Najpierw nuda a potem...
: 2024-08-10, 13:58
Pewnego dnia postanowiłem się znów gdzieś przejść. Czasu za wiele nie było, więc wziąłem na szybko plecak i poszedłem na przystanek. Nie wiedziałem, gdzie pójść, zostawiłem sprawę losowi.
Pierwszy przyjechał bus na Cieszyn, więc wsiadłem. Na Kubalonce postanawiam, że mi sie specjalnie nie chce łazić, to wysiadłem.
Bar beczka stał i kusił. Tak długo, że nakusił. Wziąłem sobie na rozgrzewkę "Brackie". Jedynym jego plusem była temperatura. Było zimne. A tak to jakieś takie mocno wodniste.
Wypiłem szybko i poszedłem sobie w kierunku Stecówki. Nie chciało mi się iść szlakiem, to sobie szedłem asfaltem. Na wysokości skały "Dorka" jest wieżyczka widokowa, zaszedłem. Coraz bardziej zarośnieta jest, niebawem wieżyczka straci swój cel.
Oglądam sobie Zalew Czerniański i Malinów
Na lewo już prawie wszystko zarosło, ale też mi sie podoba.
Idę dalej, bo ponoć na Stecówce budka jest z zimnymi napojami. No to bym może skorzystał, bo duszno jest, a brackie z Kubalonki srednie było.
Asfalt mnie nuzy, ale co to, szlak idzie lasem No to wbiłem na niego w sandałkach, a tam błoto, jakieś połamane drzewa i w ogóle klimat jak z horroru. Nie no, bez jaj, wracam się cały ubłocony, jeszcze jebłem i cała nogę mam upierdzieloną w glinie.
Idę tym asfaltem, idę, idę, końca nie ma, jakoś mnie to nie porwało.
Niby jakieś widoki czasem są, niby piekny las, ale adrenalina jak w szachach. Nie no, to jednak nie dla mnie.
Dochodzę do tej Stecówki. Schronisko oczywiście w remoncie, bez zmian. Buda stoi dalej, poniżej kościoła.
Idę.
Co?
14 złotych za piwo brackie w plastikowym kubku?
No to się odwracam na pięcie, siadam pod kościołem, wyciągam niezawodną wodę truskawkową firmy Kubuś i myślę, co dalej.
Nie chce mi się łazić, to wbijam na swoje ścieżki i wracam do bazy. Przynajmniej na basen szybciej pójdę, jakas frajda będzie.
Niżej znane już mi dobrze tereny, jakieś psy mnie odprowadzają, większy był łagodny, mniejszy chciał mnie pożreć. tak, adrenalina była, ale nie taka, jakiej szukałem...
Mijam ostatnie osiedle i już jestem u siebie.
W dupie mam takie łażenie. Nie podobało mi się. Zero emocji.
Poszedłem na basen. Rozpadało się, zaciągneło na amen.
Nie wszystkim przeszkadzał deszcz. Niektórzy nie chcieli słyszeć o chowaniu się przed nim.
O piątej rano pies debil budzi mnie, bo życzy sobie wyjść na trawę. Zły wstaję, wychodze i...
O w mordę. Tak, to ten dzień, teraz albo nigdy. Nie zdzierżę kolejnej wspaniałej wycieczki na Kubalonkę, nudnej jak flaki z olejem. Coś trzeba zmienić. Koniecznie!!!
Przypominam sobie o moich wielkich planach. Tak! To dziś będę wielki, albo odejdę w zapomnienie.
Dziewczyny wstały, ogarnąłem sklep, idę po rower.
Gość pyta się, jakie mam doświadczenie.
_yyyy, coś tam łażę, kondycja jest.
Patrzy na mnie z politowaniem. Pyta, co chcę zwiedzić. Snuję mu opowieści, gdzie ja to nie wjadę, patrzy się na mnie już nie jak z politowaniem, ale jak na debila.
"No dobra, ten będzie dobry dla pana" mówi w końcu, widząc, że nie odpuszczę.
"Tu jest dętka, tu pompka, jakby były kłopoty, przyjadę po pana" - kończy z przekąsem podając mi niebieską rakietę.
"taaaa, do lasu kurwa przyjedziesz" - odpowiadam w myślach i wsiadam na bestię. Bestia zarzuca kołami, sokołek leży pod stopami pana od rowerów.
"Może kask panu dac? Jest za darmo..."
"Nie trzeba" odpowiadam i wyprowadzam rower zza wypożyczalnię, żeby gość nie widział, jak znów próbuję jechac i się wypierdalam.
Przeprowadziłem rower, wziąłem dwa oddechy i próbuję. Jest większy i cięższy od mojego rometa, na którym też rzadko jeżdzę, ale po chwili zaczynamy się z rakietą rozumieć.
Nie wiem, czemu się ludzie na mnie dziwnie patrzą. Czy to dlatego, że jade bez kasku, w kapielówkach i sandałkach? Jestem kolarzem przez ż z kropką, czy jak?
Z poczatku badam, jak to się jeździ na elektryku. Minimalnie korzystam ze wspomagania, bo mi wstyd oddać rower z wyczerpaną baterią. Znanymi skrótami wjeżdzam na Sałasz Dupne. Tam był duzy podjazd, to się wspomagałem, bo inaczej bym zdechł. Ale kurde, kwadrans minął, jestem już tu, pieszo bym dreptał godzinę, i to szybkim tempem. Zaczyna mi sie to podobać.
Nie przewidziałem tylko, że po asfalcie się jeździ inaczej, niz po kamieniach i korzeniach. No ale cisnę, chociaz kilka razy podpieram się nogami, a ze dwa razy musiałem zejść z maszyny, bo bankowo bym pierdolnął.
Niemniej po pół godzinie, dumny jak paw, melduje się na Kiczorach.
Pierwszy plan mój był taki, że cofnę się na Stożek i zjade niebieskim szlakiem, bo wydawał mi się dobry do zjazdu - mało kamieni i szeroka droga. No ale nie wiem, co mi odbiło, zaczynam karkołomny zjazd szlakiem czerwonym. Po kilku minutach stwierdzam, że moge tego nie przeżyć. Serce wali mi jak głupie, ręce bolą od trzymania hamulców, a rower i tak podskakuje na kamieniach. Do tego koła nie do końca chcą słuchać. A pierdolę taki interes - biorę i sprowadzam rakietę na najgorszym odcinku, bo co prawda szukałem adrenaliny, ale w odpowiedniej ilości. Niżej już da sie jechac, więc na hamulcach docieram do Mrózkowa. Nie no, straszne to było, musze odpocząć.
teraz juz będzie lepiej - wybieram szeroką droge szutrową w kierunku Kubalonki, zapierdzielam tam 40km/h. Wywiało mi cały łupież i dwie plomby z zębów. Podobało mi się.
Docieram na Kubalonkę. Nie mam planu, jadę dalej. Cały ten nudny odcinek do Stecówki, co wcześniej mnie nużył, teraz sprawia mi tyle radochy, że cięzko to opisac. Szkoda, że Stecówka wyłania się już po kilku minutach.
Zdjęć nie robię, bo trzymam kierownicę.
Ze Stecówki zjeżdżam karkołomnie serpentynami w dół, licznik pokazuje momentami ponad 50 km/h. jak pierdolne, to tylko raz, ale w końcu jest frajda.
Odbijam potem na nowe tereny, jadę zobaczyć drugi ze zbiorników retencyjnych w Istebnej, ten pod Gańczorką. Nogi juz mam jak z waty, jak schodzę z maszyny.
A potem podjeżdżam jeszcze pod Koniaków, i jakimiś nowymi drogami zjeżdżam oddac maszynę. Spędziłem na niej 3 godziny i to był najlepszy moment z tych wszystkich wycieczek. Zrobiłem 32 km. Już wiem, że na następne wakacje będę rowerem jeździć o wiele więcej i częściej.
Na koniec dnia jeszcze tęcza.
Polecam każdemu spróbować takiego czegoś, niesamowita frajda. Ale i satysfakcja, że się gdzies wjechało, bo nogi bolały, ale uśmiech na gębie był jeszcze długo.
Pierwszy przyjechał bus na Cieszyn, więc wsiadłem. Na Kubalonce postanawiam, że mi sie specjalnie nie chce łazić, to wysiadłem.
Bar beczka stał i kusił. Tak długo, że nakusił. Wziąłem sobie na rozgrzewkę "Brackie". Jedynym jego plusem była temperatura. Było zimne. A tak to jakieś takie mocno wodniste.
Wypiłem szybko i poszedłem sobie w kierunku Stecówki. Nie chciało mi się iść szlakiem, to sobie szedłem asfaltem. Na wysokości skały "Dorka" jest wieżyczka widokowa, zaszedłem. Coraz bardziej zarośnieta jest, niebawem wieżyczka straci swój cel.
Oglądam sobie Zalew Czerniański i Malinów
Na lewo już prawie wszystko zarosło, ale też mi sie podoba.
Idę dalej, bo ponoć na Stecówce budka jest z zimnymi napojami. No to bym może skorzystał, bo duszno jest, a brackie z Kubalonki srednie było.
Asfalt mnie nuzy, ale co to, szlak idzie lasem No to wbiłem na niego w sandałkach, a tam błoto, jakieś połamane drzewa i w ogóle klimat jak z horroru. Nie no, bez jaj, wracam się cały ubłocony, jeszcze jebłem i cała nogę mam upierdzieloną w glinie.
Idę tym asfaltem, idę, idę, końca nie ma, jakoś mnie to nie porwało.
Niby jakieś widoki czasem są, niby piekny las, ale adrenalina jak w szachach. Nie no, to jednak nie dla mnie.
Dochodzę do tej Stecówki. Schronisko oczywiście w remoncie, bez zmian. Buda stoi dalej, poniżej kościoła.
Idę.
Co?
14 złotych za piwo brackie w plastikowym kubku?
No to się odwracam na pięcie, siadam pod kościołem, wyciągam niezawodną wodę truskawkową firmy Kubuś i myślę, co dalej.
Nie chce mi się łazić, to wbijam na swoje ścieżki i wracam do bazy. Przynajmniej na basen szybciej pójdę, jakas frajda będzie.
Niżej znane już mi dobrze tereny, jakieś psy mnie odprowadzają, większy był łagodny, mniejszy chciał mnie pożreć. tak, adrenalina była, ale nie taka, jakiej szukałem...
Mijam ostatnie osiedle i już jestem u siebie.
W dupie mam takie łażenie. Nie podobało mi się. Zero emocji.
Poszedłem na basen. Rozpadało się, zaciągneło na amen.
Nie wszystkim przeszkadzał deszcz. Niektórzy nie chcieli słyszeć o chowaniu się przed nim.
O piątej rano pies debil budzi mnie, bo życzy sobie wyjść na trawę. Zły wstaję, wychodze i...
O w mordę. Tak, to ten dzień, teraz albo nigdy. Nie zdzierżę kolejnej wspaniałej wycieczki na Kubalonkę, nudnej jak flaki z olejem. Coś trzeba zmienić. Koniecznie!!!
Przypominam sobie o moich wielkich planach. Tak! To dziś będę wielki, albo odejdę w zapomnienie.
Dziewczyny wstały, ogarnąłem sklep, idę po rower.
Gość pyta się, jakie mam doświadczenie.
_yyyy, coś tam łażę, kondycja jest.
Patrzy na mnie z politowaniem. Pyta, co chcę zwiedzić. Snuję mu opowieści, gdzie ja to nie wjadę, patrzy się na mnie już nie jak z politowaniem, ale jak na debila.
"No dobra, ten będzie dobry dla pana" mówi w końcu, widząc, że nie odpuszczę.
"Tu jest dętka, tu pompka, jakby były kłopoty, przyjadę po pana" - kończy z przekąsem podając mi niebieską rakietę.
"taaaa, do lasu kurwa przyjedziesz" - odpowiadam w myślach i wsiadam na bestię. Bestia zarzuca kołami, sokołek leży pod stopami pana od rowerów.
"Może kask panu dac? Jest za darmo..."
"Nie trzeba" odpowiadam i wyprowadzam rower zza wypożyczalnię, żeby gość nie widział, jak znów próbuję jechac i się wypierdalam.
Przeprowadziłem rower, wziąłem dwa oddechy i próbuję. Jest większy i cięższy od mojego rometa, na którym też rzadko jeżdzę, ale po chwili zaczynamy się z rakietą rozumieć.
Nie wiem, czemu się ludzie na mnie dziwnie patrzą. Czy to dlatego, że jade bez kasku, w kapielówkach i sandałkach? Jestem kolarzem przez ż z kropką, czy jak?
Z poczatku badam, jak to się jeździ na elektryku. Minimalnie korzystam ze wspomagania, bo mi wstyd oddać rower z wyczerpaną baterią. Znanymi skrótami wjeżdzam na Sałasz Dupne. Tam był duzy podjazd, to się wspomagałem, bo inaczej bym zdechł. Ale kurde, kwadrans minął, jestem już tu, pieszo bym dreptał godzinę, i to szybkim tempem. Zaczyna mi sie to podobać.
Nie przewidziałem tylko, że po asfalcie się jeździ inaczej, niz po kamieniach i korzeniach. No ale cisnę, chociaz kilka razy podpieram się nogami, a ze dwa razy musiałem zejść z maszyny, bo bankowo bym pierdolnął.
Niemniej po pół godzinie, dumny jak paw, melduje się na Kiczorach.
Pierwszy plan mój był taki, że cofnę się na Stożek i zjade niebieskim szlakiem, bo wydawał mi się dobry do zjazdu - mało kamieni i szeroka droga. No ale nie wiem, co mi odbiło, zaczynam karkołomny zjazd szlakiem czerwonym. Po kilku minutach stwierdzam, że moge tego nie przeżyć. Serce wali mi jak głupie, ręce bolą od trzymania hamulców, a rower i tak podskakuje na kamieniach. Do tego koła nie do końca chcą słuchać. A pierdolę taki interes - biorę i sprowadzam rakietę na najgorszym odcinku, bo co prawda szukałem adrenaliny, ale w odpowiedniej ilości. Niżej już da sie jechac, więc na hamulcach docieram do Mrózkowa. Nie no, straszne to było, musze odpocząć.
teraz juz będzie lepiej - wybieram szeroką droge szutrową w kierunku Kubalonki, zapierdzielam tam 40km/h. Wywiało mi cały łupież i dwie plomby z zębów. Podobało mi się.
Docieram na Kubalonkę. Nie mam planu, jadę dalej. Cały ten nudny odcinek do Stecówki, co wcześniej mnie nużył, teraz sprawia mi tyle radochy, że cięzko to opisac. Szkoda, że Stecówka wyłania się już po kilku minutach.
Zdjęć nie robię, bo trzymam kierownicę.
Ze Stecówki zjeżdżam karkołomnie serpentynami w dół, licznik pokazuje momentami ponad 50 km/h. jak pierdolne, to tylko raz, ale w końcu jest frajda.
Odbijam potem na nowe tereny, jadę zobaczyć drugi ze zbiorników retencyjnych w Istebnej, ten pod Gańczorką. Nogi juz mam jak z waty, jak schodzę z maszyny.
A potem podjeżdżam jeszcze pod Koniaków, i jakimiś nowymi drogami zjeżdżam oddac maszynę. Spędziłem na niej 3 godziny i to był najlepszy moment z tych wszystkich wycieczek. Zrobiłem 32 km. Już wiem, że na następne wakacje będę rowerem jeździć o wiele więcej i częściej.
Na koniec dnia jeszcze tęcza.
Polecam każdemu spróbować takiego czegoś, niesamowita frajda. Ale i satysfakcja, że się gdzies wjechało, bo nogi bolały, ale uśmiech na gębie był jeszcze długo.