Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Po wielu odwiedzinach centralnej części Bieszczadów przyszła pora na ich północne rubieże: pasmo Otrytu. O ile w ogóle zaliczymy je do Biesów, bo niektórzy uznają je za część Gór Sanocko-Turczańskich. Przyglądając się jednak klasycznemu podziałowi Kondrackiego jak i najnowszej regionalizacji Otryt bezsprzecznie należy do Bieszczadów, których północna granica biegnie tuż za nim, wzdłuż potoków Czarnego i Głuchego.
Zanim jednak tam dotrzemy, to czeka człowieka długa, nocna droga. Najpierw autobus mocno spóźnia się w Katowicach, potem te opóźnienie jeszcze się zwiększa, więc w Krakowie Kasia też musi swoje odczekać. W efekcie wysiadamy z pojazdu dopiero przed ósmą rano, spoceni i zmęczeni. Jest jeden z najdłuższych dni w roku i temperatura już robi swoje. Stajemy na rondzie w górnej części Polańczyka (Полянчик).
Uzdrowisko tworzące wraz Soliną podkarpackie Krupówki nigdy mnie nie przyciągało, ale dzięki swej popularności ściąga część ludzi z "właściwych" Bieszczadów, a mamy z tego miejsca do ich granicy jeszcze co najmniej dziesięć kilometrów. Jak przebyć tę odległość? Za jakiś czas pojedzie tam busik, ale może uda nam się złapać do tego czasu stopa. Opuszczamy zatem przystanek i zaczynamy schodzić w dół drogą w stronę Wołkowyi. Między drzewami pojawia się Smerek, to nie aż tak daleko, około dwudziestu kilometrów.
Przedwojenny Polańczyk w niczym nie przypominał dzisiejszego uzdrowiska: była to mało znana wioska zamieszkana w zdecydowanej większości przez ukraińskich/rusińskich grekokatolików. Wypędzenia oraz budowa zbiornika na Sanie i Solince sprawiła, że zmieniło się wszystko. Jedną z nielicznych pamiątek z przeszłości jest dawna cerkiew św. Męczennicy Paraskiewy z 1909 roku. Tyle, że ciężko rozpoznać jej metrykę...
Rzymscy katolicy, którzy przejęli cerkiew po akcji "Wisła", chwalą się, że dzięki temu czynowi uratowali ją od zniszczenia. To prawda, tyle, że dzisiaj praktycznie i tak nie ma w tym obiekcie nic charakterystycznego z poprzedniego życia: świątynię przebudowano i rozbudowano, więc w niczym nie przypomina ona cerkwi. Nie zachował się żaden element oryginalnego wyposażenia, a polichromię zakryto (na wszelki wypadek?) pod koniec PRL-u. Starszą o kilkadziesiąt lat dzwonnicę parawanową rozebrano... podczas rozbudowy na początku tego tysiąclecia. Dziś to typowy, bezpłciowy kościół katolicki. Nawet na tablicy informacyjnej przy bramie pisze się przede wszystkim o historii parafii rzymskokatolickiej, o grekokatolikach i cerkwi ledwo się wspomina.
Cmentarz przycerkiewny został zdewastowany, ostały się jedynie dwa nagrobki. Jeden z nich należał do dziecka, Miloslava Wydry. Czech czy błąd rzeźbiarza?
Dziwimy się, że w piątkowy poranek przed kościołem jest aż tyle samochodów. Co prawda w podkarpackim nadal ludzie masowo odwiedzają świątynie, ale żeby w tygodniu? Potem przypominamy sobie, że jest zakończenie roku szkolnego . Zaglądam przez drzwi do środka i moją uwagę zwraca obraz w głównym ołtarzu. To Matka Boska Łopieńska, pierwotnie znajdująca się w cerkwi w Łopience, pod takim samym wyznaniem jak ta w Polańczyku. Łopienka przestała po wojnie istnieć, cerkiew pobożni podhalańscy górale zamienili w stodołę, ale obraz udało się przewieźć właśnie tutaj. Ponieważ pielgrzymowali do niego katolicy obu obrządków nawet z odległych stron, więc można go uznać za jedyny element z obrządku unickiego, choć z eksportu.
Pełny parking trochę nas martwi, bo utrudnia łapanie stopa. Auta pędzą obok nas nawet nie zwalniając. W pobliżu brak innego odpowiedniego miejsca, a następny przystanek autobusowy oddalony jest pewnie o... kilka kilometrów. Postanawiamy cofnąć się do ronda, gdzie po chwili wsiadamy do busika. Nie jest on specjalnie zatłoczony, przez większość trasy jedziemy sami. Za Polańczykiem zaczyna się teren rzadko zaludniony, jedyna większa mijana miejscowość to Wołkowyja (Вовковия), gdzie rozpoznaję knajpę w której w ubiegłym roku jadłem obiad.
Naszym celem i jednocześnie punktem startowym będzie Polana (Поляна). Prosimy kierowcę, ażeby wysadził nas na końcu wsi, bo tam chcielibyśmy zacząć zwiedzanie. Nie ma problemu, wyskakujemy przy nadgryzionej zębem czasu dzwonnicy parawanowej.
Obok na trawniku widać zarys fundamentów, łącznie z kamiennymi schodami. Ani chybi cerkiwsko! Błąd. To jest bowiem... kościelisko! Chyba tak powinno się nazywać miejsce po kościele, analogicznie do miejsca po cerkwi? Polana była nietypową wsią górską, bowiem przeważali w niej Polacy i był to chyba jedyny taki przypadek w bieszczadzkiej okolicy. Co prawda Ukraińcy widzą tę sprawę nieco inaczej i część ludności rzymskokatolickiej traktują jako swoich rodaków ("nie wiedzieli, że są Ukraińcami, ale nimi byli"), ale większość źródeł podkreśla polski charakter najliczniejszej grupy mieszkańców. Bezsprzeczne fakty są takie, że o ile w XIX wieku grekokatolicy mieli niewielką przewagę, o tyle spis z początku okresu międzywojennego wskazał wyraźną dominację rytu rzymskiego. Stąd taki kościół, wybudowany w 1780 roku z drewna. Niestety dla niego Polana na kilka lat znalazła się w granicach ZSRR, świątynię mocno zdewastowano, usunięto dach. Rozebrana została w 1951 roku polskimi rękami pracowników PGR-u już po powrocie ziemi ustrzyckiej do Polski. Więcej szczęścia miała dzwonnica z końca XIX wieku, bo stoi do dziś.
Wokół dawnego kościoła znajdziemy kilka polskich nagrobków, natomiast w ścianę dzwonnicy wmurowano uszkodzoną tablicę w języku niemieckim! Ciekawe kim był Marthel Hoffman? Może jakimś przemysłowcem, o czym świadczyłyby skrzyżowane pyrliki?
Idziemy w kierunku centrum rozgrzaną, pustą drogą wojewódzką. Mijamy kilka pozamykanych domów wczasowych i sklepów, ewentualnie knajp. Kiedyś Polana była znacznie ludniejsza i posiadała status siedziby gminy, ale ten widok to raczej efekt ostatnich kilkunastu lat zwijania się.
Kawałek od kościeliska trafiamy na cmentarz katolicki. Kasia zmienia spodnie na krótkie, a ja idę pokręcić się pomiędzy grobami. Znajduję kilka przedwojennych sztuk, a także trzy tzw. groby kopalniane, czyli miejsca pochówku pracowników kopali roby naftowej działającej niegdyś w okolicy.
Zabudowa wioski i rzeczka Czarny, która oddziela Bieszczady od Gór Sanocko-Turczańskich. Większość wioski położona jest w tych drugich, a za wodą mamy zatem Biesy reprezentowane przez zielone pagóry Otrytu, widoczne na horyzoncie.
Zachodzimy pod sklep. Jeden z koncernów świetnie się tu wstrzelił z reklamą ("Żubr czeka na polanie" ). Obok znajduje się restauracja, lecz otwierana jest dopiero po południu, więc w sklepie kupujemy zimne napoje i sadowimy się w cieniu drzewa. Podjeżdża jeden samochód i wychodzi z niego starsza para. Robi spore zakupy alkoholi, kilka razy wraca się po kolejne skrzynki. Zaczyna się weekend.
Tablica obok sklepu pokazuje stan osadnictwa przed II wojną światową. Dokładnie opisano kto gdzie mieszkał. Większość nazwisk i imiona ma polskie brzmienie, mniejszość ukraińskie/rusińskie, a od czasu do czasu napisano po prostu "Żyd". Najwyraźniej miejscowi wyznawcy Jahwe byli bezimienni. Była to grupa dość liczna jak na górską wioskę, bo w czasie spisu z 1921 roku żydami określiła się ponad setka osób, czyli prawie dziesięć procent ludności.
Inną pamiątką po przeszłości, tej dużo młodszej, jest miejsce związane z wypałem węgla. Na polu za restauracją stoi kilka barakowozów, stara ciężarówka oraz nieczynna retorta. Na jego ścianach namalowano portret Zbigniewa Balcerzaka, który wypalał węgiel z drzewa przez czterdzieści lat, a zmarł w kwietniu tego roku.
Polana jest wyjątkową miejscowością również pod innym względem: doszło tu do rzadkiego przypadku, że z zawieruchy dziejowej ocalała cerkiew, a zniszczono kościół. Odwrotnie niż zazwyczaj. To jedyna znana mi taka sytuacja na ziemiach zamieszkałych kiedyś przez Rusinów. Cerkiew pod wezwaniem świętego Mikołaja została wybudowana w 1790, aczkolwiek są też tezy, iż to rok ponownej konsekracji lub remontu. Opisywana jest jako "najstarsza cerkiew w Bieszczadach", choć formalnie przecież w Bieszczadach nie leży . Bezpieczniej będzie zatem napisać, iż to najstarsza drewniana cerkiew w regionie. Jest to dość prosta bryła o dwudzielnej konstrukcji zrębowej.
Po wywózkach cerkiew zamieniono na magazyn. Pod koniec lat 60. przekazano ją rzymskim katolikom, którzy uczynili z niej najpierw kościół filialny, a następnie parafialny. Drzwi są otwarte, więc można wejść do środka. Przyczepiona kartka informuje o możliwości oprowadzania po świątyni, ale zastanawiam się na czym polegać będzie owe oprowadzanie, skoro nie zachowało się nic z oryginalnego wyposażenia? Ikony znajdują się w muzeach w Sanoku i w Krakowie, natomiast w Polanie zamiast nich umieszczono neogotycki ołtarz ze współczesnym obrazem, który w żaden sposób nie pasuje do cerkwi. Jedynym elementem sprzed wojny jest polichromia z 1937 roku.
Przy dawnej cerkwi wznosi się dzwonnica z 1922 roku, sąsiedztwem jest również kilka greckokatolickich nagrobków, pozostałość po trzeciej nekropolii wioski.
Spod cerkwi spoglądamy na pasmo Otrytu, ale zanim tam ruszymy minie jeszcze trochę czasu...
Zaglądam do nowego kościoła parafialnego, liczącego sobie jedenaście lat. Jak to zwykle bywa w przypadku takich nowych obiektów bryła nie grzeszy urodą ani oryginalnością, chyba, że wyróżnimy nienaturalnie wysoką wieżę.
W krzakach obok kościoła znalazłem reper. Literki PIHM oznaczają, że wsadził go w ziemię Państwowy Instytut Hydrologiczno-Metorologiczny, czyli istniejący przed 1972 rokiem poprzednik IMGW. Podpytywałem w internetach i jedni pisali, że to reper ziemny służący do pomiaru niwelacji terenu, inni, że reper rzeki San (który oddalony jest o kilka kilometrów), ale raczej będzie tu chodzić o pobliską rzeczkę.
Malowidło na ścianie OSP sugeruje, że miejscowi strażacy nie tylko walczą z ogniem, ale też z niedźwiedziami (zamiast je ratować przed pożarem ).
Kończymy zwiedzanie. Zanim rozpoczniemy wędrówkę górską udajemy się jeszcze nad Czarną. Woda jest przyjemnie chłodna, można zmoczyć stopy.
Wreszcie około południa przekraczamy mostem rzekę i od tego momentu znajdujemy się oficjalnie w Bieszczadach i w paśmie Otrytu. Mijamy ostatnie gospodarstwo i zaczynamy się wspinać na wzgórze z nadajnikiem.
Widoki na okolicę: pofałdowane pola, łąki, lasy. Czasem trafią się dachy domostw.
Na Otryt prowadzi niebieski szlak długodystansowy Rzeszów - Grybów. Nie spodziewałem się zastać na nim tłumów i miałem rację. Zresztą najpierw zobaczyliśmy pędzący w tumanach kurzu samochód, a nie turystów.
Na mapie wyglądało, że szlak szybko wejdzie do lasu. Cieszyłem się z tego powodu, bo dzień jest naprawdę upalny i marzymy o cieniu. Nic z tego: szeroka szutrowa droga jest cała w słońcu, drzewa stoją w oddaleniu! Ciśniemy więc kolejne kilometry smagani przez palące promienie i pojawiające się od czasu do czasu polanki z widokami są niewielkim pocieszeniem.
Przed wojną wzdłuż tej drogi stały pojedyncze domostwa przysiółków Polany: Szerokiej Łąki, Brzyska i Majdanu. Mapa WIG wskazuje nawet cegielnię. Dziś to teren opuszczony przez ludzi, nie licząc leśników i drwali. Zamiast na chałupy trafiamy na dziwną konstrukcję przypominającą mały hangar lotniczy, w środku której są kupki piasku. Podobno to pomieszczenie na sadzonki drzew.
Z innych atrakcji: włochate odchody wilka.
Nie będę ściemniał, że szlak w tym przebiegu jest niesamowicie ciekawy: poza początkowym odcinkiem to mozolne, nudne jak flaki parcie do przodu w niezmieniającym się krajobrazie. Każdą odmianę przyjmujemy z radością, tak jak tę zadaszoną ławkę. Są z niej bardzo ograniczone widoki na góry ponad drzewami.
Chwilę później, na krzyżówce, gdzie do szlaku pieszego na chwilę dołącza rowerowy, znowu widzimy retorty, a także... walec. Ciekawe co będą walcować w środku lasu?
Po ponad pół godzinie od walca osiągamy przełęcz pod Hulskiem, wznoszącą się niecałe osiemset metrów nad poziomem morza. Kilkaset metrów stąd na zachód jest szczyt Hulskie (846 metrów), my pójdziemy od tego momentu na wschód, ale najpierw przerwa na drugiej ławeczce. Jesteśmy już konkretnie zmęczeni podejściem w upale.
Od teraz powinno być łatwiej. Po pierwsze - przede wszystkim szlak w końcu rzeczywiście wchodzi w las, więc zapanuje cień. Po drugie - zdecydowaną większość metrów już podeszliśmy, może będzie dość płasko? Naiwni... ścieżka wchodzi raz w górę, raz w dół, zdobywamy kolejne nieduże szczyty (w tym Otryt - 846 metrów, który jednak najwyższy w paśmie nie jest), które wyciskają z nas resztki sił.
Końcówkę szlaku idę na oparach, siłą woli. Nigdy nie sądziłem, że taka trasa tak mnie wykończy. A jednak. Na duchu podnoszą pojawiające się ślady obecności człowieka, w tym zostawiony w lesie samochód i rzeźby na pniach drzew.
O siedemnastej trzydzieści osiągamy cel, czyli Chatkę Socjologa. Wybraliśmy najdłuższe i najbardziej męczące dojście do niej, choć raczej z żadnej strony nie można spodziewać się specjalnych atrakcji. Przeszedłem nią raz i wystarczy! Ruch, jak na Bieszczady, był na niej skromny: spotkaliśmy drugi samochód "cywilny", Straż Leśną, milczącego rowerzystę podjeżdżającego w górę, dwóch niemilczących zjeżdżających oraz dwóch piechurów z obrażonymi minami. Nagrodą za trud był ładny widok na połoniny z polany przychatkowej.
O Chatce Socjologa czytałem wiele opinii, zazwyczaj skrajnych. Albo zachwyt albo mocna krytyka. Często pojawiał się skrót TWA. To częsta przypadłość wielu chatek, że w mniejszym lub większym stopniu rządzi tam stała ekipa starych bywalców, co to od trzydziestu lat śpiewają w niej na gitarze albo policzyli wszystkie deski. Są rytuały, są zaklęte zwyczaje znane tylko chatkowym zawodowcom, święte księgi czyhające dla nowicjuszy. Zobaczymy jak będzie tutaj. Na pierwszy rzut oka chatka prezentuje się mile dla oka. To druga wersja tego budynku; pierwsza, pochodząca z 1973 roku, spłonęła w trzydziestą rocznicę istnienia. Jej następczyni jest trochę większa.
Na początku okazuje się, że chatkowy jest, ale go nie ma. W sensie gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie, więc mamy poczekać na wskazanie miejsca do spania. No dobra, jeszcze pora młoda. Zamiast chatkowego zawiaduje tymczasowo rude dziewczę, wolontariuszka (cokolwiek to znaczy na chatce). I dość szybko Kaśka łapie od niej ochrzan za robienie zdjęć w głównej sali. Nie, w chatce nie ma zakazu fotografowania, lecz jest zakaz używania telefonów. Rozumiem, gadanie, smsowanie czy gapienie się w ekran nie pasuje do tego miejsca, ale biorąc pod uwagę, że dziś prawie nikt nie chodzi z aparatem, tylko robi zdjęcia smartfonem, to taki zakaz praktycznie eliminuje robienie zdjęć. Przeczytałem dokładnie regulamin i rzeczywiście pisało tam, iż "używanie wszelkich funkcji telefonów jest zakazane". Zatem również kalkulatora, budzika i tym podobnych. Przynajmniej taki zakaz obejmuje zwykłych turystów.
Ja aparat przytargałem i mogłem zrobić zdjęcie zupełnie legalnie.
Usiłujemy się dowiedzieć jak można się umyć. Padają różne propozycje, łącznie z zejściem do źródełka. Na zewnątrz jest wanna, lecz jej napełnienie wymaga zgody chatkowego, którego nie ma. W końcu, po dobrych kilku minutach dyskusji, ktoś zasugerował, że możemy po prostu... skorzystać z łazienki. Wystarczy przynieść z kuchni wodę. Proste, ale wymagało długiej wymiany zdań.
Po kąpieli chętnie rzucilibyśmy swoje plecaki i rzeczy na łóżko czy materac, ale nasz potencjalny pokój aktualnie jest... ozonowany. Czynność tę może przerwać tylko chatkowy, jednak nadal nie umiem go znaleźć. Wszyscy pozostali turyści uspokajają, że pewnie wkrótce się znajdzie, lecz łatwo im mówić: oni mają wszystkie swoje klamoty schowane na górze, a nasze muszą leżeć na środku korytarza...
W końcu udaje mi się odnaleźć chatkowego, który cały czas... siedział w swojej kanciapie. Ozonowanie jeszcze ma trochę trwać, a potem trzeba będzie pokój przewietrzyć, więc nieprędko do niego wejdziemy.
W takiej sytuacji trzeba zająć się integracją. Na tarasie trwają uduchowione rozmowy młodych dziewczyn ze starszym facetem, który bywa na chatce naprawdę od zawsze. Słyszę, jak z uznaniem mówi się o Leninie z Bartnego, więc uznaję, że nic tam po mnie. Wychodzę na zewnątrz.
Przed wojną na południowych stokach Otrytu istniały dwa przysiółki wioski Chmiel (Хміль) - Otryt Dolny i Otryt Górny. Obydwa liczyły w sumie dwanaście chałup zamieszkałych wyłącznie przez grekokatolików. Chata Socjologa stoi w miejscu Otrytu Górnego. O ile z przysiółków nic nie zostało, o tyle z pierwszej spalonej chaty można obejrzeć takie resztki kominka.
Zdaje się, że polana przychatkowa to jedyny istotny punkt widokowy w całym paśmie Otrytu. Jest Połonina Caryńska, Połonina Wetlińska, a w środku pasmo graniczne. Na drugim zdjęciu zbliżenie na Wetlińską, można dostrzec dach niesławnej "Chatki Puchatka - 2".
Na ławce przed wejściem siedzi ekipa z Olsztyna oraz ich znajomy z Wetliny. Dołączamy do nich i jeszcze nie wiemy, że będziemy spędzać wspólnie czas aż do końca naszego pobytu w Bieszczadach. Rozmowy, śmichy, chichy, doniesienia z mistrzostw, gdzie Polska po raz kolejny przegrała mecz o wszystko... Ktoś poszedł po kieliszki, ale od rudej wolontariuszki usłyszał, że zgodnie z tradycją tego naczynia używa się dopiero po zmroku, a w ogóle to jest tradycja powitalnego kieliszka, którym wita się turystów... Hmmm... Ktoś inny zgubił telefon, więc poprosił aby do niego zadzwoniono. Telefon leżał pod ławką w głównej sali i buczenie dzwonka prawie wywołało masową histerię .
Chatkowy zjeżdża w dół, więc zaoferował, że przy okazji zrobi nam zakupy. Miło. Znika na bardzo długo, aż się zaczęliśmy martwić, zwłaszcza, że zostawił na ławce smartfona i okulary (bryle okazały się leżeć tam od rana). Nosimy wodę do kuchni i postanawiamy zrobić ognisko na skraju polany.
Zaczyna robić się ciemno, a chatkowego ani czuć. Do ogniska schodzi się coraz więcej osób, towarzystwo rudej wolontariuszki w chacie powoli się wykrusza. Wkrótce przychodzi i ona sama:
- Dlaczego wszyscy siedzą tutaj, a nie w kominkowej?
Proponujemy, aby i ona się dosiadła, lecz usłyszeliśmy, że tradycja wymaga integracji w chatce.
Nasze rzeczy nadal leżą na korytarzu, więc uderzam do środka, gdzie coraz mniejsza grupa walczy z piosenką turystyczną.
- Ale po co te nerwy? - usłyszałem.
Chatkowy w końcu wraca, przywozi zakupy, a my możemy wrzucić plecaki do pokoju i pójść do ogniska na spokojnie. Pojawiają się kolejne ekipy. Jest też samotna dziewczyna, która przebijała się do chatki fatalnie oznaczonym szlakiem, a cudzy pies przeprowadzał ją przez krzaki. Dostajemy również cynk, że dziesięć minut od schroniska widziano niedźwiedzia. Może poczuł zapach kiełbasek kładzionych na ruszt?
Z dziwnych gości należy wymienić młodego strażnika granicznego. Ktoś go powitał hasłem "wszyscy kochamy Straż Graniczną", a gdy powiedziałem, że ja nie, to się zaczęło.
- A dlaczego??!!
Opisałem swoje liczne kontakty z tą formacją podczas wędrówek wzdłuż granic Polski, ich olewackie podejście albo dla odmiany zwykłe czepialstwo. Wspominałem wszelkie próby wmówienia nam, że coś jest zabronione, mimo, że nie było, wymuszanie rozmaitych obowiązków na turystach, których turyści nie mają i tym podobne.
- Ale to wina systemu a nie ludzi.
- Winą systemu jest to, że ktoś nie potrafi zadzwonić albo przesłać informacji kolegom z sąsiedniej jednostki?
- A tobie by się chciało za marne pięć tysięcy złotych??
Od tego momentu facet rozpoczął wypytywanie biesiadników o ich zarobki. Bo wiadomo, że to najważniejsze w górach przy ognisku.
Mimo takich gwiazd wieczór upłynął przyjemnie. Poranek za to wstaje pochmurny. Prognozy na dziś zapowiadają burze i deszcze, tylko nie są zgodne o której godzinie ona nastąpią.
Sporo osób spało w namiotach, w tym Tadek, najstarszy turysta.
Na śniadanie zjadamy po jajeczku i też zaczynamy się zbierać, bo pogoda jest niepewna. A jakie wrażenia z Chatki Socjologa? Mimo wszystko pozytywne, bo dzięki odpowiedniemu towarzystwu udało się spędzić przyjemny wieczór i nawet "tradycja" nie zdołała tego zepsuć. Trzeba będzie tu jeszcze kiedyś zajrzeć, choć pasmo Otrytu to zdecydowanie góry dla koneserów. Jeśli ktoś lubi przestrzenie i widoki, to niech się tutaj nie wybiera!
Kawałek od chatki stoi coś, co przypomina Herna Myśliwego z brytyjskiego serialu o Robin Hoodzie. Po zmroku można by się tego wystraszyć.
Odpuszczamy sobie zdobycie Trohańca, najwyższego szczytu pasma Otrytu, i zaczynamy schodzić niebieskim szlakiem. Od południowej strony jest on najkrótszy do chatki, ale jednocześnie najbardziej stromy. Momentami jest naprawdę pochyło, a w dolnej części, po wypłaszczeniu, dość ciasno.
Wychodzimy na parkingu w Dwerniku (Дверник, 1977-81 Przełom). Stoi tam opuszczona ciężarówka, kilka aut, a potencjalnych turystów wita tablica z ostrzeżeniem o niedźwiedziach.
Zagadujemy dwójkę młodych ludzi, którzy schodzili razem z nami (prawdopodobnie wybierali się do chatki, lecz nie dotarli), czy nas nie podwiozą, jednak oni jadą w innym kierunku. Trudno, pójdziemy dalej.
Na skrzyżowaniu mijamy zamknięto budę, w której czasem sprzedają tradycyjne bieszczadzkie oscypki.
Zbliżamy się do Sanu, skąd dochodzą głosy ludzi baraszkujących nad wodą. San w tym miejscu był granicą radziecko-niemiecką, potem do 1951 roku radziecko-polską (Otryt znajdował się w ZSRR), a obecnie jest granicą między Pasmem Otrytu i Bieszczadami "właściwymi". I już mieliśmy go przekroczyć mostem, gdy nagle pojawił się samochód na brytyjskich blachach. Machnąłem ręką, stanął, a z okna wyłania się burza rudych włosów i znajoma twarz! Dziewczyna z chatki załatwiła sobie podwózkę u jednego z chłopaków, który kieruje wozem z prawej strony, więc go nie widzieliśmy w pierwszym momencie. Zabiorą i nas i w ten sposób zaoszczędzimy kilka kilometrów wędrówki po asfalcie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że ta dwójka wyszła z Socjologa długo po nas, lecz mieli takie tempo, że nie powstydziliby się go sprinterzy na igrzyskach!
Zanim jednak tam dotrzemy, to czeka człowieka długa, nocna droga. Najpierw autobus mocno spóźnia się w Katowicach, potem te opóźnienie jeszcze się zwiększa, więc w Krakowie Kasia też musi swoje odczekać. W efekcie wysiadamy z pojazdu dopiero przed ósmą rano, spoceni i zmęczeni. Jest jeden z najdłuższych dni w roku i temperatura już robi swoje. Stajemy na rondzie w górnej części Polańczyka (Полянчик).
Uzdrowisko tworzące wraz Soliną podkarpackie Krupówki nigdy mnie nie przyciągało, ale dzięki swej popularności ściąga część ludzi z "właściwych" Bieszczadów, a mamy z tego miejsca do ich granicy jeszcze co najmniej dziesięć kilometrów. Jak przebyć tę odległość? Za jakiś czas pojedzie tam busik, ale może uda nam się złapać do tego czasu stopa. Opuszczamy zatem przystanek i zaczynamy schodzić w dół drogą w stronę Wołkowyi. Między drzewami pojawia się Smerek, to nie aż tak daleko, około dwudziestu kilometrów.
Przedwojenny Polańczyk w niczym nie przypominał dzisiejszego uzdrowiska: była to mało znana wioska zamieszkana w zdecydowanej większości przez ukraińskich/rusińskich grekokatolików. Wypędzenia oraz budowa zbiornika na Sanie i Solince sprawiła, że zmieniło się wszystko. Jedną z nielicznych pamiątek z przeszłości jest dawna cerkiew św. Męczennicy Paraskiewy z 1909 roku. Tyle, że ciężko rozpoznać jej metrykę...
Rzymscy katolicy, którzy przejęli cerkiew po akcji "Wisła", chwalą się, że dzięki temu czynowi uratowali ją od zniszczenia. To prawda, tyle, że dzisiaj praktycznie i tak nie ma w tym obiekcie nic charakterystycznego z poprzedniego życia: świątynię przebudowano i rozbudowano, więc w niczym nie przypomina ona cerkwi. Nie zachował się żaden element oryginalnego wyposażenia, a polichromię zakryto (na wszelki wypadek?) pod koniec PRL-u. Starszą o kilkadziesiąt lat dzwonnicę parawanową rozebrano... podczas rozbudowy na początku tego tysiąclecia. Dziś to typowy, bezpłciowy kościół katolicki. Nawet na tablicy informacyjnej przy bramie pisze się przede wszystkim o historii parafii rzymskokatolickiej, o grekokatolikach i cerkwi ledwo się wspomina.
Cmentarz przycerkiewny został zdewastowany, ostały się jedynie dwa nagrobki. Jeden z nich należał do dziecka, Miloslava Wydry. Czech czy błąd rzeźbiarza?
Dziwimy się, że w piątkowy poranek przed kościołem jest aż tyle samochodów. Co prawda w podkarpackim nadal ludzie masowo odwiedzają świątynie, ale żeby w tygodniu? Potem przypominamy sobie, że jest zakończenie roku szkolnego . Zaglądam przez drzwi do środka i moją uwagę zwraca obraz w głównym ołtarzu. To Matka Boska Łopieńska, pierwotnie znajdująca się w cerkwi w Łopience, pod takim samym wyznaniem jak ta w Polańczyku. Łopienka przestała po wojnie istnieć, cerkiew pobożni podhalańscy górale zamienili w stodołę, ale obraz udało się przewieźć właśnie tutaj. Ponieważ pielgrzymowali do niego katolicy obu obrządków nawet z odległych stron, więc można go uznać za jedyny element z obrządku unickiego, choć z eksportu.
Pełny parking trochę nas martwi, bo utrudnia łapanie stopa. Auta pędzą obok nas nawet nie zwalniając. W pobliżu brak innego odpowiedniego miejsca, a następny przystanek autobusowy oddalony jest pewnie o... kilka kilometrów. Postanawiamy cofnąć się do ronda, gdzie po chwili wsiadamy do busika. Nie jest on specjalnie zatłoczony, przez większość trasy jedziemy sami. Za Polańczykiem zaczyna się teren rzadko zaludniony, jedyna większa mijana miejscowość to Wołkowyja (Вовковия), gdzie rozpoznaję knajpę w której w ubiegłym roku jadłem obiad.
Naszym celem i jednocześnie punktem startowym będzie Polana (Поляна). Prosimy kierowcę, ażeby wysadził nas na końcu wsi, bo tam chcielibyśmy zacząć zwiedzanie. Nie ma problemu, wyskakujemy przy nadgryzionej zębem czasu dzwonnicy parawanowej.
Obok na trawniku widać zarys fundamentów, łącznie z kamiennymi schodami. Ani chybi cerkiwsko! Błąd. To jest bowiem... kościelisko! Chyba tak powinno się nazywać miejsce po kościele, analogicznie do miejsca po cerkwi? Polana była nietypową wsią górską, bowiem przeważali w niej Polacy i był to chyba jedyny taki przypadek w bieszczadzkiej okolicy. Co prawda Ukraińcy widzą tę sprawę nieco inaczej i część ludności rzymskokatolickiej traktują jako swoich rodaków ("nie wiedzieli, że są Ukraińcami, ale nimi byli"), ale większość źródeł podkreśla polski charakter najliczniejszej grupy mieszkańców. Bezsprzeczne fakty są takie, że o ile w XIX wieku grekokatolicy mieli niewielką przewagę, o tyle spis z początku okresu międzywojennego wskazał wyraźną dominację rytu rzymskiego. Stąd taki kościół, wybudowany w 1780 roku z drewna. Niestety dla niego Polana na kilka lat znalazła się w granicach ZSRR, świątynię mocno zdewastowano, usunięto dach. Rozebrana została w 1951 roku polskimi rękami pracowników PGR-u już po powrocie ziemi ustrzyckiej do Polski. Więcej szczęścia miała dzwonnica z końca XIX wieku, bo stoi do dziś.
Wokół dawnego kościoła znajdziemy kilka polskich nagrobków, natomiast w ścianę dzwonnicy wmurowano uszkodzoną tablicę w języku niemieckim! Ciekawe kim był Marthel Hoffman? Może jakimś przemysłowcem, o czym świadczyłyby skrzyżowane pyrliki?
Idziemy w kierunku centrum rozgrzaną, pustą drogą wojewódzką. Mijamy kilka pozamykanych domów wczasowych i sklepów, ewentualnie knajp. Kiedyś Polana była znacznie ludniejsza i posiadała status siedziby gminy, ale ten widok to raczej efekt ostatnich kilkunastu lat zwijania się.
Kawałek od kościeliska trafiamy na cmentarz katolicki. Kasia zmienia spodnie na krótkie, a ja idę pokręcić się pomiędzy grobami. Znajduję kilka przedwojennych sztuk, a także trzy tzw. groby kopalniane, czyli miejsca pochówku pracowników kopali roby naftowej działającej niegdyś w okolicy.
Zabudowa wioski i rzeczka Czarny, która oddziela Bieszczady od Gór Sanocko-Turczańskich. Większość wioski położona jest w tych drugich, a za wodą mamy zatem Biesy reprezentowane przez zielone pagóry Otrytu, widoczne na horyzoncie.
Zachodzimy pod sklep. Jeden z koncernów świetnie się tu wstrzelił z reklamą ("Żubr czeka na polanie" ). Obok znajduje się restauracja, lecz otwierana jest dopiero po południu, więc w sklepie kupujemy zimne napoje i sadowimy się w cieniu drzewa. Podjeżdża jeden samochód i wychodzi z niego starsza para. Robi spore zakupy alkoholi, kilka razy wraca się po kolejne skrzynki. Zaczyna się weekend.
Tablica obok sklepu pokazuje stan osadnictwa przed II wojną światową. Dokładnie opisano kto gdzie mieszkał. Większość nazwisk i imiona ma polskie brzmienie, mniejszość ukraińskie/rusińskie, a od czasu do czasu napisano po prostu "Żyd". Najwyraźniej miejscowi wyznawcy Jahwe byli bezimienni. Była to grupa dość liczna jak na górską wioskę, bo w czasie spisu z 1921 roku żydami określiła się ponad setka osób, czyli prawie dziesięć procent ludności.
Inną pamiątką po przeszłości, tej dużo młodszej, jest miejsce związane z wypałem węgla. Na polu za restauracją stoi kilka barakowozów, stara ciężarówka oraz nieczynna retorta. Na jego ścianach namalowano portret Zbigniewa Balcerzaka, który wypalał węgiel z drzewa przez czterdzieści lat, a zmarł w kwietniu tego roku.
Polana jest wyjątkową miejscowością również pod innym względem: doszło tu do rzadkiego przypadku, że z zawieruchy dziejowej ocalała cerkiew, a zniszczono kościół. Odwrotnie niż zazwyczaj. To jedyna znana mi taka sytuacja na ziemiach zamieszkałych kiedyś przez Rusinów. Cerkiew pod wezwaniem świętego Mikołaja została wybudowana w 1790, aczkolwiek są też tezy, iż to rok ponownej konsekracji lub remontu. Opisywana jest jako "najstarsza cerkiew w Bieszczadach", choć formalnie przecież w Bieszczadach nie leży . Bezpieczniej będzie zatem napisać, iż to najstarsza drewniana cerkiew w regionie. Jest to dość prosta bryła o dwudzielnej konstrukcji zrębowej.
Po wywózkach cerkiew zamieniono na magazyn. Pod koniec lat 60. przekazano ją rzymskim katolikom, którzy uczynili z niej najpierw kościół filialny, a następnie parafialny. Drzwi są otwarte, więc można wejść do środka. Przyczepiona kartka informuje o możliwości oprowadzania po świątyni, ale zastanawiam się na czym polegać będzie owe oprowadzanie, skoro nie zachowało się nic z oryginalnego wyposażenia? Ikony znajdują się w muzeach w Sanoku i w Krakowie, natomiast w Polanie zamiast nich umieszczono neogotycki ołtarz ze współczesnym obrazem, który w żaden sposób nie pasuje do cerkwi. Jedynym elementem sprzed wojny jest polichromia z 1937 roku.
Przy dawnej cerkwi wznosi się dzwonnica z 1922 roku, sąsiedztwem jest również kilka greckokatolickich nagrobków, pozostałość po trzeciej nekropolii wioski.
Spod cerkwi spoglądamy na pasmo Otrytu, ale zanim tam ruszymy minie jeszcze trochę czasu...
Zaglądam do nowego kościoła parafialnego, liczącego sobie jedenaście lat. Jak to zwykle bywa w przypadku takich nowych obiektów bryła nie grzeszy urodą ani oryginalnością, chyba, że wyróżnimy nienaturalnie wysoką wieżę.
W krzakach obok kościoła znalazłem reper. Literki PIHM oznaczają, że wsadził go w ziemię Państwowy Instytut Hydrologiczno-Metorologiczny, czyli istniejący przed 1972 rokiem poprzednik IMGW. Podpytywałem w internetach i jedni pisali, że to reper ziemny służący do pomiaru niwelacji terenu, inni, że reper rzeki San (który oddalony jest o kilka kilometrów), ale raczej będzie tu chodzić o pobliską rzeczkę.
Malowidło na ścianie OSP sugeruje, że miejscowi strażacy nie tylko walczą z ogniem, ale też z niedźwiedziami (zamiast je ratować przed pożarem ).
Kończymy zwiedzanie. Zanim rozpoczniemy wędrówkę górską udajemy się jeszcze nad Czarną. Woda jest przyjemnie chłodna, można zmoczyć stopy.
Wreszcie około południa przekraczamy mostem rzekę i od tego momentu znajdujemy się oficjalnie w Bieszczadach i w paśmie Otrytu. Mijamy ostatnie gospodarstwo i zaczynamy się wspinać na wzgórze z nadajnikiem.
Widoki na okolicę: pofałdowane pola, łąki, lasy. Czasem trafią się dachy domostw.
Na Otryt prowadzi niebieski szlak długodystansowy Rzeszów - Grybów. Nie spodziewałem się zastać na nim tłumów i miałem rację. Zresztą najpierw zobaczyliśmy pędzący w tumanach kurzu samochód, a nie turystów.
Na mapie wyglądało, że szlak szybko wejdzie do lasu. Cieszyłem się z tego powodu, bo dzień jest naprawdę upalny i marzymy o cieniu. Nic z tego: szeroka szutrowa droga jest cała w słońcu, drzewa stoją w oddaleniu! Ciśniemy więc kolejne kilometry smagani przez palące promienie i pojawiające się od czasu do czasu polanki z widokami są niewielkim pocieszeniem.
Przed wojną wzdłuż tej drogi stały pojedyncze domostwa przysiółków Polany: Szerokiej Łąki, Brzyska i Majdanu. Mapa WIG wskazuje nawet cegielnię. Dziś to teren opuszczony przez ludzi, nie licząc leśników i drwali. Zamiast na chałupy trafiamy na dziwną konstrukcję przypominającą mały hangar lotniczy, w środku której są kupki piasku. Podobno to pomieszczenie na sadzonki drzew.
Z innych atrakcji: włochate odchody wilka.
Nie będę ściemniał, że szlak w tym przebiegu jest niesamowicie ciekawy: poza początkowym odcinkiem to mozolne, nudne jak flaki parcie do przodu w niezmieniającym się krajobrazie. Każdą odmianę przyjmujemy z radością, tak jak tę zadaszoną ławkę. Są z niej bardzo ograniczone widoki na góry ponad drzewami.
Chwilę później, na krzyżówce, gdzie do szlaku pieszego na chwilę dołącza rowerowy, znowu widzimy retorty, a także... walec. Ciekawe co będą walcować w środku lasu?
Po ponad pół godzinie od walca osiągamy przełęcz pod Hulskiem, wznoszącą się niecałe osiemset metrów nad poziomem morza. Kilkaset metrów stąd na zachód jest szczyt Hulskie (846 metrów), my pójdziemy od tego momentu na wschód, ale najpierw przerwa na drugiej ławeczce. Jesteśmy już konkretnie zmęczeni podejściem w upale.
Od teraz powinno być łatwiej. Po pierwsze - przede wszystkim szlak w końcu rzeczywiście wchodzi w las, więc zapanuje cień. Po drugie - zdecydowaną większość metrów już podeszliśmy, może będzie dość płasko? Naiwni... ścieżka wchodzi raz w górę, raz w dół, zdobywamy kolejne nieduże szczyty (w tym Otryt - 846 metrów, który jednak najwyższy w paśmie nie jest), które wyciskają z nas resztki sił.
Końcówkę szlaku idę na oparach, siłą woli. Nigdy nie sądziłem, że taka trasa tak mnie wykończy. A jednak. Na duchu podnoszą pojawiające się ślady obecności człowieka, w tym zostawiony w lesie samochód i rzeźby na pniach drzew.
O siedemnastej trzydzieści osiągamy cel, czyli Chatkę Socjologa. Wybraliśmy najdłuższe i najbardziej męczące dojście do niej, choć raczej z żadnej strony nie można spodziewać się specjalnych atrakcji. Przeszedłem nią raz i wystarczy! Ruch, jak na Bieszczady, był na niej skromny: spotkaliśmy drugi samochód "cywilny", Straż Leśną, milczącego rowerzystę podjeżdżającego w górę, dwóch niemilczących zjeżdżających oraz dwóch piechurów z obrażonymi minami. Nagrodą za trud był ładny widok na połoniny z polany przychatkowej.
O Chatce Socjologa czytałem wiele opinii, zazwyczaj skrajnych. Albo zachwyt albo mocna krytyka. Często pojawiał się skrót TWA. To częsta przypadłość wielu chatek, że w mniejszym lub większym stopniu rządzi tam stała ekipa starych bywalców, co to od trzydziestu lat śpiewają w niej na gitarze albo policzyli wszystkie deski. Są rytuały, są zaklęte zwyczaje znane tylko chatkowym zawodowcom, święte księgi czyhające dla nowicjuszy. Zobaczymy jak będzie tutaj. Na pierwszy rzut oka chatka prezentuje się mile dla oka. To druga wersja tego budynku; pierwsza, pochodząca z 1973 roku, spłonęła w trzydziestą rocznicę istnienia. Jej następczyni jest trochę większa.
Na początku okazuje się, że chatkowy jest, ale go nie ma. W sensie gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie, więc mamy poczekać na wskazanie miejsca do spania. No dobra, jeszcze pora młoda. Zamiast chatkowego zawiaduje tymczasowo rude dziewczę, wolontariuszka (cokolwiek to znaczy na chatce). I dość szybko Kaśka łapie od niej ochrzan za robienie zdjęć w głównej sali. Nie, w chatce nie ma zakazu fotografowania, lecz jest zakaz używania telefonów. Rozumiem, gadanie, smsowanie czy gapienie się w ekran nie pasuje do tego miejsca, ale biorąc pod uwagę, że dziś prawie nikt nie chodzi z aparatem, tylko robi zdjęcia smartfonem, to taki zakaz praktycznie eliminuje robienie zdjęć. Przeczytałem dokładnie regulamin i rzeczywiście pisało tam, iż "używanie wszelkich funkcji telefonów jest zakazane". Zatem również kalkulatora, budzika i tym podobnych. Przynajmniej taki zakaz obejmuje zwykłych turystów.
Ja aparat przytargałem i mogłem zrobić zdjęcie zupełnie legalnie.
Usiłujemy się dowiedzieć jak można się umyć. Padają różne propozycje, łącznie z zejściem do źródełka. Na zewnątrz jest wanna, lecz jej napełnienie wymaga zgody chatkowego, którego nie ma. W końcu, po dobrych kilku minutach dyskusji, ktoś zasugerował, że możemy po prostu... skorzystać z łazienki. Wystarczy przynieść z kuchni wodę. Proste, ale wymagało długiej wymiany zdań.
Po kąpieli chętnie rzucilibyśmy swoje plecaki i rzeczy na łóżko czy materac, ale nasz potencjalny pokój aktualnie jest... ozonowany. Czynność tę może przerwać tylko chatkowy, jednak nadal nie umiem go znaleźć. Wszyscy pozostali turyści uspokajają, że pewnie wkrótce się znajdzie, lecz łatwo im mówić: oni mają wszystkie swoje klamoty schowane na górze, a nasze muszą leżeć na środku korytarza...
W końcu udaje mi się odnaleźć chatkowego, który cały czas... siedział w swojej kanciapie. Ozonowanie jeszcze ma trochę trwać, a potem trzeba będzie pokój przewietrzyć, więc nieprędko do niego wejdziemy.
W takiej sytuacji trzeba zająć się integracją. Na tarasie trwają uduchowione rozmowy młodych dziewczyn ze starszym facetem, który bywa na chatce naprawdę od zawsze. Słyszę, jak z uznaniem mówi się o Leninie z Bartnego, więc uznaję, że nic tam po mnie. Wychodzę na zewnątrz.
Przed wojną na południowych stokach Otrytu istniały dwa przysiółki wioski Chmiel (Хміль) - Otryt Dolny i Otryt Górny. Obydwa liczyły w sumie dwanaście chałup zamieszkałych wyłącznie przez grekokatolików. Chata Socjologa stoi w miejscu Otrytu Górnego. O ile z przysiółków nic nie zostało, o tyle z pierwszej spalonej chaty można obejrzeć takie resztki kominka.
Zdaje się, że polana przychatkowa to jedyny istotny punkt widokowy w całym paśmie Otrytu. Jest Połonina Caryńska, Połonina Wetlińska, a w środku pasmo graniczne. Na drugim zdjęciu zbliżenie na Wetlińską, można dostrzec dach niesławnej "Chatki Puchatka - 2".
Na ławce przed wejściem siedzi ekipa z Olsztyna oraz ich znajomy z Wetliny. Dołączamy do nich i jeszcze nie wiemy, że będziemy spędzać wspólnie czas aż do końca naszego pobytu w Bieszczadach. Rozmowy, śmichy, chichy, doniesienia z mistrzostw, gdzie Polska po raz kolejny przegrała mecz o wszystko... Ktoś poszedł po kieliszki, ale od rudej wolontariuszki usłyszał, że zgodnie z tradycją tego naczynia używa się dopiero po zmroku, a w ogóle to jest tradycja powitalnego kieliszka, którym wita się turystów... Hmmm... Ktoś inny zgubił telefon, więc poprosił aby do niego zadzwoniono. Telefon leżał pod ławką w głównej sali i buczenie dzwonka prawie wywołało masową histerię .
Chatkowy zjeżdża w dół, więc zaoferował, że przy okazji zrobi nam zakupy. Miło. Znika na bardzo długo, aż się zaczęliśmy martwić, zwłaszcza, że zostawił na ławce smartfona i okulary (bryle okazały się leżeć tam od rana). Nosimy wodę do kuchni i postanawiamy zrobić ognisko na skraju polany.
Zaczyna robić się ciemno, a chatkowego ani czuć. Do ogniska schodzi się coraz więcej osób, towarzystwo rudej wolontariuszki w chacie powoli się wykrusza. Wkrótce przychodzi i ona sama:
- Dlaczego wszyscy siedzą tutaj, a nie w kominkowej?
Proponujemy, aby i ona się dosiadła, lecz usłyszeliśmy, że tradycja wymaga integracji w chatce.
Nasze rzeczy nadal leżą na korytarzu, więc uderzam do środka, gdzie coraz mniejsza grupa walczy z piosenką turystyczną.
- Ale po co te nerwy? - usłyszałem.
Chatkowy w końcu wraca, przywozi zakupy, a my możemy wrzucić plecaki do pokoju i pójść do ogniska na spokojnie. Pojawiają się kolejne ekipy. Jest też samotna dziewczyna, która przebijała się do chatki fatalnie oznaczonym szlakiem, a cudzy pies przeprowadzał ją przez krzaki. Dostajemy również cynk, że dziesięć minut od schroniska widziano niedźwiedzia. Może poczuł zapach kiełbasek kładzionych na ruszt?
Z dziwnych gości należy wymienić młodego strażnika granicznego. Ktoś go powitał hasłem "wszyscy kochamy Straż Graniczną", a gdy powiedziałem, że ja nie, to się zaczęło.
- A dlaczego??!!
Opisałem swoje liczne kontakty z tą formacją podczas wędrówek wzdłuż granic Polski, ich olewackie podejście albo dla odmiany zwykłe czepialstwo. Wspominałem wszelkie próby wmówienia nam, że coś jest zabronione, mimo, że nie było, wymuszanie rozmaitych obowiązków na turystach, których turyści nie mają i tym podobne.
- Ale to wina systemu a nie ludzi.
- Winą systemu jest to, że ktoś nie potrafi zadzwonić albo przesłać informacji kolegom z sąsiedniej jednostki?
- A tobie by się chciało za marne pięć tysięcy złotych??
Od tego momentu facet rozpoczął wypytywanie biesiadników o ich zarobki. Bo wiadomo, że to najważniejsze w górach przy ognisku.
Mimo takich gwiazd wieczór upłynął przyjemnie. Poranek za to wstaje pochmurny. Prognozy na dziś zapowiadają burze i deszcze, tylko nie są zgodne o której godzinie ona nastąpią.
Sporo osób spało w namiotach, w tym Tadek, najstarszy turysta.
Na śniadanie zjadamy po jajeczku i też zaczynamy się zbierać, bo pogoda jest niepewna. A jakie wrażenia z Chatki Socjologa? Mimo wszystko pozytywne, bo dzięki odpowiedniemu towarzystwu udało się spędzić przyjemny wieczór i nawet "tradycja" nie zdołała tego zepsuć. Trzeba będzie tu jeszcze kiedyś zajrzeć, choć pasmo Otrytu to zdecydowanie góry dla koneserów. Jeśli ktoś lubi przestrzenie i widoki, to niech się tutaj nie wybiera!
Kawałek od chatki stoi coś, co przypomina Herna Myśliwego z brytyjskiego serialu o Robin Hoodzie. Po zmroku można by się tego wystraszyć.
Odpuszczamy sobie zdobycie Trohańca, najwyższego szczytu pasma Otrytu, i zaczynamy schodzić niebieskim szlakiem. Od południowej strony jest on najkrótszy do chatki, ale jednocześnie najbardziej stromy. Momentami jest naprawdę pochyło, a w dolnej części, po wypłaszczeniu, dość ciasno.
Wychodzimy na parkingu w Dwerniku (Дверник, 1977-81 Przełom). Stoi tam opuszczona ciężarówka, kilka aut, a potencjalnych turystów wita tablica z ostrzeżeniem o niedźwiedziach.
Zagadujemy dwójkę młodych ludzi, którzy schodzili razem z nami (prawdopodobnie wybierali się do chatki, lecz nie dotarli), czy nas nie podwiozą, jednak oni jadą w innym kierunku. Trudno, pójdziemy dalej.
Na skrzyżowaniu mijamy zamknięto budę, w której czasem sprzedają tradycyjne bieszczadzkie oscypki.
Zbliżamy się do Sanu, skąd dochodzą głosy ludzi baraszkujących nad wodą. San w tym miejscu był granicą radziecko-niemiecką, potem do 1951 roku radziecko-polską (Otryt znajdował się w ZSRR), a obecnie jest granicą między Pasmem Otrytu i Bieszczadami "właściwymi". I już mieliśmy go przekroczyć mostem, gdy nagle pojawił się samochód na brytyjskich blachach. Machnąłem ręką, stanął, a z okna wyłania się burza rudych włosów i znajoma twarz! Dziewczyna z chatki załatwiła sobie podwózkę u jednego z chłopaków, który kieruje wozem z prawej strony, więc go nie widzieliśmy w pierwszym momencie. Zabiorą i nas i w ten sposób zaoszczędzimy kilka kilometrów wędrówki po asfalcie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że ta dwójka wyszła z Socjologa długo po nas, lecz mieli takie tempo, że nie powstydziliby się go sprinterzy na igrzyskach!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
ozonowanie
To się włącza na odpowiedni czas w zależności od metrażu pomieszczenia ... I łatwo sprawdzić czy było robione, bo po takim ozonowaniu jest specyficzny zapach, takie ostre powietrze.
TWA jest wszędzie
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Powietrze było raczej zapachowe, a nie ostre
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Pudelek pisze:Powietrze było raczej zapachowe, a nie ostre
Zapachowe
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Mimo że w relacji prawie nie ma gór, to przeczytałem z zainteresowaniem, zwłaszcza tę pierwszą część, przed wędrówką na Otryt.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Przeczytałem dokładnie regulamin i rzeczywiście pisało tam, iż "używanie wszelkich funkcji telefonów jest zakazane"
Ciekawe.
A ma to jakieś uzasadnienie konkretne? Np. RODO albo nie fotografowanie bajzlu, czy to też element tradycji?
Kompletnie nie pamiętam tej chaty ani szlaku a szedłem lata temu podobnie. Tak mi się zdaje, bo innego szlaku od strony Dwernika w kierunku jeziora zdaje się nie ma.
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Sebastian pisze:Mimo że w relacji prawie nie ma gór, to przeczytałem z zainteresowaniem, zwłaszcza tę pierwszą część, przed wędrówką na Otryt.
o, przepraszam, połowa relacji to góry
A ma to jakieś uzasadnienie konkretne? Np. RODO albo nie fotografowanie bajzlu, czy to też element tradycji?
nie wolno używać telefonów i koniec. W każdej funkcji. Podejrzewam, że jakby z aparatów szło dzwonić to nie byłoby problemu, bo to nie telefon
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Czyli jakiegoś sensownego uzasadnienia nie ma.... No cóż, dziwne zasady ale widocznie lepiej się czują z takim ograniczeniem
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Autostopem podjeżdżamy na południowy kraniec Dwernika (Дверник, 1977-81 Przełom). Trochę żałuję, że minęliśmy drewniany kościół, ale nie będziemy się już do niego wracać. Co prawda na razie jest piękna, słoneczna pogoda, lecz złe prognozy nie śpią... Jeszcze wczoraj pokazywały, iż mocne deszcze i burze mają się pojawić dziś przed południem, teraz przesunięto je na godzinę czternastą. Na zegarku jest dopiero po dziesiątej, więc mamy teoretycznie sporo czasu, jednak nie ma co kusić licha: skoro złapaliśmy podwózkę na koniec wsi, to trzeba to wykorzystać!
Podziwiamy niewielką remizę: o ile wczoraj w Polanie strażacy na malowidle ściennym walczyli nie tylko z ogniem, ale i z niedźwiedziami, o tyle tutaj... sami są misiami i walczą z wilkiem .
Przystanek autobusowy w stylu góralskim. Coś tu nawet jeździ, ze dwa kursy dziennie.
Biedny miś,
do wojska nie chciał iść
i walczyć za Zełenskiego,
więc wylądował za płotem.
Naszym celem na najbliższy czas jest dolina potoku Caryńskiego, gdzie kiedyś znajdowała się wioska Caryńskie (Царинське). Nazwa znana, bo od niej nazwano jedną z najpopularniejszych połonin (choć są i głosy odwrotne, że to wioskę nazwano od połoniny). Od Dwernika w dolinę prowadzi szutrowo-kamienista droga, którą chyba można jeździć do schroniska Koliba, bo na starcie spotykamy auto jadące z naprzeciwka i podnoszące straszne tumany kurzu.
Potem robi się pusto i cicho, po bokach zaczynają rosnąć zbocza kolejnych wzniesień. Potok Caryński raz jest z prawej, raz z lewej, a czasem przechodzi przez niego boczna droga z zakazem ruchu.
Granica Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Aż dziwne, że nie pobierają tu haraczu. Może jakaś budka jest wyżej? A może uznano, że za mało tędy turystów chodzi i się nie opłaca?
Przełęcz Nasiczniańska - tam później pójdziemy. Na razie jednak zostawiamy plecaki w krzakach i na luzie ciśniemy jeszcze trochę w głąb doliny.
Fotogeniczne bagienko. Słychać pluskanie i widać ślady działalności bobrów.
Mniej więcej w okolicach odbicia na przełęcz zaczynała się zabudowa Caryńskiego. Lokowano je w XVI lub XVII wieku, podobnie jak w wielu przypadkach na ziemi sanockiej były to ziemie rodu Kmitów. Wioska z powodu położenia znajdowała się w częściowej izolacji, czas płynął tu wolno i niewiele się zmieniało przez kolejne pokolenia. Ludność, niemal wyłącznie greckokatoliccy Bojkowie, zajmowała się rolnictwem i wypasaniem bydła na połoninach. Początkowo było to bydło z Węgier, ale po powstaniu granicy z Czechosłowacją konieczne okazało się kupowanie zwierząt w Małopolsce. Sprzedawano je później na targu w Lutowiskach. Prowadzono też wyręby lasów, często w sposób rabunkowy. Na potoku działały młyny, było ich w sumie kilka. Na przełomie XIX i XX wieku w Caryńskim pojawiła się niewielka grupa Żydów i to oni prawdopodobnie prowadzili wyszynk w karczmie.
W okresie międzywojennym Caryńskie liczyło ponad cztery setki dusz. Prawie wszyscy uczęszczali do drewnianej cerkwi św. Dymitra z końca 18. stulecia. Trójdzielna, zwieńczona namiotowymi dachami cerkiew w stylu bojkowskim miała prawo udzielania odpustów w święto Jana Chrzciciela, kult tego świętego był tu bardzo aktywny. Zawiązano przy niej Towarzystwo Jana Chrzciciela, które miało propagować "życia pobożne, moralne i przykładne".
Mieszkańcy nie dotrwali do akcji "Wisła", wywieziono ich w 1946 na Ukrainę. Cerkiew zniszczono, domostwa rozebrano. Przyroda szybko odebrała co swoje. Drogę, po której idziemy, wybudowała w latach 60. jednostka inżynieryjna z Dolnego Śląska, stare trakty do tego czasu zarosły i stały się nie do przebycia.
Pomysły na zagospodarowanie doliny w PRL-u były rozmaite, ale głównie związane z hodowlą zwierząt. Sprowadzono tu górali podhalańskich, lecz ci nie zostali na stałe. Masowy wypas owiec zakończono w latach 80., następnie rządził Igloopol prowadząc wielkie fermy fatalnie oddziaływujące na środowisko, wypalano także węgiel drzewny. Z przypadków ludzkich w Caryńskim zjawiali się różni odludnicy, uciekinierzy od cywilizacji, narkomani, wszyscy zaciekle zwalczani przez milicję. Od trzech dekach teren jest w granicach BdPN, ale widać, że jakieś owce jeszcze się wypasa. Zwierzęta sprytnie chowają się w cieniu drzewa.
Przez Caryńskie prowadzi ścieżka historyczno-przyrodnicza wyznaczona przez gminę Lutowiska. Kiedyś biegła ona z Nasicznego prosto na przełęcz Nasiczniańską i schodziła do doliny, ale kilka lat temu zmieniono trasę i teraz trzeba iść naokoło, wokół Wysokiego Wierchu i Bartoszówki. Dlaczego? O tym napiszę za chwilę. Szlakowskazy ze zdjęcia są starej daty i pokazują jeszcze czasy przez przełęcz, choć wydaje mi się, iż trzydzieści pięć minut to dość szybkim tempem.
Schodzimy w stronę cerkwiska i cmentarza przycerkiewnego. Druga nekropolia wioski znajdowała się kawałek dalej na północ, niedaleko karczmy, lecz zniszczono ją podczas budowy drogi. Cmentarz przycerkiewny leży w większym oddaleniu, nad potokiem Caryńczyk, który w tym miejscu tworzy zakola i wąwozy.
Po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Mimo, że cmentarz jest wykoszony i doglądany, to zachowało się ledwie kilka grobów ze słabo czytelnymi inskrypcjami.
Czasem ciężko rozpoznać, czy to kamień, czy płyta grobowa czy może murek?
Zarośnięte dolne części kaplicy odpustowej św. Jana Chrzciciela. Była ona murowana, zastąpiła starszą drewnianą konstrukcję.
W niewielkim oddaleniu od cmentarza, na skraju polanki, stoi samotny krzyż wystawiony przez niejakiego Petra Minko w 1911 roku.
Wracamy do drogi i w stronę plecaków. Chwilę wcześniej Kaśka rzuciła:
- Wątpię, czy przyjdzie deszcz z burzą, jest tak ładnie...
No i oczywiście wykrakała . Zaczęło się chmurzyć - do deszczu jest daleko, ale niewątpliwie czuć, że nadchodzi zmiana pogody.
Plecaki grzecznie czekają w krzakach, zresztą nie miał ich kto ukraść, bo wokół pustki. Zaczynamy podejście na przełęcz. Krótkie, ale męczące. Z każdym krokiem pojawia się więcej widoków na dolinę i okolicę.
Po prawej Wysoki Wierch, dalej Bartoszówka, a pomiędzy nimi dwie jaskinie, jedna z nich jest najgłębsza i najdłuższa w polskich Bieszczadach.
No i jesteśmy: przełęcz Nasiczniańska (717 metrów). Jak jeszcze do niedawna pisało w Wikipedii "rozdzielała ona dwie dawne miejscowości łemkowskie: Nasiczne i Caryńskie". To nieprawda, Łemkowie aż tutaj nie mieszkali, to były tereny bojkowskie. Nie pierwszy to raz, gdy o Bojkach się zapomina, a wszystkich Rusinów utożsamia z Łemkami. Przełęcz była w przeszłości najkrótszą drogą pomiędzy obiema wioskami. Dziś panuje tu cisza przerywana tylko odgłosami wiatru. Mamy bardzo przyjemne widoki na dolinę potoku Caryńskiego, Magurę Stuposiańską oraz oddalone o kilkanaście kilometrów Bukowe Berdo, Krzemień i stoki Tarnicy.
W drugą stronę Dwernik Kamień oraz Jawornik i łąki nad Nasicznym.
Zarośnięta górka zakrywająca Wysoki Wierch.
Miejsce jest na tyle urokliwe, iż urządzamy półgodzinną przerwę na ciepławe piwo. Na przełęczy znajduje się samotna ławeczka, na której można spocząć.
Jeszcze kilka lat temu ścieżka edukacyjno-historyczna prowadziła z Nasicznego bezpośrednio na przełęcz. Potok Nasiczniański przekraczało się mostkiem obok bazy harcerskiej. Mostek się sypał, więc harcerze prosili miejscowe nadleśnictwo o jego remont, ale leśnicy ich zlali. Wiadomo, że poza wycinkami wszystkie inne rzeczy nie mają priorytetu. Mostek wyremontowano w czynie społecznym. Tak przynajmniej wyjaśniono mi w internecie. Efekt jest jednak taki, że przeprawę... zamknięto dla turystów, a ścieżkę z Nasicznego na przełęcz zlikwidowano, karząc turystom chodzić dookoła wzdłuż potoku Caryńskiego! Kompletnie chora sytuacja! Do kogo w końcu należy ten mostek? Jeśli do nadleśnictwa, to dlaczego został zamknięty? A jeśli do harcerzy, to czemu żądano od nadleśnictwa remontu? Z powodu szlaku? Przecież jego wytyczyła gmina, a nie leśnicy! Podejrzewam, że potok na pewno nie należy do osób prywatnych, więc i mostek nie może być całkowicie prywatny. Zamknięcie mostka wygląda na zemstę, tylko dlaczego w stosunku do turystów? A może zagrożono, że skoro mostek został wyremontowany nieoficjalnie, to harcerze ponoszą pełną odpowiedzialność ze wszelkie wypadki? No i wreszcie ostatnia opcja: dzisiejsi harcerze też się pozmieniali i myślą tylko o sobie, a nie o ogóle społeczeństwa?
W każdym razie ścieżki dla pieszych w stronę Nasicznego nie ma, jest za to... szlak konny! Ostało się nawet kilka słupków z oznaczeniami, więc idziemy za nimi.
Połonina Caryńska, widać górną część zabudowy Chatki Puchatka - 2.
Słupki z oznaczeniami się kończą, ale w trawie są ślady przejazdu jakiejś maszyny, ona nas prowadzi w dół. Potem wchodzimy w las, gdzie zachowała się wyraźna ścieżka, nie ma szans się zgubić.
Wychodzimy przy złożonym z płyt brodzie na potoku Nasiczniańskim. Spokojnie jest on do przebycia, można byłoby tędy wyznaczyć oficjalną ścieżkę; dużo szlaków w Beskidach wymaga przejścia przed wodę bez użycia mostu.
Idę obejrzeć pobliski teren obozu harcerskiego chorągwi z Gdyni. Nie wygląda zachęcająco: łańcuchy, sznury, pełno groźnych tabliczek z zakazem wstępu. Zupełnie jakbyśmy się zbliżali do rezydencji jakiegoś polityka albo milionera. Do mostku nawet nie dotarłem, bo czułem się jak intruz, ale tak myślę, że skoro harcerze zablokowali możliwość przejścia przez niego dla turystów, to może by tak zablokować harcerzom możliwość wejścia na drugi brzeg? Ten na pewno nie należy już do chorągwi, a poczuliby się jak reszta turystów, którzy muszą latać dookoła?
Ciekawe czy te gary leżą w wodzie od ostatniego obozu?
Po przejściu przez potok zauważamy, że zmiana pogody przyspieszyła: horyzont zrobił się ciemnoniebieski, a nad pasmem Otrytu najprawdopodobniej ostro leje!
To zmienia nam plany: nie ma szans spokojnego wejścia na Dwernik Kamień, ryzykowne jest także zajrzenie do kaskad na Nasiczniańskim Potoku, bowiem na chmury nie wyglądają na zwykły deszcz, lecz na konkretną ulewę. W dodatku zaczynamy słyszeć grzmoty, więc oprócz opadów zbliża się także burza.
Zastanawiamy się w którym miejscu najlepiej będzie łapać stopa. W końcu ruszamy w stronę południowego krańca Nasicznego (Насічне). W przeciwieństwie do Caryńskiego ta wioska nadal istnieje, choć chyba nie ma tu ani jednego przedwojennego budynku. Mijamy za to wielki ośrodek nadleśnictwa z wielkim krzyżem, a także rudego kota wylegującego się na ganku jednego z domów.
Znajdujemy przystanek autobusowy, więc potencjalne schronienie mamy. Teraz trzeba tylko złapać podwózkę!
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, bo w stronę Berehów Górnych nic nie jedzie. A może na wielkiej pętli bieszczadzkiej odbywa się wyścig kolarski o którym mówiono nam w Chacie Socjologa? To by oznaczało blokadę ruchu. Od Berehów auta jeżdżą.
W końcu coś jedzie w naszą stronę, ale kierowca pokazuje znienawidzony znak, że on tylko kawałek... Przecież my też nie wybieramy się do Chin!
Z sąsiedniego budynku przychodzi kot i chce, aby go miziać. Przynosi nam szczęście, bo wkrótce potem zjawia się drugie auto (widoczne na zdjęciu Kasi), które się zatrzymuje!
Kot przyniósł szczęście podwójne! Po pierwsze - ledwo weszliśmy do wozu, a w szyby uderzyły grube krople. Po drugie - facet z auta przyjechał na weekend z rodziną do Dwernika, ale nie wiedział, że w wiosce nie ma sklepu. A wiadomo, weekend, to pić się chce, więc ruszył po piwo. Nie wiem jak to wykombinował, lecz wyskoczyło mu, iż najbliższy sklep znajduje się w... Lutowiskach! Bez sensu, bo bliższy jest w Chmielu, a w dodatku do Lutowisk nie tędy droga. Jego pomyłka wyszła nam na dobre, gdyż namawiam go, żeby zamiast do Lutowisk czy Ustrzyk pojechał do Wetliny - odległość taka sama, a sklepy też mają. No i przypadkowo my się tam udajemy . Kierowca nie daje się długo prosić: jemu wyjdzie na to samo, a my mamy podwózkę pod sam sklep "u Zdzicha", gdzie mieliśmy zamiar wysiąść. Przyjemne z pożytecznym i tylko trochę żal mi naszego dobrodzieja, który chciał się wykąpać w basenie, a zapowiadają cały dzień deszczu.
W Wetlinie pada tylko trochę, a sklep posiada z tyłu zadaszoną ławeczkę. Zarówno ona jak i obiekt to miejsce niewątpliwie kultowe. Tu jeszcze można poczuć ducha starych Bieszczadów spotykając postacie jakby żywcem przeniesione z opowieści o zakapiorach. Ale też zwykłych żulików, nie oszukujmy się . Cena za życie w Bieszczadach była często wysoka: nigdzie nie widziałem tak wiele osób z porażonymi kończynami jak tutaj... o laskach, na wózkach dalej przychodzą spotkać znajomych i wypić piwko. Akcja toczy się tu od brzasku do świtu: gdy zajrzałem do sklepu kolejnego dnia rano szukając zaginionej kurtki spotkałem tam już dwóch osobników, w tym jednego na wózku.
- Ooo, witamy - ucieszyli się. - A my też szukamy, ale telefonu...
Śpimy, jak zazwyczaj, w "Cieniu PRL-u". Tam również został jeszcze klimat. Ale to oznacza koniec wędrowania po górach; przez kolejne dwa dni nie opuściliśmy Wetliny. Wynikało to po części z dynamicznej, bardzo zmiennej pogody, a po części ze spędzania czasu z ekipą z Olsztyna.
Trzeba jednak przyznać, że Wetlina także po deszczu jest przyjemna. Znacznie tu luźniej niż w Cisnej i niczego turyście nie brakuje.
Tegoroczny wyjazd, choć z mniejszą ilością kilometrów niż w poprzednich latach, na pewno uznaję za udany, bo właściwie wszystko, co zobaczyłem w górach, było dla mnie nowe. Kolejne białe plamy zostały u mnie odkryte.
I na koniec jeszcze taka dygresja... organizatorzy turystyki i właściciele wielu obiektów noclegowych w szeroko rozumianych Bieszczadach skarżyli się, że w czerwcu turyści nie dopisywali. Nie wiem jak było w lipcu i w sierpniu, ale na początku wakacji rzeczywiście wiele miejsc świeciło pustkami, niektóre lokale nawet się nie otwarły. Trudno jednak się dziwić, bo ceny - chociażby w knajpach - dawno przekroczyły zdrowy rozsądek. Dać ponad pięć dych za plecek po węgiersku? Co z tego, że porcja duża, jeśli w całości jej nie zjemy (a w menu zazwyczaj brak wagi)? Warto się pokręcić i trafić w mniej reklamowane i "słynne" przybytki, gdzie ceny mogą być nawet o jedną trzecią niższe, ale nie da się ukryć, że pobyt w Bieszczadach do budżetowych trudno zaliczyć (chyba, że będziemy się żywić zupkami chińskimi i jajecznicą własnej produkcji).
Podziwiamy niewielką remizę: o ile wczoraj w Polanie strażacy na malowidle ściennym walczyli nie tylko z ogniem, ale i z niedźwiedziami, o tyle tutaj... sami są misiami i walczą z wilkiem .
Przystanek autobusowy w stylu góralskim. Coś tu nawet jeździ, ze dwa kursy dziennie.
Biedny miś,
do wojska nie chciał iść
i walczyć za Zełenskiego,
więc wylądował za płotem.
Naszym celem na najbliższy czas jest dolina potoku Caryńskiego, gdzie kiedyś znajdowała się wioska Caryńskie (Царинське). Nazwa znana, bo od niej nazwano jedną z najpopularniejszych połonin (choć są i głosy odwrotne, że to wioskę nazwano od połoniny). Od Dwernika w dolinę prowadzi szutrowo-kamienista droga, którą chyba można jeździć do schroniska Koliba, bo na starcie spotykamy auto jadące z naprzeciwka i podnoszące straszne tumany kurzu.
Potem robi się pusto i cicho, po bokach zaczynają rosnąć zbocza kolejnych wzniesień. Potok Caryński raz jest z prawej, raz z lewej, a czasem przechodzi przez niego boczna droga z zakazem ruchu.
Granica Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Aż dziwne, że nie pobierają tu haraczu. Może jakaś budka jest wyżej? A może uznano, że za mało tędy turystów chodzi i się nie opłaca?
Przełęcz Nasiczniańska - tam później pójdziemy. Na razie jednak zostawiamy plecaki w krzakach i na luzie ciśniemy jeszcze trochę w głąb doliny.
Fotogeniczne bagienko. Słychać pluskanie i widać ślady działalności bobrów.
Mniej więcej w okolicach odbicia na przełęcz zaczynała się zabudowa Caryńskiego. Lokowano je w XVI lub XVII wieku, podobnie jak w wielu przypadkach na ziemi sanockiej były to ziemie rodu Kmitów. Wioska z powodu położenia znajdowała się w częściowej izolacji, czas płynął tu wolno i niewiele się zmieniało przez kolejne pokolenia. Ludność, niemal wyłącznie greckokatoliccy Bojkowie, zajmowała się rolnictwem i wypasaniem bydła na połoninach. Początkowo było to bydło z Węgier, ale po powstaniu granicy z Czechosłowacją konieczne okazało się kupowanie zwierząt w Małopolsce. Sprzedawano je później na targu w Lutowiskach. Prowadzono też wyręby lasów, często w sposób rabunkowy. Na potoku działały młyny, było ich w sumie kilka. Na przełomie XIX i XX wieku w Caryńskim pojawiła się niewielka grupa Żydów i to oni prawdopodobnie prowadzili wyszynk w karczmie.
W okresie międzywojennym Caryńskie liczyło ponad cztery setki dusz. Prawie wszyscy uczęszczali do drewnianej cerkwi św. Dymitra z końca 18. stulecia. Trójdzielna, zwieńczona namiotowymi dachami cerkiew w stylu bojkowskim miała prawo udzielania odpustów w święto Jana Chrzciciela, kult tego świętego był tu bardzo aktywny. Zawiązano przy niej Towarzystwo Jana Chrzciciela, które miało propagować "życia pobożne, moralne i przykładne".
Mieszkańcy nie dotrwali do akcji "Wisła", wywieziono ich w 1946 na Ukrainę. Cerkiew zniszczono, domostwa rozebrano. Przyroda szybko odebrała co swoje. Drogę, po której idziemy, wybudowała w latach 60. jednostka inżynieryjna z Dolnego Śląska, stare trakty do tego czasu zarosły i stały się nie do przebycia.
Pomysły na zagospodarowanie doliny w PRL-u były rozmaite, ale głównie związane z hodowlą zwierząt. Sprowadzono tu górali podhalańskich, lecz ci nie zostali na stałe. Masowy wypas owiec zakończono w latach 80., następnie rządził Igloopol prowadząc wielkie fermy fatalnie oddziaływujące na środowisko, wypalano także węgiel drzewny. Z przypadków ludzkich w Caryńskim zjawiali się różni odludnicy, uciekinierzy od cywilizacji, narkomani, wszyscy zaciekle zwalczani przez milicję. Od trzech dekach teren jest w granicach BdPN, ale widać, że jakieś owce jeszcze się wypasa. Zwierzęta sprytnie chowają się w cieniu drzewa.
Przez Caryńskie prowadzi ścieżka historyczno-przyrodnicza wyznaczona przez gminę Lutowiska. Kiedyś biegła ona z Nasicznego prosto na przełęcz Nasiczniańską i schodziła do doliny, ale kilka lat temu zmieniono trasę i teraz trzeba iść naokoło, wokół Wysokiego Wierchu i Bartoszówki. Dlaczego? O tym napiszę za chwilę. Szlakowskazy ze zdjęcia są starej daty i pokazują jeszcze czasy przez przełęcz, choć wydaje mi się, iż trzydzieści pięć minut to dość szybkim tempem.
Schodzimy w stronę cerkwiska i cmentarza przycerkiewnego. Druga nekropolia wioski znajdowała się kawałek dalej na północ, niedaleko karczmy, lecz zniszczono ją podczas budowy drogi. Cmentarz przycerkiewny leży w większym oddaleniu, nad potokiem Caryńczyk, który w tym miejscu tworzy zakola i wąwozy.
Po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Mimo, że cmentarz jest wykoszony i doglądany, to zachowało się ledwie kilka grobów ze słabo czytelnymi inskrypcjami.
Czasem ciężko rozpoznać, czy to kamień, czy płyta grobowa czy może murek?
Zarośnięte dolne części kaplicy odpustowej św. Jana Chrzciciela. Była ona murowana, zastąpiła starszą drewnianą konstrukcję.
W niewielkim oddaleniu od cmentarza, na skraju polanki, stoi samotny krzyż wystawiony przez niejakiego Petra Minko w 1911 roku.
Wracamy do drogi i w stronę plecaków. Chwilę wcześniej Kaśka rzuciła:
- Wątpię, czy przyjdzie deszcz z burzą, jest tak ładnie...
No i oczywiście wykrakała . Zaczęło się chmurzyć - do deszczu jest daleko, ale niewątpliwie czuć, że nadchodzi zmiana pogody.
Plecaki grzecznie czekają w krzakach, zresztą nie miał ich kto ukraść, bo wokół pustki. Zaczynamy podejście na przełęcz. Krótkie, ale męczące. Z każdym krokiem pojawia się więcej widoków na dolinę i okolicę.
Po prawej Wysoki Wierch, dalej Bartoszówka, a pomiędzy nimi dwie jaskinie, jedna z nich jest najgłębsza i najdłuższa w polskich Bieszczadach.
No i jesteśmy: przełęcz Nasiczniańska (717 metrów). Jak jeszcze do niedawna pisało w Wikipedii "rozdzielała ona dwie dawne miejscowości łemkowskie: Nasiczne i Caryńskie". To nieprawda, Łemkowie aż tutaj nie mieszkali, to były tereny bojkowskie. Nie pierwszy to raz, gdy o Bojkach się zapomina, a wszystkich Rusinów utożsamia z Łemkami. Przełęcz była w przeszłości najkrótszą drogą pomiędzy obiema wioskami. Dziś panuje tu cisza przerywana tylko odgłosami wiatru. Mamy bardzo przyjemne widoki na dolinę potoku Caryńskiego, Magurę Stuposiańską oraz oddalone o kilkanaście kilometrów Bukowe Berdo, Krzemień i stoki Tarnicy.
W drugą stronę Dwernik Kamień oraz Jawornik i łąki nad Nasicznym.
Zarośnięta górka zakrywająca Wysoki Wierch.
Miejsce jest na tyle urokliwe, iż urządzamy półgodzinną przerwę na ciepławe piwo. Na przełęczy znajduje się samotna ławeczka, na której można spocząć.
Jeszcze kilka lat temu ścieżka edukacyjno-historyczna prowadziła z Nasicznego bezpośrednio na przełęcz. Potok Nasiczniański przekraczało się mostkiem obok bazy harcerskiej. Mostek się sypał, więc harcerze prosili miejscowe nadleśnictwo o jego remont, ale leśnicy ich zlali. Wiadomo, że poza wycinkami wszystkie inne rzeczy nie mają priorytetu. Mostek wyremontowano w czynie społecznym. Tak przynajmniej wyjaśniono mi w internecie. Efekt jest jednak taki, że przeprawę... zamknięto dla turystów, a ścieżkę z Nasicznego na przełęcz zlikwidowano, karząc turystom chodzić dookoła wzdłuż potoku Caryńskiego! Kompletnie chora sytuacja! Do kogo w końcu należy ten mostek? Jeśli do nadleśnictwa, to dlaczego został zamknięty? A jeśli do harcerzy, to czemu żądano od nadleśnictwa remontu? Z powodu szlaku? Przecież jego wytyczyła gmina, a nie leśnicy! Podejrzewam, że potok na pewno nie należy do osób prywatnych, więc i mostek nie może być całkowicie prywatny. Zamknięcie mostka wygląda na zemstę, tylko dlaczego w stosunku do turystów? A może zagrożono, że skoro mostek został wyremontowany nieoficjalnie, to harcerze ponoszą pełną odpowiedzialność ze wszelkie wypadki? No i wreszcie ostatnia opcja: dzisiejsi harcerze też się pozmieniali i myślą tylko o sobie, a nie o ogóle społeczeństwa?
W każdym razie ścieżki dla pieszych w stronę Nasicznego nie ma, jest za to... szlak konny! Ostało się nawet kilka słupków z oznaczeniami, więc idziemy za nimi.
Połonina Caryńska, widać górną część zabudowy Chatki Puchatka - 2.
Słupki z oznaczeniami się kończą, ale w trawie są ślady przejazdu jakiejś maszyny, ona nas prowadzi w dół. Potem wchodzimy w las, gdzie zachowała się wyraźna ścieżka, nie ma szans się zgubić.
Wychodzimy przy złożonym z płyt brodzie na potoku Nasiczniańskim. Spokojnie jest on do przebycia, można byłoby tędy wyznaczyć oficjalną ścieżkę; dużo szlaków w Beskidach wymaga przejścia przed wodę bez użycia mostu.
Idę obejrzeć pobliski teren obozu harcerskiego chorągwi z Gdyni. Nie wygląda zachęcająco: łańcuchy, sznury, pełno groźnych tabliczek z zakazem wstępu. Zupełnie jakbyśmy się zbliżali do rezydencji jakiegoś polityka albo milionera. Do mostku nawet nie dotarłem, bo czułem się jak intruz, ale tak myślę, że skoro harcerze zablokowali możliwość przejścia przez niego dla turystów, to może by tak zablokować harcerzom możliwość wejścia na drugi brzeg? Ten na pewno nie należy już do chorągwi, a poczuliby się jak reszta turystów, którzy muszą latać dookoła?
Ciekawe czy te gary leżą w wodzie od ostatniego obozu?
Po przejściu przez potok zauważamy, że zmiana pogody przyspieszyła: horyzont zrobił się ciemnoniebieski, a nad pasmem Otrytu najprawdopodobniej ostro leje!
To zmienia nam plany: nie ma szans spokojnego wejścia na Dwernik Kamień, ryzykowne jest także zajrzenie do kaskad na Nasiczniańskim Potoku, bowiem na chmury nie wyglądają na zwykły deszcz, lecz na konkretną ulewę. W dodatku zaczynamy słyszeć grzmoty, więc oprócz opadów zbliża się także burza.
Zastanawiamy się w którym miejscu najlepiej będzie łapać stopa. W końcu ruszamy w stronę południowego krańca Nasicznego (Насічне). W przeciwieństwie do Caryńskiego ta wioska nadal istnieje, choć chyba nie ma tu ani jednego przedwojennego budynku. Mijamy za to wielki ośrodek nadleśnictwa z wielkim krzyżem, a także rudego kota wylegującego się na ganku jednego z domów.
Znajdujemy przystanek autobusowy, więc potencjalne schronienie mamy. Teraz trzeba tylko złapać podwózkę!
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, bo w stronę Berehów Górnych nic nie jedzie. A może na wielkiej pętli bieszczadzkiej odbywa się wyścig kolarski o którym mówiono nam w Chacie Socjologa? To by oznaczało blokadę ruchu. Od Berehów auta jeżdżą.
W końcu coś jedzie w naszą stronę, ale kierowca pokazuje znienawidzony znak, że on tylko kawałek... Przecież my też nie wybieramy się do Chin!
Z sąsiedniego budynku przychodzi kot i chce, aby go miziać. Przynosi nam szczęście, bo wkrótce potem zjawia się drugie auto (widoczne na zdjęciu Kasi), które się zatrzymuje!
Kot przyniósł szczęście podwójne! Po pierwsze - ledwo weszliśmy do wozu, a w szyby uderzyły grube krople. Po drugie - facet z auta przyjechał na weekend z rodziną do Dwernika, ale nie wiedział, że w wiosce nie ma sklepu. A wiadomo, weekend, to pić się chce, więc ruszył po piwo. Nie wiem jak to wykombinował, lecz wyskoczyło mu, iż najbliższy sklep znajduje się w... Lutowiskach! Bez sensu, bo bliższy jest w Chmielu, a w dodatku do Lutowisk nie tędy droga. Jego pomyłka wyszła nam na dobre, gdyż namawiam go, żeby zamiast do Lutowisk czy Ustrzyk pojechał do Wetliny - odległość taka sama, a sklepy też mają. No i przypadkowo my się tam udajemy . Kierowca nie daje się długo prosić: jemu wyjdzie na to samo, a my mamy podwózkę pod sam sklep "u Zdzicha", gdzie mieliśmy zamiar wysiąść. Przyjemne z pożytecznym i tylko trochę żal mi naszego dobrodzieja, który chciał się wykąpać w basenie, a zapowiadają cały dzień deszczu.
W Wetlinie pada tylko trochę, a sklep posiada z tyłu zadaszoną ławeczkę. Zarówno ona jak i obiekt to miejsce niewątpliwie kultowe. Tu jeszcze można poczuć ducha starych Bieszczadów spotykając postacie jakby żywcem przeniesione z opowieści o zakapiorach. Ale też zwykłych żulików, nie oszukujmy się . Cena za życie w Bieszczadach była często wysoka: nigdzie nie widziałem tak wiele osób z porażonymi kończynami jak tutaj... o laskach, na wózkach dalej przychodzą spotkać znajomych i wypić piwko. Akcja toczy się tu od brzasku do świtu: gdy zajrzałem do sklepu kolejnego dnia rano szukając zaginionej kurtki spotkałem tam już dwóch osobników, w tym jednego na wózku.
- Ooo, witamy - ucieszyli się. - A my też szukamy, ale telefonu...
Śpimy, jak zazwyczaj, w "Cieniu PRL-u". Tam również został jeszcze klimat. Ale to oznacza koniec wędrowania po górach; przez kolejne dwa dni nie opuściliśmy Wetliny. Wynikało to po części z dynamicznej, bardzo zmiennej pogody, a po części ze spędzania czasu z ekipą z Olsztyna.
Trzeba jednak przyznać, że Wetlina także po deszczu jest przyjemna. Znacznie tu luźniej niż w Cisnej i niczego turyście nie brakuje.
Tegoroczny wyjazd, choć z mniejszą ilością kilometrów niż w poprzednich latach, na pewno uznaję za udany, bo właściwie wszystko, co zobaczyłem w górach, było dla mnie nowe. Kolejne białe plamy zostały u mnie odkryte.
I na koniec jeszcze taka dygresja... organizatorzy turystyki i właściciele wielu obiektów noclegowych w szeroko rozumianych Bieszczadach skarżyli się, że w czerwcu turyści nie dopisywali. Nie wiem jak było w lipcu i w sierpniu, ale na początku wakacji rzeczywiście wiele miejsc świeciło pustkami, niektóre lokale nawet się nie otwarły. Trudno jednak się dziwić, bo ceny - chociażby w knajpach - dawno przekroczyły zdrowy rozsądek. Dać ponad pięć dych za plecek po węgiersku? Co z tego, że porcja duża, jeśli w całości jej nie zjemy (a w menu zazwyczaj brak wagi)? Warto się pokręcić i trafić w mniej reklamowane i "słynne" przybytki, gdzie ceny mogą być nawet o jedną trzecią niższe, ale nie da się ukryć, że pobyt w Bieszczadach do budżetowych trudno zaliczyć (chyba, że będziemy się żywić zupkami chińskimi i jajecznicą własnej produkcji).
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Udało Ci się znowu pokazać dzikość bieszczad, mam wrażenie że takie widzę je poraz pierwszy, puste i spokojne, choć byłem tam zaledwie kilka razy ...
Fajna opowieść z której bije spokój i taki wiejski klimat, leniwy kot na ganku jedego z domów jest super
Co do cen, jak widać dochodzimy do momentu, kiedy znowu ludzie zaczną robić sobie kanapki i zabierać konserwy ze sobą na wycieczki ...
I nie trzeba jechać zagranicę żeby bulić za jedzenie krocie, czy to pazerność, czy chęć zarobienia na utrzymanie się przez resztę roku ? co chyba się łączy z pierwszym.
Fajna opowieść z której bije spokój i taki wiejski klimat, leniwy kot na ganku jedego z domów jest super
Co do cen, jak widać dochodzimy do momentu, kiedy znowu ludzie zaczną robić sobie kanapki i zabierać konserwy ze sobą na wycieczki ...
I nie trzeba jechać zagranicę żeby bulić za jedzenie krocie, czy to pazerność, czy chęć zarobienia na utrzymanie się przez resztę roku ? co chyba się łączy z pierwszym.
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Zagranicą jedzenie jest tańsze.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Hmm, raczej nie ma aż takich różnic, jak np. między czeskim schroniskiem a restauracją w dole/na prowincji... A w górach turyści są przecież cały rok i cały rok można nich zarabiać.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Adrian pisze:Udało Ci się znowu pokazać dzikość bieszczad, mam wrażenie że takie widzę je poraz pierwszy, puste i spokojne, choć byłem tam zaledwie kilka razy ...
Fajna opowieść z której bije spokój i taki wiejski klimat, leniwy kot na ganku jedego z domów jest super
Co do cen, jak widać dochodzimy do momentu, kiedy znowu ludzie zaczną robić sobie kanapki i zabierać konserwy ze sobą na wycieczki ...
I nie trzeba jechać zagranicę żeby bulić za jedzenie krocie, czy to pazerność, czy chęć zarobienia na utrzymanie się przez resztę roku ? co chyba się łączy z pierwszym.
My byliśmy w jeden dzień na Dwerniku-Kamieniu i przeszliśmy całe Caryńskie aż na Przysłup Caryński. W Caryńskiem spotkaliśmy raptem kilka osób, choć był to październik, a więc można powiedzieć, że w Bieszczadach szczyt sezonu. Nie jest to popularne miejsce i dobrze. Na Przysłupie przeżyliśmy rozczarowanie gastronomiczne w tamtejszym schronisku studenckim, a na Przełęczy Nasiczniańskiej byłem dwa razy tego dnia, bo drugi raz Renacie się już nie chciało, ale warto było:
Piękne miejsce i to z gatunku tych mało znanych, na szczęście.Też szukałem tego wejścia na Przełęcz od Nasicznego, ale mostek był zagrodzony z napisem "teren prywatny zakaz wejścia", więc dymaliśmy naokoło.
Ceny w Bieszczadach są faktycznie wysokie, ale pewnym usprawiedliwieniem jest fakt, że całe zaopatrzenie trzeba tam wozić z Leska, nawet w Wetlinie w sklepie spożywczym było drogo. Ale trzeba przyznać, że wszędzie gdzie się stołowaliśmy, to porcje były duże, a nam to akurat pasowało. Tyle że odpuściliśmy jadanie w knajpach w weekendy, bo były momentami monstrualne kolejki, ale ja nie mam problemu z ugotowaniem czegoś na szybko na kwaterze. Jak ktoś chce zaoszczędzić na jedzeniu podczas wakacji, to polecam Włochy, jakkolwiek na Słowacji też jeszcze nie jest źle, to w Polsce ceny wyjechały w kosmos.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Nie bardzo rozumiem te uzasadnienie, że "całe zaopatrzenie trzeba wozić z Leska". Przecież do każdej miejscowości trzeba te zaopatrzenie skądś przywieźć, a akurat dowóz do takiej Cisnej czy Wetliny nie stanowi żadnego problemu... okej, nie mają pod ręką Biedronki (dziwne, że na to jeszcze nikt nie wpadł), ale nie przesadzajmy.
Jak gadałem rok temu z mieszkanką Cisnej to strasznie narzekała, że ceny w sklepach poszły w górę z powodu turystów i oni już nie dają rady...
Jak gadałem rok temu z mieszkanką Cisnej to strasznie narzekała, że ceny w sklepach poszły w górę z powodu turystów i oni już nie dają rady...
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Bieszczady: Otryt, Caryńskie, Nasiczne i...
Ja byłem w Wetlinie w 2021 roku i gospodarze mówili mi, że oni na większe zakupy zawsze do Leska jeżdżą i że życie w Wetlinie jest trudne. Dużo jest w tym racji, choć też swoje dokłada nasze narodowe marudzenie. A ceny w sklepie w Wetlinie były wysokie - było to jeszcze przed wybuchem inflacji.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 9 gości