczne rusińskie kapliczki i krzyże; większość z nich jest pomalowana na niebiesko lub zielono.
Grab jest wioską, która powstała przy średniowiecznym szlaku handlowym na Węgry w XIV lub XV wieku. Trakt ten wielokrotnie służył nie tylko kupcom, ale też armiom: jednym ze słynniejszych przypadków takiego użycia był przemarsz wojsk rosyjskich w 1849 roku udających się do Madziarów w celu stłumienia powstania. Aż do przełęczy Beskid żołnierzy odprowadzał sam cesarz Wszechrosji. Wydarzenie to zrobiło ogromne wrażenie na Rusinach, którzy odkryli, że carskie wojsko wyznaje tę samą religię co oni i mówi bardzo podobnym językiem, a monarcha ze wschodu widać musi być potężniejszy od tego z Wiednia, skoro udziela mu pomocy. To od tego czasu wśród części Łemków zaczął się rozwijać ruch orientacji na Moskwę, prorosyjski. Stał on w sprzeczności nie tylko wobec opcji proukraińskiej, ale umiejętnie podgrzewany przez Moskali rozwijał się również w pozycji antyaustriackiej. W czasie Wielkiej Wojny Austriacy traktowali go jako zdradę stanu ze wszelkimi tego konsekwencjami.
Przedwojenna populacja wioski - około sześciuset osób - nie była wyjątkowa dla tych terenów: niemal sami grekokatolicy oraz garstka rzymskich i Żydów. Była też grupa osób, które w wyniku schizmy tylawskiej przeszła na prawosławie (choć pierwsze powroty do prawosławia były już przed I wojną światową). W 1945 roku większość mieszkańców wyjechała do ZSRR w ramach "dobrowolnej" wymiany ludności, w 1947 pozostałą setkę pognano na Ziemie Wyzyskane. W czasie odwilży gomułkowskiej niektórym Łemkom udało się wrócić. Idąc wzdłuż drogi spotykamy kilka drewnianych starych domów, w jednym z nich urządzono coś w rodzaju małej wystawki sprzętów za szkłem.
Cmentarz wojenny numer 5 położony jest zupełnie nietypowo, bowiem dojście do niego prowadzi przez prywatne podwórko! To chyba jedyny taki przypadek, a wynika z błędów poczynionych przez polskich geodetów, którzy nie wyznaczyli ścieżki przy tworzeniu mapy ewidencyjnej działek. Właściwe podwórze wskazuje mi sąsiadka gospodarzy, zaglądam tam z lekkim niepokojem, lecz dwójka starszych państwa siedzących na ławeczce macha ręką, abym wchodził. Padają pytania: skąd, dokąd, dlaczego samemu, czy się nie boję... I czy na Śląsku też jest taka susza, bo u nich tragedia pod tym względem.
Zaglądam na cmentarz. Spoczywają tu wyłącznie żołnierze rosyjscy. Autorem ponownie jest znany Słowak.
Tę nekropolię również podniesiono z ruiny. Oryginalna jest ściana pomników i, podobno, główny krzyż. Ocalałe krzyże nagrobne położono za płotem i zastąpiono replikami. Ciekawe czy ławeczka na tylnej ścianie też wchodziła w skład pierwotnego założenia?
Ostatnią cerkiew w Grabiu wybudowano w 1808 roku i nosiła imiona świętych Kosmy i Damiana. Spłonęła od pioruna w 1953, resztki rozebrali wopiści. Dwadzieścia lat później dokładnie w tym samym miejscu wzniesiono drewniany kościół Matki Boskiej Śnieżnej. Dobre i to, zwłaszcza, że bryła świątyni jest całkiem przyjemna, choć ten drewniany blaszak na tyłach wiele psuje.
Na cmentarzu zaskoczenie: pisałem, że niektórzy Łemkowie wrócili do wioski, ale wśród współczesnych nagrobków więcej niż połowa jest pisana cyrylicą i posiada ortodoksyjne krzyże. Jest ich aż tak dużo? Spisy powszechne tego nie potwierdzają, ale one właściwie nie potwierdzają niczego. W każdym razie chodząc między grobami można odnieść tak rzadko pojawiające się wrażenie, że Łemkowszczyzna nadal żyje.
Droga przez Grab tylko na zdjęciach wygląda spokojnie. W rzeczywistości co chwilę coś tu przemyka z wielką prędkością, różne typy lansują się w słoneczną niedzielę. Zjawia się nawet ukraińskie auto ze Lwowa; myślałem, że zaproponują podwózkę, lecz pasażerowie pytali się o kierunek na Duklę. Kiedy na chwilę zapanuje cisza i pojawi się półnagi chłop na kole, to od razu robi się swojsko .
Kierunek jest jasny: dzisiejszy pierwszy dzień, choć w górach, będzie bardziej krajobrazowy niż górski, gdyż poruszam się drogami. Wcale mi to nie przeszkadza (poza dużym natężeniem ruchu), bo i z tej perspektywy Beskid Niski potrafi cieszyć.
Pojawiły się pierwsze chmury, lecz według prognozy nie ma szans na jakiekolwiek większe ich zagęszczenie.
Wyszowatka (Вышоватка, do 1968 i nadal w niektórych przewodnikach pisana jako Wyszowadka) była mniejszą wioską od Grabia i Ożennej, ale dziś jest większą. W międzywojniu mieszkali w niej wyłącznie Rusini i kilku Żydów. W okresie schizmy tylawskiej większość unitów przeszła na prawosławie. To pokazuje, że powodem powrotu do religijnych korzeni niekoniecznie musiały być kwestie stricte religijne, skoro w sąsiednich wioskach procent konwersji nie był tak duży. Prawosławni wybudowali pierwszą i jedyną cerkiew w historii osady. Świątynia stała w centrum wioski, a nie na wschodnim skraju, jak pokazują mapy. Nie został po niej żaden ślad; najprawdopodobniej wszystko zostało zalane asfaltem i służyło jako plac manewrowy PGR-u. W przewodniku przeczytamy, że taki sam los spotkał cmentarz, lecz w internecie można zobaczyć, że jednak przetrwał wraz z... jedynym nagrobkiem.
Prawie wszyscy mieszkańcy wyjechali do Kraju Rad w 1945, akcji Wisła doczekało kilkanaście osób. Starej zabudowy tu brak. Jedną z nielicznych pamiątek po dawnych gospodarzach jest kaplica z 1924 roku.
Zupełnie innym przykładem architektury jest jedna z wypasionych wiat ogniskowych, które wybudował poprzedni rząd za pół miliona trzysta dziesięć złotych (te trzysta dziesięć to wkład gminy, pół miliona dołożyli podatnicy). Wiaty niby zawsze się przydadzą, ale wszystkie ulokowano wśród zabudowy, więc ich wartość dla turystów plecakowych lub długodystansowych jest minimalna.
Wyszowatka posiada natomiast prawdziwą perełkę, a mianowicie działający nawet w niedzielę sklep! To wielka rzadkość w tej okolicy. Już od dłuższego czasu maszerowałem opanowany wizją zimnego piwa, lecz po wejściu do środka spotkał mnie... zimny prysznic . Jedyny wybór to pomiędzy paskudnymi sikaczami a jeszcze bardziej paskudnymi sikaczami! Wybrałem te najbardziej schłodzone, lecz z bólem serca i żołądka...
Za rogiem grupka miejscowych prowadzi ożywioną dyskusję. Dosiadam się za zezwoleniem do ławeczki, ale widać, że nie są zbytnio zadowoleni z mej obecności. No cóż, trudno. Nasłuchałem się trochę opowieści o tym, gdzie ktoś ostatnio miał wypadek i co powyrabiał po pijanemu, komu okociły się borsuki (chodziło o chomiki), oprócz tego zjawił się pan z ostrzeżeniem, że jakieś drapieżne ptaki krążą po niebie, więc trzeba uważać na drób.
Nie mam nawet ochoty na drugiego sikacza, więc idę dalej. Dziś Wyszowatka to głównie dawny PGR. Niektóre obrazki są jak z horroru.
Jeden z bodajże trzech krzyży łemkowskich, które jakoś się ostały. Napisy wykonano w dość prymitywnej formie cyrylicy.
Całkiem przyjemny widoczek na południowy-wschód. Jest nawet kościół w Grabiu.
Jakiś czas temu przez internetowe media przetoczyła się potężna awantura związana z planami Lasów Państwowych wyasfaltowania niektórych dróg w okolicy. Chodziło o łatwiejszy dojazd do wielkiego wrzodu na tkance Beskidu Niskiego, czyli ośrodka LP w Radocynie. Protestowali turyści i część z nielicznych mieszkańców, grupa popierających asfalizację była stosunkowo nieliczna. Ostatecznie z asfaltowania niby się wycofano, ale chyba nikt dzisiejszym leśnikom nie wierzy, bo od dłuższego czasu krok po kroku wprowadzają coraz więcej cywilizacji w spokojne do niedawna okolice. Niestety, cicho i odludnie to już tu było i nie wróci. Z Wyszowatki do Radocyny prowadzi przez połowę trasy asfalt i ruch panuje tu jak w ulu: właściwie nie ma pięciu minut, aby ktoś mnie nie minął, najczęściej ze sporą prędkością. Smaczku dodają... progi zwalniające pośrodku niczego.
Przełęcz Długie (550 metrów n.p.m.) to granica pomiędzy województwem małopolskim i podkarpackim, a także pomiędzy powiatami i gminami. Na przełęczy stoi wiata, w której na chwilę siadam.
Przede mną zejście do doliny Wisłoki.
Na przełęczy kończy się asfalt i zaczyna dramat: co chwilę coś mnie mija i wzbija tumany kurzu! Momentami naprawdę masakra! Turyści z połowy Polski przyjechali pooddychać czystym powietrzem i zaznać ciszy. Zacząłem się zastanawiać, czy jednak asfalt nie byłby lepszy, ale wtedy pewnie jeździłoby jeszcze więcej aut!
Na pocieszenie znowu pojawiają się krzyże i małe kapliczki. Jesteśmy na terenie wioski Długie (Долге), która już nie istnieje. Łemkowie stąd również wybyli do ZSRR, ale polskie osadnictwo się nie pojawiło, być może było za daleko do głównych dróg. Krzyże są przeważnie z początku XX wieku, ale trafił się i taki z 1869 roku.
Grupa drzew w wąwozie, nad potokiem. Może stały tam kiedyś jakieś budynki? Wioska ciągnęła się mniej więcej wzdłuż drogi, zaczynając pod przełęczą a kończąc na Wisłoce.
Symboliczne drzwi upamiętniające wioskę. Studiując mapę osadnictwa zauważam, że przy nazwach sąsiednich osad autorzy nie byli konsekwentni: większość jest w wersji łemkowskiej, ale na przykład Wyszowatki po ukraińsku...
Kolejne ładne dla oka krzyże. Można sobie wyobrazić, że kiedyś za prawie każdym z nich stało jakieś gospodarstwo.
Własność prywatna jednak nie zanikła, o czym świadczy tabliczka zaplątana w krzakach .
W chwilach, gdy akurat nic nie jedzie, słyszę jakby beczenie. Po jakimś czasie zza drzew wychodzi stado owiec wraz z pasterzem i psami.
Niedaleko drogi położony jest cmentarz wojenny numer 44. Nie poznałem go! Zupełnie nie przypomina obiektu, jaki widziałem kilka lat temu!
Z tego cmentarza po czasach komuny nie zostało praktycznie nic, co widać na zdjęciu podesłanym mi na forum austro-węgierskim. Dewastacja totalna. Odbudowano go w 1998 roku, lecz w tragicznej formie: na oko, a w dodatku obszar nekropolii zmniejszono o 3/4, co spowodowało, iż większość żołnierzy spoczywała poza ogrodzeniem! Coś niezrozumiałego. Dopiero niedawno dokonano pełnej, prawidłowej rekonstrukcji, przywracając oryginalne rozmiary, wygląd grobów i krzyży. Wszystko lśni nowością, z pierwotnego założenia są jedynie pojedyncze kamienie i słupki graniczne. Zawsze się w takich przypadkach zastanawiam, czy to jeszcze zabytek, czy już nie, skoro praktycznie nic zabytkowego się nie zachowało?
Pochowano na nim ponad dwustu Rosjan, a także kilkudziesięciu Austriaków ze Styrii i Istrii. Autor: ponownie Dušan Jurkovič.
Zaraz za cmentarnym płotem do lat 50. stała cerkiew św. Dymitra. Wiele map, jak i tabliczka na drzwiach, błędnie pokazuje jej położenie, nie ma bowiem wątpliwości, że sąsiadowała z poległymi żołnierzami. Była to starsza cerkiew unicka, natomiast po przejściu całej wioski na prawosławie w latach 30. powstała świątynia tego wyznania. Stała wyżej w stronę przełęczy. Jedyną pamiątką po cerkwi greckokatolickiej jest samotny krzyż, być może to pozostałość po cmentarzu przycerkiewnym.
Patrzę na drogę i obserwuję wzbijające się w powietrze tumany kurzu. Zbliża się wieczór, więc wszyscy spragnieni wypoczynku wśród natury zaczynają powrót do domów. Gdzieś pomiędzy nimi usiłują złapać oddech rowerzyści.
Oczyma wyobraźni cofam się o wiek do tyłu i widzę wszystko jak dawniej: cmentarz żołnierski, cerkiew i krzyże na cmentarzu przy świątyni, a dookoła drewniane chałupy.
Na szybko zerkam na cmentarz wiejski z kilkoma zachowanymi nagrobkami. Ze zgrozą stwierdzam, że na jednej z tablic istnieje napis niepoprawnych politycznie, wręcz szowinistyczny! Pojawiło się tam bowiem sformułowanie "na Ukrainie", co może sugerować pogardzanie Ukraińcami i ich niepodległym państwem! Należałoby Łemków nauczyć pisać poprawnie!
Dotarłem nad Wisłokę: mostkiem omijam bród i siadam na drugim brzegu wyciągając piwo. Do punktu docelowego mam już kawałeczek, więc nie muszę się spieszyć.
Przy brodzie stoją dwa auta, w tym zabytkowa Škoda. Kierowca kilkukrotnie przejeżdża przez rzekę, żeby jego kolega mógł nakręcić zjawiskowe filmiki, ale ciągle coś nie wychodzi: a to silnik nie odpala, a to smartfon się buntuje. Po ich odjeździe naiwnie liczę na chwilę spokoju, ale nie ma ku temu szans: ruch przez bród na Wisłoce jest nieustanny, samochody jeżdżą tam i z powrotem jakby dostały sraczki.
Na trakcie wzdłuż Wisłoki (biegnie nią żółty szlak z Wołowca) wcale nie jest lepiej: kiedyś była to droga strasznie dziurawa, dziś ją poprawiono i utwardzono, więc dosłownie trwają tam wyścigi. Bynajmniej nie są to samochody miejscowe - dominują rejestracje krakowskie, warszawskie, rzeszowskie i krośnieńskie. Niestety, ale jak dla mnie te okolice są dla pieszej turystyki stracone. M.in. właśnie po to przyszedłem tu w tym roku, aby zobaczyć to miejsce zanim wszelkie odwiedziny stracą jakikolwiek sens.
Mały akcent humorystyczny: na drodze zjawia się rodzina, mama i tata plus kilkuletnie dziecko na rowerku. Dzieciak ma dość i chce kończyć spacer, rodzice mówią, że idą dalej.
- Taka była umowa - wyjaśnia tata.
- Nie przypominam sobie takiej umowy - woła poważnym głosem bajtel .
Kilkaset metrów od brodu zaczyna się teren Radocyny (Радоцина), przynajmniej w zbiorowej świadomości, bo w rzeczywistości rozpoczynała się ona kawałek dalej, a znajdujemy się w granicach Czarnego (Чорне). Przeszłość Radocyny będę wspominał jutro w trakcie dalszej wędrówki, teraz chcę tylko dotrzeć na nocleg. Mijam źródło wszelkich problemów, czyli świecący się jak psu jajca ośrodek Lasów Państwowych. A także położony po drugiej stronie drogi "ekopark", gdzie dzieci z wielkich miast mają się uczyć czym jest las i przyroda. Wielkie tablice, informują, iż: "Ekopark to edukacja ekologiczna w oparciu o zrównoważoną gospodarkę leśną". Prawie się poplułem ze śmiechu.
Za ośrodkiem znajduje się skręt do bazy namiotowej SKPG Kraków. Na parkingu tylko jeden samochód, dziwnie...
No i na bazie też pusto, pierwszy raz się z taką sytuacją tu spotykam. Zawsze baza tętniła życiem, ba, zdarzało się, że nie było miejsc w namiotach dla ludzi ze szlaku (zwłaszcza, gdy przez całe tygodnie siedziały tu mamuśki z dzieciakami na tanich wakacjach). Wczoraj zresztą ponoć też było tu tłoczno, bawiła się m.in. rodzina z ósemką (!) dzieci, która zostawiła niezły syf. A teraz jestem ja, bazowa i jeszcze jeden facet rozkładający własny namiocik.
Na szczęście godzina jeszcze względnie wczesna, bo przyszedłem kilka minut przed dziewiętnastą i trochę ludzi potem dotarło. Była kobieta z SKGP z mamą, ojciec (mój imiennik) z synem Stanisławem, jakiś chłopak z psem, który przytargał wino aż z Popradu i jeszcze dziewczyna, która miała chyba pomagać przy bazie, ale też uczyć się do kursu przewodnickiego.
Przed zmrokiem zdążyłem sobie usmażyć wuszty na kolację i wykąpać się w rzece poniżej ośrodka LP. Bazowa przestrzegała przed piciem wody z Wisłoki, bo ma bakterie coli. Kurde, pamiętam, że już przed kilku laty był z tym problem. Ktoś ewidentnie spuszcza nieczystości do rzeki, powyżej bazy są jedynie dwa lub trzy domy, więc czy to naprawdę takie trudne aby znaleźć winowajcę??
Zakończenie dnia okazało się zaskakująco udane biorąc pod uwagę niską frekwencję. Może dlatego, iż zaproponowałem serbską rakiję.
- Sklepowa, więc nie ręczę za smak - ostrzegam. Miała mi starczyć na cały wyjazd do rozgrzewania się przed snem, a... skończyła się pierwszego wieczoru . Nawet mama działaczki SKGP, która twierdziła, że pije tylko swojskie nalewki, regularnie prosiła o dolewkę . No i jeszcze pozytywna wiadomość: w 2021 roku przy tutejszym ognisku stwierdzono, iż nie jestem Ślązakiem, natomiast teraz bez rozpalania ognia jednoznacznie ogłoszono, że na pewno nim jestem .
Bardzo fajne rozpoczęcie Beskidu Niskiego, choć ilość samochodów i tworzonego przez nie syfu mocno mnie zniesmaczyła. Lepiej już tu nie będzie.