Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
: 2024-08-13, 12:46
Po wielu odwiedzinach centralnej części Bieszczadów przyszła pora na ich północne rubieże: pasmo Otrytu. O ile w ogóle zaliczymy je do Biesów, bo niektórzy uznają je za część Gór Sanocko-Turczańskich. Przyglądając się jednak klasycznemu podziałowi Kondrackiego jak i najnowszej regionalizacji Otryt bezsprzecznie należy do Bieszczadów, których północna granica biegnie tuż za nim, wzdłuż potoków Czarnego i Głuchego.
Zanim jednak tam dotrzemy, to czeka człowieka długa, nocna droga. Najpierw autobus mocno spóźnia się w Katowicach, potem te opóźnienie jeszcze się zwiększa, więc w Krakowie Kasia też musi swoje odczekać. W efekcie wysiadamy z pojazdu dopiero przed ósmą rano, spoceni i zmęczeni. Jest jeden z najdłuższych dni w roku i temperatura już robi swoje. Stajemy na rondzie w górnej części Polańczyka (Полянчик).
Uzdrowisko tworzące wraz Soliną podkarpackie Krupówki nigdy mnie nie przyciągało, ale dzięki swej popularności ściąga część ludzi z "właściwych" Bieszczadów, a mamy z tego miejsca do ich granicy jeszcze co najmniej dziesięć kilometrów. Jak przebyć tę odległość? Za jakiś czas pojedzie tam busik, ale może uda nam się złapać do tego czasu stopa. Opuszczamy zatem przystanek i zaczynamy schodzić w dół drogą w stronę Wołkowyi. Między drzewami pojawia się Smerek, to nie aż tak daleko, około dwudziestu kilometrów.
Przedwojenny Polańczyk w niczym nie przypominał dzisiejszego uzdrowiska: była to mało znana wioska zamieszkana w zdecydowanej większości przez ukraińskich/rusińskich grekokatolików. Wypędzenia oraz budowa zbiornika na Sanie i Solince sprawiła, że zmieniło się wszystko. Jedną z nielicznych pamiątek z przeszłości jest dawna cerkiew św. Męczennicy Paraskiewy z 1909 roku. Tyle, że ciężko rozpoznać jej metrykę...
Rzymscy katolicy, którzy przejęli cerkiew po akcji "Wisła", chwalą się, że dzięki temu czynowi uratowali ją od zniszczenia. To prawda, tyle, że dzisiaj praktycznie i tak nie ma w tym obiekcie nic charakterystycznego z poprzedniego życia: świątynię przebudowano i rozbudowano, więc w niczym nie przypomina ona cerkwi. Nie zachował się żaden element oryginalnego wyposażenia, a polichromię zakryto (na wszelki wypadek?) pod koniec PRL-u. Starszą o kilkadziesiąt lat dzwonnicę parawanową rozebrano... podczas rozbudowy na początku tego tysiąclecia. Dziś to typowy, bezpłciowy kościół katolicki. Nawet na tablicy informacyjnej przy bramie pisze się przede wszystkim o historii parafii rzymskokatolickiej, o grekokatolikach i cerkwi ledwo się wspomina.
Cmentarz przycerkiewny został zdewastowany, ostały się jedynie dwa nagrobki. Jeden z nich należał do dziecka, Miloslava Wydry. Czech czy błąd rzeźbiarza?
Dziwimy się, że w piątkowy poranek przed kościołem jest aż tyle samochodów. Co prawda w podkarpackim nadal ludzie masowo odwiedzają świątynie, ale żeby w tygodniu? Potem przypominamy sobie, że jest zakończenie roku szkolnego . Zaglądam przez drzwi do środka i moją uwagę zwraca obraz w głównym ołtarzu. To Matka Boska Łopieńska, pierwotnie znajdująca się w cerkwi w Łopience, pod takim samym wyznaniem jak ta w Polańczyku. Łopienka przestała po wojnie istnieć, cerkiew pobożni podhalańscy górale zamienili w stodołę, ale obraz udało się przewieźć właśnie tutaj. Ponieważ pielgrzymowali do niego katolicy obu obrządków nawet z odległych stron, więc można go uznać za jedyny element z obrządku unickiego, choć z eksportu.
Pełny parking trochę nas martwi, bo utrudnia łapanie stopa. Auta pędzą obok nas nawet nie zwalniając. W pobliżu brak innego odpowiedniego miejsca, a następny przystanek autobusowy oddalony jest pewnie o... kilka kilometrów. Postanawiamy cofnąć się do ronda, gdzie po chwili wsiadamy do busika. Nie jest on specjalnie zatłoczony, przez większość trasy jedziemy sami. Za Polańczykiem zaczyna się teren rzadko zaludniony, jedyna większa mijana miejscowość to Wołkowyja (Вовковия), gdzie rozpoznaję knajpę w której w ubiegłym roku jadłem obiad.
Naszym celem i jednocześnie punktem startowym będzie Polana (Поляна). Prosimy kierowcę, ażeby wysadził nas na końcu wsi, bo tam chcielibyśmy zacząć zwiedzanie. Nie ma problemu, wyskakujemy przy nadgryzionej zębem czasu dzwonnicy parawanowej.
Obok na trawniku widać zarys fundamentów, łącznie z kamiennymi schodami. Ani chybi cerkiwsko! Błąd. To jest bowiem... kościelisko! Chyba tak powinno się nazywać miejsce po kościele, analogicznie do miejsca po cerkwi? Polana była nietypową wsią górską, bowiem przeważali w niej Polacy i był to chyba jedyny taki przypadek w bieszczadzkiej okolicy. Co prawda Ukraińcy widzą tę sprawę nieco inaczej i część ludności rzymskokatolickiej traktują jako swoich rodaków ("nie wiedzieli, że są Ukraińcami, ale nimi byli"), ale większość źródeł podkreśla polski charakter najliczniejszej grupy mieszkańców. Bezsprzeczne fakty są takie, że o ile w XIX wieku grekokatolicy mieli niewielką przewagę, o tyle spis z początku okresu międzywojennego wskazał wyraźną dominację rytu rzymskiego. Stąd taki kościół, wybudowany w 1780 roku z drewna. Niestety dla niego Polana na kilka lat znalazła się w granicach ZSRR, świątynię mocno zdewastowano, usunięto dach. Rozebrana została w 1951 roku polskimi rękami pracowników PGR-u już po powrocie ziemi ustrzyckiej do Polski. Więcej szczęścia miała dzwonnica z końca XIX wieku, bo stoi do dziś.
Wokół dawnego kościoła znajdziemy kilka polskich nagrobków, natomiast w ścianę dzwonnicy wmurowano uszkodzoną tablicę w języku niemieckim! Ciekawe kim był Marthel Hoffman? Może jakimś przemysłowcem, o czym świadczyłyby skrzyżowane pyrliki?
Idziemy w kierunku centrum rozgrzaną, pustą drogą wojewódzką. Mijamy kilka pozamykanych domów wczasowych i sklepów, ewentualnie knajp. Kiedyś Polana była znacznie ludniejsza i posiadała status siedziby gminy, ale ten widok to raczej efekt ostatnich kilkunastu lat zwijania się.
Kawałek od kościeliska trafiamy na cmentarz katolicki. Kasia zmienia spodnie na krótkie, a ja idę pokręcić się pomiędzy grobami. Znajduję kilka przedwojennych sztuk, a także trzy tzw. groby kopalniane, czyli miejsca pochówku pracowników kopali roby naftowej działającej niegdyś w okolicy.
Zabudowa wioski i rzeczka Czarny, która oddziela Bieszczady od Gór Sanocko-Turczańskich. Większość wioski położona jest w tych drugich, a za wodą mamy zatem Biesy reprezentowane przez zielone pagóry Otrytu, widoczne na horyzoncie.
Zachodzimy pod sklep. Jeden z koncernów świetnie się tu wstrzelił z reklamą ("Żubr czeka na polanie" ). Obok znajduje się restauracja, lecz otwierana jest dopiero po południu, więc w sklepie kupujemy zimne napoje i sadowimy się w cieniu drzewa. Podjeżdża jeden samochód i wychodzi z niego starsza para. Robi spore zakupy alkoholi, kilka razy wraca się po kolejne skrzynki. Zaczyna się weekend.
Tablica obok sklepu pokazuje stan osadnictwa przed II wojną światową. Dokładnie opisano kto gdzie mieszkał. Większość nazwisk i imiona ma polskie brzmienie, mniejszość ukraińskie/rusińskie, a od czasu do czasu napisano po prostu "Żyd". Najwyraźniej miejscowi wyznawcy Jahwe byli bezimienni. Była to grupa dość liczna jak na górską wioskę, bo w czasie spisu z 1921 roku żydami określiła się ponad setka osób, czyli prawie dziesięć procent ludności.
Inną pamiątką po przeszłości, tej dużo młodszej, jest miejsce związane z wypałem węgla. Na polu za restauracją stoi kilka barakowozów, stara ciężarówka oraz nieczynna retorta. Na jego ścianach namalowano portret Zbigniewa Balcerzaka, który wypalał węgiel z drzewa przez czterdzieści lat, a zmarł w kwietniu tego roku.
Polana jest wyjątkową miejscowością również pod innym względem: doszło tu do rzadkiego przypadku, że z zawieruchy dziejowej ocalała cerkiew, a zniszczono kościół. Odwrotnie niż zazwyczaj. To jedyna znana mi taka sytuacja na ziemiach zamieszkałych kiedyś przez Rusinów. Cerkiew pod wezwaniem świętego Mikołaja została wybudowana w 1790, aczkolwiek są też tezy, iż to rok ponownej konsekracji lub remontu. Opisywana jest jako "najstarsza cerkiew w Bieszczadach", choć formalnie przecież w Bieszczadach nie leży . Bezpieczniej będzie zatem napisać, iż to najstarsza drewniana cerkiew w regionie. Jest to dość prosta bryła o dwudzielnej konstrukcji zrębowej.
Po wywózkach cerkiew zamieniono na magazyn. Pod koniec lat 60. przekazano ją rzymskim katolikom, którzy uczynili z niej najpierw kościół filialny, a następnie parafialny. Drzwi są otwarte, więc można wejść do środka. Przyczepiona kartka informuje o możliwości oprowadzania po świątyni, ale zastanawiam się na czym polegać będzie owe oprowadzanie, skoro nie zachowało się nic z oryginalnego wyposażenia? Ikony znajdują się w muzeach w Sanoku i w Krakowie, natomiast w Polanie zamiast nich umieszczono neogotycki ołtarz ze współczesnym obrazem, który w żaden sposób nie pasuje do cerkwi. Jedynym elementem sprzed wojny jest polichromia z 1937 roku.
Przy dawnej cerkwi wznosi się dzwonnica z 1922 roku, sąsiedztwem jest również kilka greckokatolickich nagrobków, pozostałość po trzeciej nekropolii wioski.
Spod cerkwi spoglądamy na pasmo Otrytu, ale zanim tam ruszymy minie jeszcze trochę czasu...
Zaglądam do nowego kościoła parafialnego, liczącego sobie jedenaście lat. Jak to zwykle bywa w przypadku takich nowych obiektów bryła nie grzeszy urodą ani oryginalnością, chyba, że wyróżnimy nienaturalnie wysoką wieżę.
W krzakach obok kościoła znalazłem reper. Literki PIHM oznaczają, że wsadził go w ziemię Państwowy Instytut Hydrologiczno-Metorologiczny, czyli istniejący przed 1972 rokiem poprzednik IMGW. Podpytywałem w internetach i jedni pisali, że to reper ziemny służący do pomiaru niwelacji terenu, inni, że reper rzeki San (który oddalony jest o kilka kilometrów), ale raczej będzie tu chodzić o pobliską rzeczkę.
Malowidło na ścianie OSP sugeruje, że miejscowi strażacy nie tylko walczą z ogniem, ale też z niedźwiedziami (zamiast je ratować przed pożarem ).
Kończymy zwiedzanie. Zanim rozpoczniemy wędrówkę górską udajemy się jeszcze nad Czarną. Woda jest przyjemnie chłodna, można zmoczyć stopy.
Wreszcie około południa przekraczamy mostem rzekę i od tego momentu znajdujemy się oficjalnie w Bieszczadach i w paśmie Otrytu. Mijamy ostatnie gospodarstwo i zaczynamy się wspinać na wzgórze z nadajnikiem.
Widoki na okolicę: pofałdowane pola, łąki, lasy. Czasem trafią się dachy domostw.
Na Otryt prowadzi niebieski szlak długodystansowy Rzeszów - Grybów. Nie spodziewałem się zastać na nim tłumów i miałem rację. Zresztą najpierw zobaczyliśmy pędzący w tumanach kurzu samochód, a nie turystów.
Na mapie wyglądało, że szlak szybko wejdzie do lasu. Cieszyłem się z tego powodu, bo dzień jest naprawdę upalny i marzymy o cieniu. Nic z tego: szeroka szutrowa droga jest cała w słońcu, drzewa stoją w oddaleniu! Ciśniemy więc kolejne kilometry smagani przez palące promienie i pojawiające się od czasu do czasu polanki z widokami są niewielkim pocieszeniem.
Przed wojną wzdłuż tej drogi stały pojedyncze domostwa przysiółków Polany: Szerokiej Łąki, Brzyska i Majdanu. Mapa WIG wskazuje nawet cegielnię. Dziś to teren opuszczony przez ludzi, nie licząc leśników i drwali. Zamiast na chałupy trafiamy na dziwną konstrukcję przypominającą mały hangar lotniczy, w środku której są kupki piasku. Podobno to pomieszczenie na sadzonki drzew.
Z innych atrakcji: włochate odchody wilka.
Nie będę ściemniał, że szlak w tym przebiegu jest niesamowicie ciekawy: poza początkowym odcinkiem to mozolne, nudne jak flaki parcie do przodu w niezmieniającym się krajobrazie. Każdą odmianę przyjmujemy z radością, tak jak tę zadaszoną ławkę. Są z niej bardzo ograniczone widoki na góry ponad drzewami.
Chwilę później, na krzyżówce, gdzie do szlaku pieszego na chwilę dołącza rowerowy, znowu widzimy retorty, a także... walec. Ciekawe co będą walcować w środku lasu?
Po ponad pół godzinie od walca osiągamy przełęcz pod Hulskiem, wznoszącą się niecałe osiemset metrów nad poziomem morza. Kilkaset metrów stąd na zachód jest szczyt Hulskie (846 metrów), my pójdziemy od tego momentu na wschód, ale najpierw przerwa na drugiej ławeczce. Jesteśmy już konkretnie zmęczeni podejściem w upale.
Od teraz powinno być łatwiej. Po pierwsze - przede wszystkim szlak w końcu rzeczywiście wchodzi w las, więc zapanuje cień. Po drugie - zdecydowaną większość metrów już podeszliśmy, może będzie dość płasko? Naiwni... ścieżka wchodzi raz w górę, raz w dół, zdobywamy kolejne nieduże szczyty (w tym Otryt - 846 metrów, który jednak najwyższy w paśmie nie jest), które wyciskają z nas resztki sił.
Końcówkę szlaku idę na oparach, siłą woli. Nigdy nie sądziłem, że taka trasa tak mnie wykończy. A jednak. Na duchu podnoszą pojawiające się ślady obecności człowieka, w tym zostawiony w lesie samochód i rzeźby na pniach drzew.
O siedemnastej trzydzieści osiągamy cel, czyli Chatkę Socjologa. Wybraliśmy najdłuższe i najbardziej męczące dojście do niej, choć raczej z żadnej strony nie można spodziewać się specjalnych atrakcji. Przeszedłem nią raz i wystarczy! Ruch, jak na Bieszczady, był na niej skromny: spotkaliśmy drugi samochód "cywilny", Straż Leśną, milczącego rowerzystę podjeżdżającego w górę, dwóch niemilczących zjeżdżających oraz dwóch piechurów z obrażonymi minami. Nagrodą za trud był ładny widok na połoniny z polany przychatkowej.
O Chatce Socjologa czytałem wiele opinii, zazwyczaj skrajnych. Albo zachwyt albo mocna krytyka. Często pojawiał się skrót TWA. To częsta przypadłość wielu chatek, że w mniejszym lub większym stopniu rządzi tam stała ekipa starych bywalców, co to od trzydziestu lat śpiewają w niej na gitarze albo policzyli wszystkie deski. Są rytuały, są zaklęte zwyczaje znane tylko chatkowym zawodowcom, święte księgi czyhające dla nowicjuszy. Zobaczymy jak będzie tutaj. Na pierwszy rzut oka chatka prezentuje się mile dla oka. To druga wersja tego budynku; pierwsza, pochodząca z 1973 roku, spłonęła w trzydziestą rocznicę istnienia. Jej następczyni jest trochę większa.
Na początku okazuje się, że chatkowy jest, ale go nie ma. W sensie gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie, więc mamy poczekać na wskazanie miejsca do spania. No dobra, jeszcze pora młoda. Zamiast chatkowego zawiaduje tymczasowo rude dziewczę, wolontariuszka (cokolwiek to znaczy na chatce). I dość szybko Kaśka łapie od niej ochrzan za robienie zdjęć w głównej sali. Nie, w chatce nie ma zakazu fotografowania, lecz jest zakaz używania telefonów. Rozumiem, gadanie, smsowanie czy gapienie się w ekran nie pasuje do tego miejsca, ale biorąc pod uwagę, że dziś prawie nikt nie chodzi z aparatem, tylko robi zdjęcia smartfonem, to taki zakaz praktycznie eliminuje robienie zdjęć. Przeczytałem dokładnie regulamin i rzeczywiście pisało tam, iż "używanie wszelkich funkcji telefonów jest zakazane". Zatem również kalkulatora, budzika i tym podobnych. Przynajmniej taki zakaz obejmuje zwykłych turystów.
Ja aparat przytargałem i mogłem zrobić zdjęcie zupełnie legalnie.
Usiłujemy się dowiedzieć jak można się umyć. Padają różne propozycje, łącznie z zejściem do źródełka. Na zewnątrz jest wanna, lecz jej napełnienie wymaga zgody chatkowego, którego nie ma. W końcu, po dobrych kilku minutach dyskusji, ktoś zasugerował, że możemy po prostu... skorzystać z łazienki. Wystarczy przynieść z kuchni wodę. Proste, ale wymagało długiej wymiany zdań.
Po kąpieli chętnie rzucilibyśmy swoje plecaki i rzeczy na łóżko czy materac, ale nasz potencjalny pokój aktualnie jest... ozonowany. Czynność tę może przerwać tylko chatkowy, jednak nadal nie umiem go znaleźć. Wszyscy pozostali turyści uspokajają, że pewnie wkrótce się znajdzie, lecz łatwo im mówić: oni mają wszystkie swoje klamoty schowane na górze, a nasze muszą leżeć na środku korytarza...
W końcu udaje mi się odnaleźć chatkowego, który cały czas... siedział w swojej kanciapie. Ozonowanie jeszcze ma trochę trwać, a potem trzeba będzie pokój przewietrzyć, więc nieprędko do niego wejdziemy.
W takiej sytuacji trzeba zająć się integracją. Na tarasie trwają uduchowione rozmowy młodych dziewczyn ze starszym facetem, który bywa na chatce naprawdę od zawsze. Słyszę, jak z uznaniem mówi się o Leninie z Bartnego, więc uznaję, że nic tam po mnie. Wychodzę na zewnątrz.
Przed wojną na południowych stokach Otrytu istniały dwa przysiółki wioski Chmiel (Хміль) - Otryt Dolny i Otryt Górny. Obydwa liczyły w sumie dwanaście chałup zamieszkałych wyłącznie przez grekokatolików. Chata Socjologa stoi w miejscu Otrytu Górnego. O ile z przysiółków nic nie zostało, o tyle z pierwszej spalonej chaty można obejrzeć takie resztki kominka.
Zdaje się, że polana przychatkowa to jedyny istotny punkt widokowy w całym paśmie Otrytu. Jest Połonina Caryńska, Połonina Wetlińska, a w środku pasmo graniczne. Na drugim zdjęciu zbliżenie na Wetlińską, można dostrzec dach niesławnej "Chatki Puchatka - 2".
Na ławce przed wejściem siedzi ekipa z Olsztyna oraz ich znajomy z Wetliny. Dołączamy do nich i jeszcze nie wiemy, że będziemy spędzać wspólnie czas aż do końca naszego pobytu w Bieszczadach. Rozmowy, śmichy, chichy, doniesienia z mistrzostw, gdzie Polska po raz kolejny przegrała mecz o wszystko... Ktoś poszedł po kieliszki, ale od rudej wolontariuszki usłyszał, że zgodnie z tradycją tego naczynia używa się dopiero po zmroku, a w ogóle to jest tradycja powitalnego kieliszka, którym wita się turystów... Hmmm... Ktoś inny zgubił telefon, więc poprosił aby do niego zadzwoniono. Telefon leżał pod ławką w głównej sali i buczenie dzwonka prawie wywołało masową histerię .
Chatkowy zjeżdża w dół, więc zaoferował, że przy okazji zrobi nam zakupy. Miło. Znika na bardzo długo, aż się zaczęliśmy martwić, zwłaszcza, że zostawił na ławce smartfona i okulary (bryle okazały się leżeć tam od rana). Nosimy wodę do kuchni i postanawiamy zrobić ognisko na skraju polany.
Zaczyna robić się ciemno, a chatkowego ani czuć. Do ogniska schodzi się coraz więcej osób, towarzystwo rudej wolontariuszki w chacie powoli się wykrusza. Wkrótce przychodzi i ona sama:
- Dlaczego wszyscy siedzą tutaj, a nie w kominkowej?
Proponujemy, aby i ona się dosiadła, lecz usłyszeliśmy, że tradycja wymaga integracji w chatce.
Nasze rzeczy nadal leżą na korytarzu, więc uderzam do środka, gdzie coraz mniejsza grupa walczy z piosenką turystyczną.
- Ale po co te nerwy? - usłyszałem.
Chatkowy w końcu wraca, przywozi zakupy, a my możemy wrzucić plecaki do pokoju i pójść do ogniska na spokojnie. Pojawiają się kolejne ekipy. Jest też samotna dziewczyna, która przebijała się do chatki fatalnie oznaczonym szlakiem, a cudzy pies przeprowadzał ją przez krzaki. Dostajemy również cynk, że dziesięć minut od schroniska widziano niedźwiedzia. Może poczuł zapach kiełbasek kładzionych na ruszt?
Z dziwnych gości należy wymienić młodego strażnika granicznego. Ktoś go powitał hasłem "wszyscy kochamy Straż Graniczną", a gdy powiedziałem, że ja nie, to się zaczęło.
- A dlaczego??!!
Opisałem swoje liczne kontakty z tą formacją podczas wędrówek wzdłuż granic Polski, ich olewackie podejście albo dla odmiany zwykłe czepialstwo. Wspominałem wszelkie próby wmówienia nam, że coś jest zabronione, mimo, że nie było, wymuszanie rozmaitych obowiązków na turystach, których turyści nie mają i tym podobne.
- Ale to wina systemu a nie ludzi.
- Winą systemu jest to, że ktoś nie potrafi zadzwonić albo przesłać informacji kolegom z sąsiedniej jednostki?
- A tobie by się chciało za marne pięć tysięcy złotych??
Od tego momentu facet rozpoczął wypytywanie biesiadników o ich zarobki. Bo wiadomo, że to najważniejsze w górach przy ognisku.
Mimo takich gwiazd wieczór upłynął przyjemnie. Poranek za to wstaje pochmurny. Prognozy na dziś zapowiadają burze i deszcze, tylko nie są zgodne o której godzinie ona nastąpią.
Sporo osób spało w namiotach, w tym Tadek, najstarszy turysta.
Na śniadanie zjadamy po jajeczku i też zaczynamy się zbierać, bo pogoda jest niepewna. A jakie wrażenia z Chatki Socjologa? Mimo wszystko pozytywne, bo dzięki odpowiedniemu towarzystwu udało się spędzić przyjemny wieczór i nawet "tradycja" nie zdołała tego zepsuć. Trzeba będzie tu jeszcze kiedyś zajrzeć, choć pasmo Otrytu to zdecydowanie góry dla koneserów. Jeśli ktoś lubi przestrzenie i widoki, to niech się tutaj nie wybiera!
Kawałek od chatki stoi coś, co przypomina Herna Myśliwego z brytyjskiego serialu o Robin Hoodzie. Po zmroku można by się tego wystraszyć.
Odpuszczamy sobie zdobycie Trohańca, najwyższego szczytu pasma Otrytu, i zaczynamy schodzić niebieskim szlakiem. Od południowej strony jest on najkrótszy do chatki, ale jednocześnie najbardziej stromy. Momentami jest naprawdę pochyło, a w dolnej części, po wypłaszczeniu, dość ciasno.
Wychodzimy na parkingu w Dwerniku (Дверник, 1977-81 Przełom). Stoi tam opuszczona ciężarówka, kilka aut, a potencjalnych turystów wita tablica z ostrzeżeniem o niedźwiedziach.
Zagadujemy dwójkę młodych ludzi, którzy schodzili razem z nami (prawdopodobnie wybierali się do chatki, lecz nie dotarli), czy nas nie podwiozą, jednak oni jadą w innym kierunku. Trudno, pójdziemy dalej.
Na skrzyżowaniu mijamy zamknięto budę, w której czasem sprzedają tradycyjne bieszczadzkie oscypki.
Zbliżamy się do Sanu, skąd dochodzą głosy ludzi baraszkujących nad wodą. San w tym miejscu był granicą radziecko-niemiecką, potem do 1951 roku radziecko-polską (Otryt znajdował się w ZSRR), a obecnie jest granicą między Pasmem Otrytu i Bieszczadami "właściwymi". I już mieliśmy go przekroczyć mostem, gdy nagle pojawił się samochód na brytyjskich blachach. Machnąłem ręką, stanął, a z okna wyłania się burza rudych włosów i znajoma twarz! Dziewczyna z chatki załatwiła sobie podwózkę u jednego z chłopaków, który kieruje wozem z prawej strony, więc go nie widzieliśmy w pierwszym momencie. Zabiorą i nas i w ten sposób zaoszczędzimy kilka kilometrów wędrówki po asfalcie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że ta dwójka wyszła z Socjologa długo po nas, lecz mieli takie tempo, że nie powstydziliby się go sprinterzy na igrzyskach!
Zanim jednak tam dotrzemy, to czeka człowieka długa, nocna droga. Najpierw autobus mocno spóźnia się w Katowicach, potem te opóźnienie jeszcze się zwiększa, więc w Krakowie Kasia też musi swoje odczekać. W efekcie wysiadamy z pojazdu dopiero przed ósmą rano, spoceni i zmęczeni. Jest jeden z najdłuższych dni w roku i temperatura już robi swoje. Stajemy na rondzie w górnej części Polańczyka (Полянчик).
Uzdrowisko tworzące wraz Soliną podkarpackie Krupówki nigdy mnie nie przyciągało, ale dzięki swej popularności ściąga część ludzi z "właściwych" Bieszczadów, a mamy z tego miejsca do ich granicy jeszcze co najmniej dziesięć kilometrów. Jak przebyć tę odległość? Za jakiś czas pojedzie tam busik, ale może uda nam się złapać do tego czasu stopa. Opuszczamy zatem przystanek i zaczynamy schodzić w dół drogą w stronę Wołkowyi. Między drzewami pojawia się Smerek, to nie aż tak daleko, około dwudziestu kilometrów.
Przedwojenny Polańczyk w niczym nie przypominał dzisiejszego uzdrowiska: była to mało znana wioska zamieszkana w zdecydowanej większości przez ukraińskich/rusińskich grekokatolików. Wypędzenia oraz budowa zbiornika na Sanie i Solince sprawiła, że zmieniło się wszystko. Jedną z nielicznych pamiątek z przeszłości jest dawna cerkiew św. Męczennicy Paraskiewy z 1909 roku. Tyle, że ciężko rozpoznać jej metrykę...
Rzymscy katolicy, którzy przejęli cerkiew po akcji "Wisła", chwalą się, że dzięki temu czynowi uratowali ją od zniszczenia. To prawda, tyle, że dzisiaj praktycznie i tak nie ma w tym obiekcie nic charakterystycznego z poprzedniego życia: świątynię przebudowano i rozbudowano, więc w niczym nie przypomina ona cerkwi. Nie zachował się żaden element oryginalnego wyposażenia, a polichromię zakryto (na wszelki wypadek?) pod koniec PRL-u. Starszą o kilkadziesiąt lat dzwonnicę parawanową rozebrano... podczas rozbudowy na początku tego tysiąclecia. Dziś to typowy, bezpłciowy kościół katolicki. Nawet na tablicy informacyjnej przy bramie pisze się przede wszystkim o historii parafii rzymskokatolickiej, o grekokatolikach i cerkwi ledwo się wspomina.
Cmentarz przycerkiewny został zdewastowany, ostały się jedynie dwa nagrobki. Jeden z nich należał do dziecka, Miloslava Wydry. Czech czy błąd rzeźbiarza?
Dziwimy się, że w piątkowy poranek przed kościołem jest aż tyle samochodów. Co prawda w podkarpackim nadal ludzie masowo odwiedzają świątynie, ale żeby w tygodniu? Potem przypominamy sobie, że jest zakończenie roku szkolnego . Zaglądam przez drzwi do środka i moją uwagę zwraca obraz w głównym ołtarzu. To Matka Boska Łopieńska, pierwotnie znajdująca się w cerkwi w Łopience, pod takim samym wyznaniem jak ta w Polańczyku. Łopienka przestała po wojnie istnieć, cerkiew pobożni podhalańscy górale zamienili w stodołę, ale obraz udało się przewieźć właśnie tutaj. Ponieważ pielgrzymowali do niego katolicy obu obrządków nawet z odległych stron, więc można go uznać za jedyny element z obrządku unickiego, choć z eksportu.
Pełny parking trochę nas martwi, bo utrudnia łapanie stopa. Auta pędzą obok nas nawet nie zwalniając. W pobliżu brak innego odpowiedniego miejsca, a następny przystanek autobusowy oddalony jest pewnie o... kilka kilometrów. Postanawiamy cofnąć się do ronda, gdzie po chwili wsiadamy do busika. Nie jest on specjalnie zatłoczony, przez większość trasy jedziemy sami. Za Polańczykiem zaczyna się teren rzadko zaludniony, jedyna większa mijana miejscowość to Wołkowyja (Вовковия), gdzie rozpoznaję knajpę w której w ubiegłym roku jadłem obiad.
Naszym celem i jednocześnie punktem startowym będzie Polana (Поляна). Prosimy kierowcę, ażeby wysadził nas na końcu wsi, bo tam chcielibyśmy zacząć zwiedzanie. Nie ma problemu, wyskakujemy przy nadgryzionej zębem czasu dzwonnicy parawanowej.
Obok na trawniku widać zarys fundamentów, łącznie z kamiennymi schodami. Ani chybi cerkiwsko! Błąd. To jest bowiem... kościelisko! Chyba tak powinno się nazywać miejsce po kościele, analogicznie do miejsca po cerkwi? Polana była nietypową wsią górską, bowiem przeważali w niej Polacy i był to chyba jedyny taki przypadek w bieszczadzkiej okolicy. Co prawda Ukraińcy widzą tę sprawę nieco inaczej i część ludności rzymskokatolickiej traktują jako swoich rodaków ("nie wiedzieli, że są Ukraińcami, ale nimi byli"), ale większość źródeł podkreśla polski charakter najliczniejszej grupy mieszkańców. Bezsprzeczne fakty są takie, że o ile w XIX wieku grekokatolicy mieli niewielką przewagę, o tyle spis z początku okresu międzywojennego wskazał wyraźną dominację rytu rzymskiego. Stąd taki kościół, wybudowany w 1780 roku z drewna. Niestety dla niego Polana na kilka lat znalazła się w granicach ZSRR, świątynię mocno zdewastowano, usunięto dach. Rozebrana została w 1951 roku polskimi rękami pracowników PGR-u już po powrocie ziemi ustrzyckiej do Polski. Więcej szczęścia miała dzwonnica z końca XIX wieku, bo stoi do dziś.
Wokół dawnego kościoła znajdziemy kilka polskich nagrobków, natomiast w ścianę dzwonnicy wmurowano uszkodzoną tablicę w języku niemieckim! Ciekawe kim był Marthel Hoffman? Może jakimś przemysłowcem, o czym świadczyłyby skrzyżowane pyrliki?
Idziemy w kierunku centrum rozgrzaną, pustą drogą wojewódzką. Mijamy kilka pozamykanych domów wczasowych i sklepów, ewentualnie knajp. Kiedyś Polana była znacznie ludniejsza i posiadała status siedziby gminy, ale ten widok to raczej efekt ostatnich kilkunastu lat zwijania się.
Kawałek od kościeliska trafiamy na cmentarz katolicki. Kasia zmienia spodnie na krótkie, a ja idę pokręcić się pomiędzy grobami. Znajduję kilka przedwojennych sztuk, a także trzy tzw. groby kopalniane, czyli miejsca pochówku pracowników kopali roby naftowej działającej niegdyś w okolicy.
Zabudowa wioski i rzeczka Czarny, która oddziela Bieszczady od Gór Sanocko-Turczańskich. Większość wioski położona jest w tych drugich, a za wodą mamy zatem Biesy reprezentowane przez zielone pagóry Otrytu, widoczne na horyzoncie.
Zachodzimy pod sklep. Jeden z koncernów świetnie się tu wstrzelił z reklamą ("Żubr czeka na polanie" ). Obok znajduje się restauracja, lecz otwierana jest dopiero po południu, więc w sklepie kupujemy zimne napoje i sadowimy się w cieniu drzewa. Podjeżdża jeden samochód i wychodzi z niego starsza para. Robi spore zakupy alkoholi, kilka razy wraca się po kolejne skrzynki. Zaczyna się weekend.
Tablica obok sklepu pokazuje stan osadnictwa przed II wojną światową. Dokładnie opisano kto gdzie mieszkał. Większość nazwisk i imiona ma polskie brzmienie, mniejszość ukraińskie/rusińskie, a od czasu do czasu napisano po prostu "Żyd". Najwyraźniej miejscowi wyznawcy Jahwe byli bezimienni. Była to grupa dość liczna jak na górską wioskę, bo w czasie spisu z 1921 roku żydami określiła się ponad setka osób, czyli prawie dziesięć procent ludności.
Inną pamiątką po przeszłości, tej dużo młodszej, jest miejsce związane z wypałem węgla. Na polu za restauracją stoi kilka barakowozów, stara ciężarówka oraz nieczynna retorta. Na jego ścianach namalowano portret Zbigniewa Balcerzaka, który wypalał węgiel z drzewa przez czterdzieści lat, a zmarł w kwietniu tego roku.
Polana jest wyjątkową miejscowością również pod innym względem: doszło tu do rzadkiego przypadku, że z zawieruchy dziejowej ocalała cerkiew, a zniszczono kościół. Odwrotnie niż zazwyczaj. To jedyna znana mi taka sytuacja na ziemiach zamieszkałych kiedyś przez Rusinów. Cerkiew pod wezwaniem świętego Mikołaja została wybudowana w 1790, aczkolwiek są też tezy, iż to rok ponownej konsekracji lub remontu. Opisywana jest jako "najstarsza cerkiew w Bieszczadach", choć formalnie przecież w Bieszczadach nie leży . Bezpieczniej będzie zatem napisać, iż to najstarsza drewniana cerkiew w regionie. Jest to dość prosta bryła o dwudzielnej konstrukcji zrębowej.
Po wywózkach cerkiew zamieniono na magazyn. Pod koniec lat 60. przekazano ją rzymskim katolikom, którzy uczynili z niej najpierw kościół filialny, a następnie parafialny. Drzwi są otwarte, więc można wejść do środka. Przyczepiona kartka informuje o możliwości oprowadzania po świątyni, ale zastanawiam się na czym polegać będzie owe oprowadzanie, skoro nie zachowało się nic z oryginalnego wyposażenia? Ikony znajdują się w muzeach w Sanoku i w Krakowie, natomiast w Polanie zamiast nich umieszczono neogotycki ołtarz ze współczesnym obrazem, który w żaden sposób nie pasuje do cerkwi. Jedynym elementem sprzed wojny jest polichromia z 1937 roku.
Przy dawnej cerkwi wznosi się dzwonnica z 1922 roku, sąsiedztwem jest również kilka greckokatolickich nagrobków, pozostałość po trzeciej nekropolii wioski.
Spod cerkwi spoglądamy na pasmo Otrytu, ale zanim tam ruszymy minie jeszcze trochę czasu...
Zaglądam do nowego kościoła parafialnego, liczącego sobie jedenaście lat. Jak to zwykle bywa w przypadku takich nowych obiektów bryła nie grzeszy urodą ani oryginalnością, chyba, że wyróżnimy nienaturalnie wysoką wieżę.
W krzakach obok kościoła znalazłem reper. Literki PIHM oznaczają, że wsadził go w ziemię Państwowy Instytut Hydrologiczno-Metorologiczny, czyli istniejący przed 1972 rokiem poprzednik IMGW. Podpytywałem w internetach i jedni pisali, że to reper ziemny służący do pomiaru niwelacji terenu, inni, że reper rzeki San (który oddalony jest o kilka kilometrów), ale raczej będzie tu chodzić o pobliską rzeczkę.
Malowidło na ścianie OSP sugeruje, że miejscowi strażacy nie tylko walczą z ogniem, ale też z niedźwiedziami (zamiast je ratować przed pożarem ).
Kończymy zwiedzanie. Zanim rozpoczniemy wędrówkę górską udajemy się jeszcze nad Czarną. Woda jest przyjemnie chłodna, można zmoczyć stopy.
Wreszcie około południa przekraczamy mostem rzekę i od tego momentu znajdujemy się oficjalnie w Bieszczadach i w paśmie Otrytu. Mijamy ostatnie gospodarstwo i zaczynamy się wspinać na wzgórze z nadajnikiem.
Widoki na okolicę: pofałdowane pola, łąki, lasy. Czasem trafią się dachy domostw.
Na Otryt prowadzi niebieski szlak długodystansowy Rzeszów - Grybów. Nie spodziewałem się zastać na nim tłumów i miałem rację. Zresztą najpierw zobaczyliśmy pędzący w tumanach kurzu samochód, a nie turystów.
Na mapie wyglądało, że szlak szybko wejdzie do lasu. Cieszyłem się z tego powodu, bo dzień jest naprawdę upalny i marzymy o cieniu. Nic z tego: szeroka szutrowa droga jest cała w słońcu, drzewa stoją w oddaleniu! Ciśniemy więc kolejne kilometry smagani przez palące promienie i pojawiające się od czasu do czasu polanki z widokami są niewielkim pocieszeniem.
Przed wojną wzdłuż tej drogi stały pojedyncze domostwa przysiółków Polany: Szerokiej Łąki, Brzyska i Majdanu. Mapa WIG wskazuje nawet cegielnię. Dziś to teren opuszczony przez ludzi, nie licząc leśników i drwali. Zamiast na chałupy trafiamy na dziwną konstrukcję przypominającą mały hangar lotniczy, w środku której są kupki piasku. Podobno to pomieszczenie na sadzonki drzew.
Z innych atrakcji: włochate odchody wilka.
Nie będę ściemniał, że szlak w tym przebiegu jest niesamowicie ciekawy: poza początkowym odcinkiem to mozolne, nudne jak flaki parcie do przodu w niezmieniającym się krajobrazie. Każdą odmianę przyjmujemy z radością, tak jak tę zadaszoną ławkę. Są z niej bardzo ograniczone widoki na góry ponad drzewami.
Chwilę później, na krzyżówce, gdzie do szlaku pieszego na chwilę dołącza rowerowy, znowu widzimy retorty, a także... walec. Ciekawe co będą walcować w środku lasu?
Po ponad pół godzinie od walca osiągamy przełęcz pod Hulskiem, wznoszącą się niecałe osiemset metrów nad poziomem morza. Kilkaset metrów stąd na zachód jest szczyt Hulskie (846 metrów), my pójdziemy od tego momentu na wschód, ale najpierw przerwa na drugiej ławeczce. Jesteśmy już konkretnie zmęczeni podejściem w upale.
Od teraz powinno być łatwiej. Po pierwsze - przede wszystkim szlak w końcu rzeczywiście wchodzi w las, więc zapanuje cień. Po drugie - zdecydowaną większość metrów już podeszliśmy, może będzie dość płasko? Naiwni... ścieżka wchodzi raz w górę, raz w dół, zdobywamy kolejne nieduże szczyty (w tym Otryt - 846 metrów, który jednak najwyższy w paśmie nie jest), które wyciskają z nas resztki sił.
Końcówkę szlaku idę na oparach, siłą woli. Nigdy nie sądziłem, że taka trasa tak mnie wykończy. A jednak. Na duchu podnoszą pojawiające się ślady obecności człowieka, w tym zostawiony w lesie samochód i rzeźby na pniach drzew.
O siedemnastej trzydzieści osiągamy cel, czyli Chatkę Socjologa. Wybraliśmy najdłuższe i najbardziej męczące dojście do niej, choć raczej z żadnej strony nie można spodziewać się specjalnych atrakcji. Przeszedłem nią raz i wystarczy! Ruch, jak na Bieszczady, był na niej skromny: spotkaliśmy drugi samochód "cywilny", Straż Leśną, milczącego rowerzystę podjeżdżającego w górę, dwóch niemilczących zjeżdżających oraz dwóch piechurów z obrażonymi minami. Nagrodą za trud był ładny widok na połoniny z polany przychatkowej.
O Chatce Socjologa czytałem wiele opinii, zazwyczaj skrajnych. Albo zachwyt albo mocna krytyka. Często pojawiał się skrót TWA. To częsta przypadłość wielu chatek, że w mniejszym lub większym stopniu rządzi tam stała ekipa starych bywalców, co to od trzydziestu lat śpiewają w niej na gitarze albo policzyli wszystkie deski. Są rytuały, są zaklęte zwyczaje znane tylko chatkowym zawodowcom, święte księgi czyhające dla nowicjuszy. Zobaczymy jak będzie tutaj. Na pierwszy rzut oka chatka prezentuje się mile dla oka. To druga wersja tego budynku; pierwsza, pochodząca z 1973 roku, spłonęła w trzydziestą rocznicę istnienia. Jej następczyni jest trochę większa.
Na początku okazuje się, że chatkowy jest, ale go nie ma. W sensie gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie, więc mamy poczekać na wskazanie miejsca do spania. No dobra, jeszcze pora młoda. Zamiast chatkowego zawiaduje tymczasowo rude dziewczę, wolontariuszka (cokolwiek to znaczy na chatce). I dość szybko Kaśka łapie od niej ochrzan za robienie zdjęć w głównej sali. Nie, w chatce nie ma zakazu fotografowania, lecz jest zakaz używania telefonów. Rozumiem, gadanie, smsowanie czy gapienie się w ekran nie pasuje do tego miejsca, ale biorąc pod uwagę, że dziś prawie nikt nie chodzi z aparatem, tylko robi zdjęcia smartfonem, to taki zakaz praktycznie eliminuje robienie zdjęć. Przeczytałem dokładnie regulamin i rzeczywiście pisało tam, iż "używanie wszelkich funkcji telefonów jest zakazane". Zatem również kalkulatora, budzika i tym podobnych. Przynajmniej taki zakaz obejmuje zwykłych turystów.
Ja aparat przytargałem i mogłem zrobić zdjęcie zupełnie legalnie.
Usiłujemy się dowiedzieć jak można się umyć. Padają różne propozycje, łącznie z zejściem do źródełka. Na zewnątrz jest wanna, lecz jej napełnienie wymaga zgody chatkowego, którego nie ma. W końcu, po dobrych kilku minutach dyskusji, ktoś zasugerował, że możemy po prostu... skorzystać z łazienki. Wystarczy przynieść z kuchni wodę. Proste, ale wymagało długiej wymiany zdań.
Po kąpieli chętnie rzucilibyśmy swoje plecaki i rzeczy na łóżko czy materac, ale nasz potencjalny pokój aktualnie jest... ozonowany. Czynność tę może przerwać tylko chatkowy, jednak nadal nie umiem go znaleźć. Wszyscy pozostali turyści uspokajają, że pewnie wkrótce się znajdzie, lecz łatwo im mówić: oni mają wszystkie swoje klamoty schowane na górze, a nasze muszą leżeć na środku korytarza...
W końcu udaje mi się odnaleźć chatkowego, który cały czas... siedział w swojej kanciapie. Ozonowanie jeszcze ma trochę trwać, a potem trzeba będzie pokój przewietrzyć, więc nieprędko do niego wejdziemy.
W takiej sytuacji trzeba zająć się integracją. Na tarasie trwają uduchowione rozmowy młodych dziewczyn ze starszym facetem, który bywa na chatce naprawdę od zawsze. Słyszę, jak z uznaniem mówi się o Leninie z Bartnego, więc uznaję, że nic tam po mnie. Wychodzę na zewnątrz.
Przed wojną na południowych stokach Otrytu istniały dwa przysiółki wioski Chmiel (Хміль) - Otryt Dolny i Otryt Górny. Obydwa liczyły w sumie dwanaście chałup zamieszkałych wyłącznie przez grekokatolików. Chata Socjologa stoi w miejscu Otrytu Górnego. O ile z przysiółków nic nie zostało, o tyle z pierwszej spalonej chaty można obejrzeć takie resztki kominka.
Zdaje się, że polana przychatkowa to jedyny istotny punkt widokowy w całym paśmie Otrytu. Jest Połonina Caryńska, Połonina Wetlińska, a w środku pasmo graniczne. Na drugim zdjęciu zbliżenie na Wetlińską, można dostrzec dach niesławnej "Chatki Puchatka - 2".
Na ławce przed wejściem siedzi ekipa z Olsztyna oraz ich znajomy z Wetliny. Dołączamy do nich i jeszcze nie wiemy, że będziemy spędzać wspólnie czas aż do końca naszego pobytu w Bieszczadach. Rozmowy, śmichy, chichy, doniesienia z mistrzostw, gdzie Polska po raz kolejny przegrała mecz o wszystko... Ktoś poszedł po kieliszki, ale od rudej wolontariuszki usłyszał, że zgodnie z tradycją tego naczynia używa się dopiero po zmroku, a w ogóle to jest tradycja powitalnego kieliszka, którym wita się turystów... Hmmm... Ktoś inny zgubił telefon, więc poprosił aby do niego zadzwoniono. Telefon leżał pod ławką w głównej sali i buczenie dzwonka prawie wywołało masową histerię .
Chatkowy zjeżdża w dół, więc zaoferował, że przy okazji zrobi nam zakupy. Miło. Znika na bardzo długo, aż się zaczęliśmy martwić, zwłaszcza, że zostawił na ławce smartfona i okulary (bryle okazały się leżeć tam od rana). Nosimy wodę do kuchni i postanawiamy zrobić ognisko na skraju polany.
Zaczyna robić się ciemno, a chatkowego ani czuć. Do ogniska schodzi się coraz więcej osób, towarzystwo rudej wolontariuszki w chacie powoli się wykrusza. Wkrótce przychodzi i ona sama:
- Dlaczego wszyscy siedzą tutaj, a nie w kominkowej?
Proponujemy, aby i ona się dosiadła, lecz usłyszeliśmy, że tradycja wymaga integracji w chatce.
Nasze rzeczy nadal leżą na korytarzu, więc uderzam do środka, gdzie coraz mniejsza grupa walczy z piosenką turystyczną.
- Ale po co te nerwy? - usłyszałem.
Chatkowy w końcu wraca, przywozi zakupy, a my możemy wrzucić plecaki do pokoju i pójść do ogniska na spokojnie. Pojawiają się kolejne ekipy. Jest też samotna dziewczyna, która przebijała się do chatki fatalnie oznaczonym szlakiem, a cudzy pies przeprowadzał ją przez krzaki. Dostajemy również cynk, że dziesięć minut od schroniska widziano niedźwiedzia. Może poczuł zapach kiełbasek kładzionych na ruszt?
Z dziwnych gości należy wymienić młodego strażnika granicznego. Ktoś go powitał hasłem "wszyscy kochamy Straż Graniczną", a gdy powiedziałem, że ja nie, to się zaczęło.
- A dlaczego??!!
Opisałem swoje liczne kontakty z tą formacją podczas wędrówek wzdłuż granic Polski, ich olewackie podejście albo dla odmiany zwykłe czepialstwo. Wspominałem wszelkie próby wmówienia nam, że coś jest zabronione, mimo, że nie było, wymuszanie rozmaitych obowiązków na turystach, których turyści nie mają i tym podobne.
- Ale to wina systemu a nie ludzi.
- Winą systemu jest to, że ktoś nie potrafi zadzwonić albo przesłać informacji kolegom z sąsiedniej jednostki?
- A tobie by się chciało za marne pięć tysięcy złotych??
Od tego momentu facet rozpoczął wypytywanie biesiadników o ich zarobki. Bo wiadomo, że to najważniejsze w górach przy ognisku.
Mimo takich gwiazd wieczór upłynął przyjemnie. Poranek za to wstaje pochmurny. Prognozy na dziś zapowiadają burze i deszcze, tylko nie są zgodne o której godzinie ona nastąpią.
Sporo osób spało w namiotach, w tym Tadek, najstarszy turysta.
Na śniadanie zjadamy po jajeczku i też zaczynamy się zbierać, bo pogoda jest niepewna. A jakie wrażenia z Chatki Socjologa? Mimo wszystko pozytywne, bo dzięki odpowiedniemu towarzystwu udało się spędzić przyjemny wieczór i nawet "tradycja" nie zdołała tego zepsuć. Trzeba będzie tu jeszcze kiedyś zajrzeć, choć pasmo Otrytu to zdecydowanie góry dla koneserów. Jeśli ktoś lubi przestrzenie i widoki, to niech się tutaj nie wybiera!
Kawałek od chatki stoi coś, co przypomina Herna Myśliwego z brytyjskiego serialu o Robin Hoodzie. Po zmroku można by się tego wystraszyć.
Odpuszczamy sobie zdobycie Trohańca, najwyższego szczytu pasma Otrytu, i zaczynamy schodzić niebieskim szlakiem. Od południowej strony jest on najkrótszy do chatki, ale jednocześnie najbardziej stromy. Momentami jest naprawdę pochyło, a w dolnej części, po wypłaszczeniu, dość ciasno.
Wychodzimy na parkingu w Dwerniku (Дверник, 1977-81 Przełom). Stoi tam opuszczona ciężarówka, kilka aut, a potencjalnych turystów wita tablica z ostrzeżeniem o niedźwiedziach.
Zagadujemy dwójkę młodych ludzi, którzy schodzili razem z nami (prawdopodobnie wybierali się do chatki, lecz nie dotarli), czy nas nie podwiozą, jednak oni jadą w innym kierunku. Trudno, pójdziemy dalej.
Na skrzyżowaniu mijamy zamknięto budę, w której czasem sprzedają tradycyjne bieszczadzkie oscypki.
Zbliżamy się do Sanu, skąd dochodzą głosy ludzi baraszkujących nad wodą. San w tym miejscu był granicą radziecko-niemiecką, potem do 1951 roku radziecko-polską (Otryt znajdował się w ZSRR), a obecnie jest granicą między Pasmem Otrytu i Bieszczadami "właściwymi". I już mieliśmy go przekroczyć mostem, gdy nagle pojawił się samochód na brytyjskich blachach. Machnąłem ręką, stanął, a z okna wyłania się burza rudych włosów i znajoma twarz! Dziewczyna z chatki załatwiła sobie podwózkę u jednego z chłopaków, który kieruje wozem z prawej strony, więc go nie widzieliśmy w pierwszym momencie. Zabiorą i nas i w ten sposób zaoszczędzimy kilka kilometrów wędrówki po asfalcie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że ta dwójka wyszła z Socjologa długo po nas, lecz mieli takie tempo, że nie powstydziliby się go sprinterzy na igrzyskach!