ochodzita i coś tam potem...
: 2024-07-31, 10:25
Miałem chwilkę czasu, dokładnie całe przedpołudnie, więc pomimo mocno zdartej nogi i upału rzędu 34 stopni postanowiłem sobie gdzies pójśc, żeby nie przesiedzieć na dupsku całego dnia - chociaż odkryłem, że to bardzo przyjemne, a łażenie w gruncie rzeczy jest męczące i przereklamowane.
No to włażę z rana do autobusu na Koniaków i w sumie po kwanransie juz deptam na najbardziej okazały w okolicy szczyt. Szczyt prawie tak znany, jak Grojec, tylko nieco niższy.
Od razu rzucają mi się w oczy dwie sprawy. Po pierwsze, jest srodek tygodnia, więc jestem tutaj sam. I to jest plus.
Natomiast moje dość systematyczne pojawianie się w tym miejscu daje mi tez obraz tego, jak szybko wszelkiego rodzaju zabudowania podchodzą pod szczyt. Droga na wierzchołek jest rozjeżdżona cięzkim sprzetem, buduja sie kolejne domki dla bogatych turystów. Z baniami, pięknym widokiem i wielkimi samochodami. Zmiany postępuja bardzo szybko, można mieć oczywiście swoje zdanie w tym temacie, że natura, że dzikość, ale biznes w tym miejscu zwycięża. Nic dziwnego, miejsce potencjał ma ogromny.
Sam szczyt jest zapaskudzony przekaźnikiem, ale nie ma co marudzić.
Lubię to miejsce i pewnie będę wracać, dopóki ktos nie wykupi działki na szczycie i zagrodzi dostęp zwykłym ludziom.
Póki co da sie jeszcze zrobić takie zdjęcie, jak te poniżej. Corocznie chyba strzelam pstryka temu drzewu. Może własnie podświadomie wiedząc, że kiedyś może na jego miejscu stac pięć domków letniskowych. Myślę, że prędzej, czy później to nastąpi.
Z racji dużego upału poszedłem sobie na lekko, biorąc zamiast zestawu obiektywów zestaw dwóch duzych butelek wody. Troszke żałowałem, bo okazało się, że widoczność jest lepsza, niż moje kiepskie przypuszczenia. Najładniej prezentowała się strona zachodnia, z Beskidem Morawskim w tle, a w dole moje ulubione tereny do penetrowania bez ciśnienia na wynik tych penetracji.
Na drugiej stronie, za majestatycznym Muńcołem majaczyły Tatry.
A na południu, zza Jaworzyny wystawały kikuty znanych szczytów Małej Fatry.
Cel został osiągnięty, więc trzeba było zorganizować sobie dalszą część trasy. Postanowiłem pozwiedzać na dziko południowe stoki Ochodzitej. Znalazłem jakąś ściezynkę i z zamiarem dojścia do szlaku niebieskiego udałem się na nowe dla mnie obszary.
Tu jeszcze też nie ma budowy, teren jest w miarę dziewiczy, więc można się delektowac otoczeniem.
Za mną straszny przedwierzchołek Ochodzitej.
I tak sobie kluczę tymi stokami, w ładnych okolicznościach przyrody i w potężnym upale, który już zaczyna dawać mi się we znaki.
W końcu doszedłem do szlaku, a nim dotarłem do asfaltu. Teraz czekał mnie dość żmudny odcinek w kierunku Jaworzynki. Raz nim szedłem, też w upale, strasznie mi się z początku podobał, a potem strasznie mnie wymęczyła jego monotonia. Tak jest w sumie i tym razem. Idę i idę, bez szału. Tu wpada mi do głowy pomysł, że to byłby piękny odcinek, ale na rower. Postanawiam więc, że kiedyś spróbuję tego sposobu. Nigdy tego nie robiłem.
Mijam pasmo lasu i wychodzę na pierwszą otwartą przestrzeń. Za mną to, skąd przyszedłem. Ochodzita od dupy strony.
najgorszy odcinek to droga wzdłuż muzeum świerka. Niby w lesie, ale słońce i tak wali. Do tego nic sie nie dzieje, więc męczę się strasznie. Woda sie powoli kończy, mimo, że mineło niewiele czasu od wyjścia. Niecałe dwie godziny? A może mniej.
Nagle atakuje mnie potwór.
na szczęście jest martwy, a ja w sumie nie wiedziawszy co to, szukam w telefonie wskazówek i wychodzi mi, że to zaskroniec.
Idę więc dalej, bez kalkulacji, oglądając lokalne widoki. Na Kiczory.
I na Baranią Górę.
W międzyczasie przypomniałem sobie o barze w połowie trasy do Jaworzynki. Przyszła mi ochota na zimne piwo, więc przez moment cisnę szybciej, ale...
... postanawiam jednak olać drogę do Jaworzynki, którą znam, zamiast tego odbijam do nieznanej mi wczesniej Doliny Czadeczki, sam jestem w szoku, że chęć eksplorowania noych miejsc wygrywa z piwem. I to w taki upał!
Przede mną wyrasta Babia Góra. Nie byłem tam, a warto byłoby wejść. No i idę.
Sama dolinka okazała się ... taka sobie, no ale też nie eksplorowałem jej całej, po prostu trzeba cos zostawić na kiedyś. Niemniej Ochodzita ładnie stamtąd wygląda.
Babiej nie udało sie zdobyć. Pogoda nie pozwoliła. Cofnałem się dwieście metrów od szczytu. Jestem na głównej drodze z Koniakowa do granicy. Znalazłem niedaleko karczmę. Już mam cel. Ide na piwo. Wody brakło, suszy w ryju, góry poczekają. Towarzyszy mi widoczek na Złoty Groń.
Znalazłem dom na sprzedaż. Z ładnym widokiem. Ale nie kupuję, za duży ruch tutaj. Trzeba jednak przyznać, że widok mają ładny.
Dochodzę do piwopoju. Karczma zamknięta na cztery spusty. Żadnego sklepu, nawet żabki.
ech...
teraz to juz mi sie nie podoba.
Wbijam w kolejną ścieżkę, w nowy rewir, chcąc dostac sie pod sam Złoty Groń. I to był strzał w dziesiątkę.
zaczęło sie niewinnie, pasmo pól schowanych za lasem i domostwami.
ale po kilku minutach odnajduję świetna miejscówkę.
Po betonowych płytach, przez dwa strumyki, wydostaję się do głównej drogi, już niedaleko Istebnej, po czym wbijam na krechę szeroką drogą ku Złotemu. Mijam mniejsze i większe pałacyki, budowane tutaj na potęgę. To też dobra miejscówka. Zastanawiam się, skąd ludziska mają na to pieniądze. Nie mam dokładnego rozeznania, ale te wille wyglądaja na kilkumilionowe inwestycje każda. Skąd ludziska mają tyle kasy? Z| uczciwej pracy na etacie w Polsce?
Mijam ostatni pałacyk przed szczytem. Jest w budowie. Poprawiam sobie humor. Spociłem sie podejściem jak dzika świnia, więc wyobrażam sobie, jak nowobogackiego własciciela tego domu żona wysyła po cukier do sklepu, bo brakło. I widzę go oczyma wyobraźni, jak zasuwa spocony z siatką do sklepu. Od razu mi lepiej na sercu!
Wydostałem się na przełęcz między dwoma szczytami Złotego Gronia, już tu wcześniej byłem na spacerku, ale zapomniałem aparatu.
Za mna główny wierzchołek Złotego Gronia. Za tym niepozornym kopczykiem stoi wielki moloch, gra muzyka, jeździ kolejka i pełno jest rowerów, bo otworzyli trasy zjazdowe dla karkołomnych i odwaznych śmiałków. Ja w myslach analizuję swoją śmiałość i stwierdzam, że nigdy sie nie odważę na taki zjazd.
Dochodzę do zejścia na "moje tereny". W dole zagroń, czyli basen, na który codziennie łażę z kidem. Za nim, na stokach kryje sie dach domku, gdzie mam bazę. W tle Kubalonka.
I tak sie kończy krótkie, ale gorące wyjście w niszowy teren, po pagórkach w okolicy. Bez zapierających dech widoków, bez większych przygód. Za to wracam zadowolony, ze spalonymi rękami, nogami i ryjem. Jakoś przyszło, że nie trzeba mi wiele do szczęścia. Rzucam plecak, uzupełniam płyny i idę na basen. I to tyle.
No to włażę z rana do autobusu na Koniaków i w sumie po kwanransie juz deptam na najbardziej okazały w okolicy szczyt. Szczyt prawie tak znany, jak Grojec, tylko nieco niższy.
Od razu rzucają mi się w oczy dwie sprawy. Po pierwsze, jest srodek tygodnia, więc jestem tutaj sam. I to jest plus.
Natomiast moje dość systematyczne pojawianie się w tym miejscu daje mi tez obraz tego, jak szybko wszelkiego rodzaju zabudowania podchodzą pod szczyt. Droga na wierzchołek jest rozjeżdżona cięzkim sprzetem, buduja sie kolejne domki dla bogatych turystów. Z baniami, pięknym widokiem i wielkimi samochodami. Zmiany postępuja bardzo szybko, można mieć oczywiście swoje zdanie w tym temacie, że natura, że dzikość, ale biznes w tym miejscu zwycięża. Nic dziwnego, miejsce potencjał ma ogromny.
Sam szczyt jest zapaskudzony przekaźnikiem, ale nie ma co marudzić.
Lubię to miejsce i pewnie będę wracać, dopóki ktos nie wykupi działki na szczycie i zagrodzi dostęp zwykłym ludziom.
Póki co da sie jeszcze zrobić takie zdjęcie, jak te poniżej. Corocznie chyba strzelam pstryka temu drzewu. Może własnie podświadomie wiedząc, że kiedyś może na jego miejscu stac pięć domków letniskowych. Myślę, że prędzej, czy później to nastąpi.
Z racji dużego upału poszedłem sobie na lekko, biorąc zamiast zestawu obiektywów zestaw dwóch duzych butelek wody. Troszke żałowałem, bo okazało się, że widoczność jest lepsza, niż moje kiepskie przypuszczenia. Najładniej prezentowała się strona zachodnia, z Beskidem Morawskim w tle, a w dole moje ulubione tereny do penetrowania bez ciśnienia na wynik tych penetracji.
Na drugiej stronie, za majestatycznym Muńcołem majaczyły Tatry.
A na południu, zza Jaworzyny wystawały kikuty znanych szczytów Małej Fatry.
Cel został osiągnięty, więc trzeba było zorganizować sobie dalszą część trasy. Postanowiłem pozwiedzać na dziko południowe stoki Ochodzitej. Znalazłem jakąś ściezynkę i z zamiarem dojścia do szlaku niebieskiego udałem się na nowe dla mnie obszary.
Tu jeszcze też nie ma budowy, teren jest w miarę dziewiczy, więc można się delektowac otoczeniem.
Za mną straszny przedwierzchołek Ochodzitej.
I tak sobie kluczę tymi stokami, w ładnych okolicznościach przyrody i w potężnym upale, który już zaczyna dawać mi się we znaki.
W końcu doszedłem do szlaku, a nim dotarłem do asfaltu. Teraz czekał mnie dość żmudny odcinek w kierunku Jaworzynki. Raz nim szedłem, też w upale, strasznie mi się z początku podobał, a potem strasznie mnie wymęczyła jego monotonia. Tak jest w sumie i tym razem. Idę i idę, bez szału. Tu wpada mi do głowy pomysł, że to byłby piękny odcinek, ale na rower. Postanawiam więc, że kiedyś spróbuję tego sposobu. Nigdy tego nie robiłem.
Mijam pasmo lasu i wychodzę na pierwszą otwartą przestrzeń. Za mną to, skąd przyszedłem. Ochodzita od dupy strony.
najgorszy odcinek to droga wzdłuż muzeum świerka. Niby w lesie, ale słońce i tak wali. Do tego nic sie nie dzieje, więc męczę się strasznie. Woda sie powoli kończy, mimo, że mineło niewiele czasu od wyjścia. Niecałe dwie godziny? A może mniej.
Nagle atakuje mnie potwór.
na szczęście jest martwy, a ja w sumie nie wiedziawszy co to, szukam w telefonie wskazówek i wychodzi mi, że to zaskroniec.
Idę więc dalej, bez kalkulacji, oglądając lokalne widoki. Na Kiczory.
I na Baranią Górę.
W międzyczasie przypomniałem sobie o barze w połowie trasy do Jaworzynki. Przyszła mi ochota na zimne piwo, więc przez moment cisnę szybciej, ale...
... postanawiam jednak olać drogę do Jaworzynki, którą znam, zamiast tego odbijam do nieznanej mi wczesniej Doliny Czadeczki, sam jestem w szoku, że chęć eksplorowania noych miejsc wygrywa z piwem. I to w taki upał!
Przede mną wyrasta Babia Góra. Nie byłem tam, a warto byłoby wejść. No i idę.
Sama dolinka okazała się ... taka sobie, no ale też nie eksplorowałem jej całej, po prostu trzeba cos zostawić na kiedyś. Niemniej Ochodzita ładnie stamtąd wygląda.
Babiej nie udało sie zdobyć. Pogoda nie pozwoliła. Cofnałem się dwieście metrów od szczytu. Jestem na głównej drodze z Koniakowa do granicy. Znalazłem niedaleko karczmę. Już mam cel. Ide na piwo. Wody brakło, suszy w ryju, góry poczekają. Towarzyszy mi widoczek na Złoty Groń.
Znalazłem dom na sprzedaż. Z ładnym widokiem. Ale nie kupuję, za duży ruch tutaj. Trzeba jednak przyznać, że widok mają ładny.
Dochodzę do piwopoju. Karczma zamknięta na cztery spusty. Żadnego sklepu, nawet żabki.
ech...
teraz to juz mi sie nie podoba.
Wbijam w kolejną ścieżkę, w nowy rewir, chcąc dostac sie pod sam Złoty Groń. I to był strzał w dziesiątkę.
zaczęło sie niewinnie, pasmo pól schowanych za lasem i domostwami.
ale po kilku minutach odnajduję świetna miejscówkę.
Po betonowych płytach, przez dwa strumyki, wydostaję się do głównej drogi, już niedaleko Istebnej, po czym wbijam na krechę szeroką drogą ku Złotemu. Mijam mniejsze i większe pałacyki, budowane tutaj na potęgę. To też dobra miejscówka. Zastanawiam się, skąd ludziska mają na to pieniądze. Nie mam dokładnego rozeznania, ale te wille wyglądaja na kilkumilionowe inwestycje każda. Skąd ludziska mają tyle kasy? Z| uczciwej pracy na etacie w Polsce?
Mijam ostatni pałacyk przed szczytem. Jest w budowie. Poprawiam sobie humor. Spociłem sie podejściem jak dzika świnia, więc wyobrażam sobie, jak nowobogackiego własciciela tego domu żona wysyła po cukier do sklepu, bo brakło. I widzę go oczyma wyobraźni, jak zasuwa spocony z siatką do sklepu. Od razu mi lepiej na sercu!
Wydostałem się na przełęcz między dwoma szczytami Złotego Gronia, już tu wcześniej byłem na spacerku, ale zapomniałem aparatu.
Za mna główny wierzchołek Złotego Gronia. Za tym niepozornym kopczykiem stoi wielki moloch, gra muzyka, jeździ kolejka i pełno jest rowerów, bo otworzyli trasy zjazdowe dla karkołomnych i odwaznych śmiałków. Ja w myslach analizuję swoją śmiałość i stwierdzam, że nigdy sie nie odważę na taki zjazd.
Dochodzę do zejścia na "moje tereny". W dole zagroń, czyli basen, na który codziennie łażę z kidem. Za nim, na stokach kryje sie dach domku, gdzie mam bazę. W tle Kubalonka.
I tak sie kończy krótkie, ale gorące wyjście w niszowy teren, po pagórkach w okolicy. Bez zapierających dech widoków, bez większych przygód. Za to wracam zadowolony, ze spalonymi rękami, nogami i ryjem. Jakoś przyszło, że nie trzeba mi wiele do szczęścia. Rzucam plecak, uzupełniam płyny i idę na basen. I to tyle.