Bieszczady czerwcowe
Bieszczady czerwcowe
Późnowiosenną przygodę z Bieszczadami w roku 2023 zaczynam tym razem w Baligrodzie (Балигород). Po raz pierwszy przyjechałem tu autobusem, a nie stopem, ale skoro w Lesku akurat się trafił, to bez sensu byłoby kombinować dla siedmiu złotych oszczędności. W Baligrodzie niebo jest całkowicie zachmurzone (co zapowiadano) i lekko mży (czego nie zapowiadano).
Siadam na przystanku aby zjeść śniadanie. Obok kręci się grupka dzieci, które czekają na autobus szkolny. Zagaduje je jakaś babka.
- Jedziemy na Chatkę Puchatka - informuje jedna z nastolatek.
- Ooo - dziwi się babka. - A gdzie to?
Pada przybliżona lokalizacja.
- No proszę. Mieszkałam kiedyś w Wetlinie, ale o niej nie wiedziałam - kręci głową kobieta.
- Tam się idzie pięć godzin! - dodaje z powagą kolega nastolatki.
Ta krótka rozmowa jest kolejnym potwierdzeniem częstej sytuacji, że można mieszkać w górach i nie mieć o nich pojęcia.
Podczas mojej pierwszej wizyty w Bieszczadach w Baligrodzie wizytowałem spelunkę, ale teraz oczywiście nic takiego już nie działa. Skoro nie można się nawodnić, a zresztą pora jeszcze wczesna (jest ósma rano), to chociaż pozwiedzam. Postanawiam sprawdzić czy coś się zmieniło na miejscowym cmentarzu żydowskim. No i nic się nie zmieniło: nadal trzeba się wspinać po śliskiej ścieżce i łazić w głębokiej trawie. Przy okazji, lustrując znaki, dowiedziałem się, że "cmentarz żydowski" to nie to samo co "kirkut", bowiem ewidentnie prowadzą do nich inne drogi.
Chmury wiszą nisko, ale na szczęście mżawka chwilowo ustała.
Przed wojną Baligród był wsią żydowsko - polsko - ukraińską (ewentualnie bojkowską). Taka mieszanka nie mogła skończyć się dobrze. Żydów wymordowali Niemcy zarówno tu, jak i w innych miejscach. Ukraińcy spod szyldu UPA zabijali Polaków. A po wojnie Polacy deportowali Ukraińców najpierw na Ukrainę, a potem na zachód. W efekcie Baligród ma dziś trzykrotnie mniej mieszkańców niż kiedyś. Po Żydach został cmentarz, synagogę rozebrano za komuny. O Ukraińcach przypomina murowana cerkiew - odnowiona, ale chyba bez regularnych nabożeństw. W przeciwieństwie do Beskidu Niskiego w Bieszczady powrotów z wygnania było bardzo mało.
Idę nad Hoczewkę zobaczyć ruiny mostu. Nie umiałem znaleźć o nim żadnych informacji, ale podejrzewam, że uległ zniszczeniu w czasie wojny, a potem zmieniono przebieg niektórych dróg. Ze starej zabudowy przetrwało do dziś trochę starych domów, ale większość stoi opuszczona.
Opuszczam centrum kierując się na południe ulicą Bieszczadzką. Znowu pojawia się Hoczewka, a z boku kapliczka Królowej Nieba. Według tablicy informacyjnej postawiono ją w 1918 roku jako upamiętnienie członka rodziny zabitego w Wielkiej Wojnie. W 1944 roku w czasie tzw. "krwawej niedzieli", kiedy to banderowcy zamordowali kilkadziesiąt osób, jeden z miejscowych Polaków miał zostać cudownie ocalony właśnie przy kapliczce.
W moim przypadku żegna.
Kawałek dalej kolejny znak krwawej przeszłości - pomnik żołnierzy poległych w 1947 podczas walk z UPA. O pomnik ten toczyła się przepychanka z IPN-em, który stwierdził, iż propaguje on komunizm. Ściągnięto z niego tablice, odznaczenie Krzyża Grunwaldu i orła bez korony. Niedawno władze gminy z powrotem przymocowały tablicę z nazwiskami ofiar, choć IPN był przeciwko oraz orła, któremu dodano niepasującą do reszty koronę. To jednak miło, że nawet w tym rejonie są włodarze, którzy mają trochę oleju w głowie i ignorują idiotyczne decyzje ipeenowskich inkwizytorów.
A to już pomnik zupełnie innego typu: ktoś był tak dumny z remontu drogi, że ufundował stosowną tablicę przykręconą do kamienia.
Za zakrętu wyłania się szczyt o nazwie Dzidowa z wyciągiem narciarskim.
Na chwilę wchodzę na teren Bystrego (Бистре), kiedyś niedużej ukraińskiej wioski. Dziś działa tutaj ośrodek wypoczynkowy, do którego akurat podjeżdża autobus. Mnie jednak interesuje obiekt położony znacznie dalej.
Zamiast iść drogą, którą regularnie przewalają się ciężarówki z kamieniołomu, wybieram ścieżkę dydaktyczną wzdłuż Rabiańskiego Potoku. Cisza i spokój.
Robię sobie odpoczynek na ławeczce na skraju polany. Pomimo braku słońca jest tu pięknie!
Wioska Huczwice (Гучвиці) nie istnieje, w 1946 roku całą jej ludność wywieziono na Ukrainę. Znajdowała się ona przy drodze do Bobrowego Jeziorka, ale to jej nazwę przybrał Zakład Górniczy Huczwice, czyli wspomniany kamieniołom. Rzucam plecak w krzaki i ścieżkę geologiczną biegnę na jego skraj, aby zobaczyć odkrytą ścianę.
Ścieżka edukacyjna zmienia bieg z lewej na prawą stronę drogi, pojawiają się nowe drewniane mostki nad potokiem. W ten sposób dochodzę do dużej wiaty, takiej w sam raz na zorganizowanie imprezy z ogniskiem, bo pełno tu porąbanego drewna.
Zjawia się leśniczy, kiwamy sobie głową, on coś porządkuje, a ja lustruję mapę Nadleśnictwa Baligród, bardzo szczegółową.
Kolejne atrakcje to zamknięty mostek, punkt widokowy, z którego nic nie widać i wreszcie rezerwat "Gołoborze" z mocno zarośniętym gołoborzem.
Pamiętam, że w 2016 roku gdzieś tutaj było źródło mineralne, ale teraz spotkałem jedynie pustą obudowę z dziurą w środku. Czy to jest właśnie to miejsce czy coś innego?
Najbardziej położoną na zachód miejscowością w dolinie było Rabe (Рябі); przez pewien czas jej przysiółkiem były Huczwice. Rabe przestało istnieć w 1946 roku, akcji "Wisła" nie trzeba było w nim przeprowadzać, bo i tak nikt już tu nie mieszkał, Wojsko Polskie eksportowało ludzi za granicę. Wcześniej banderowcy zamordowali w okrutny sposób (spalenie żywcem) kilkudziesięciu swoich rodaków za pomoc Polakom. Potem spalili opuszczoną wieś, z której nie pozostało nic. No, prawie nic, jedną z nielicznych pamiątek jest kapliczka Synarewo nad rozdrożem dróg w kierunku Rabego i Huczwic. Wybudowano ją w XIX wieku nad źródełkiem, które miało leczyć choroby oczu. Pielgrzymowali do niej grekokatolicy nie tylko z polskich Bieszczadów, ale również z węgierskiej strony.
Kapliczka jest wyremontowana, a wnętrze przypomina mi nieco świątynie buddyjskie.
Rabe miało przyjemność zostać zaszczycone zmianą nazwy: 1 kwietnia 1977 roku zostało oficjalnie Karolowem. To nie był prima aprilis, ale uhonorowanie Karola Świerczewskiego. Kilka miesięcy później przemianowano ponad setkę miejscowości, tym razem nie szukając pretekstów, po prostu starano się zatrzeć ukraińskie lub rusińskie brzmienie, najwyraźniej wypędzenie mieszkańców i burzenie budynków to było za mało. Jak rzadko która akcja komunistycznych władz ta spotkała się z głośnym sprzeciwem i później prawie wszystkie oryginalne nazwy przywrócono. Również Karolów na powrót stał się Rabe, ale dwa lata później niż pozostałe wioski (w 1983 roku). Nie przeszkodziło to, aby przystanek autobusowy nazywał się "Karolów" jeszcze w obecnym stuleciu! I jak tu nie mówić, że PKS nie tkwi w poprzedniej epoce?!
Przy chatce studenckiej "Huczwice" nagle robi się ruch, stoi kilka samochodów, ale wszyscy udają się w stronę Jeziorka Bobrowego. Swoją drogą dziwna lokalizację ma chatka, tuż obok wytwórni kruszywa, które nieustannie wiruje w powietrzu.
Patrzę na drogowskazy: do bazy namiotowej są cztery kilometry oraz... godzinę i trzy kwadranse?? No bez jaj, przecież to jest niemal po płaskim! Kto tak wolno chodzi? Może leśnicy, bo to ich wykonanie? Do kapliczki Synarewo też sugerowali, że pójdę piętnaście minut, a zajęło mi pięć!
Po pół godzinie docieram do miejsca, gdzie kiedyś znajdowało się centrum wsi. Patrząc na chmury otulające pobliskie góry mam wrażenie, że jestem gdzieś w Afryce albo w Azji.
Rabiańska (Rabska?) cerkiew była drewniana i dość młoda, bo z 1926 roku. Nie ma po niej nawet podmurówki, a przynajmniej ja nie znalazłem. Zniknął również dawny cmentarz - obok pomnikowego drzewa uchował się jedynie jeden grób rodziny Michalczak, z napisami po polsku. Może dlatego go nie zniszczono.
Po kolejnej połówce godziny jestem przy bazie Rabe, a więc zajęło mi to cztery kwadranse a nie siedem! Nawet zastanawiałem się, czy tu nie nocować, ale baza będzie rozstawiana dopiero za półtora tygodnia. Dziś panuje cisza, w sumie podobnie jak rok temu, kiedy siedzieliśmy tutaj w czwórkę. Tylko bardziej pusto.
Zaglądam do domku. Bytuje tam para z Mazowsza, która przyszła z Cisnej i zamierza na bazie spać. Na zegarku nie ma jeszcze nawet południa, więc mają do wieczora kupę czasu. W środku jest zimno, mam wrażenie, że zimniej niż na dworze, gdzie termometr wskazał dwanaście stopni. Zjadam kanapkę i zmieniam spoconą koszulkę, a przy okazji zostawiam... ręcznik, którym się wycierałem.
W międzyczasie pod jedną z wiat pojawiło się dwóch facetów, a ja kręcę się przy bazowej kuchni, gdzie na ścianach umieszczone są różne przepisy, m.in. na fuczki.
Po godzinnej przerwie ruszam na przełęcz Żebrak czyli na 816 metrów nad poziom morza. Bałtyckiego, choć będąc w Galicji powinniśmy mierzyć od Adriatyku.
Według drogowskazu podejście powinno mi zająć czterdzieści pięć minut, ale skróciłem je do trzydziestu. Mija mnie rowerzysta, a w pewnym momencie zaczyna padać deszcz. Z każdym krokiem coraz mocniej, gdy zjawiam się na samej przełęczy rozlewa się porządnie. Wiata przyda się w sam raz, a jeszcze w środku znajduję... parasol!
Wraca rowerzysta, zaczyna kląć i panikować:
- Cholera, kurde, kurde, pada i co teraz? Co teraz?!
Szarpie się z komórką, ale z zasięgiem jest problem, dopiero po chwili udaje mu się złapać internet.
- Wiedziałem, wiedziałem! - woła. - Mogłem jechać do Cisnej, tam nie pada! Zbliża się coś strasznego, popatrz na te mapy pogodowe! - podsuwa mi ekran, na którym widać wielki deszczowy front nadciągający ze Słowacji. Nie powiem, żeby poprawił mi humor. - Za chwilę będzie krótka przerwa w opadach, trzeba to wykorzystać i stąd uciekać!
Wskakuje na siodełko i rusza w kierunku południowym, ale po chwili się cofa.
- Gdzie będzie lepiej, jak myślisz? - dopytuje. - Gdzie szybciej dotrę do cywilizacji?
Trudno mi coś doradzić, facet jeszcze ze trzy razy zaczyna zjeżdżać, po czym się wraca i znowu powtórka, ostatecznie jednak pedałuje na Rabe.
Deszcz rzeczywiście trochę się zmniejsza, więc nie namyślając się długo także rozpoczynam zejście i zastanawiam się, czy uda mi się zdążyć do Woli Michowej zanim przyjdzie pokazana na smartfonie wielka chmura.
Mniej więcej w połowie trasy zatrzymuję na stopa terenówkę z brodatym chłopem za kierownicą.
- Co to za chodzenie, jak się nie chce chodzić? - pyta się z ironicznym uśmiechem.
- Asfalt, takie chodzenie to nic ciekawego - próbuję się tłumaczyć.
- Nic ciekawego? - żachnął się. - Ja tu chodzę od czterdziestu lat, robię po sześćdziesiąt, osiemdziesiąt kilometrów dziennie i nigdy mi się nie nudzi!
Mogę tu tylko pogratulować kondycji albo... wyobraźni.
- Podobno idzie tu deszcz - znowu się tłumaczę. - Więc wolę szybciej znaleźć się na dole.
- Deszcz? Niee, nie będzie już dziś żadnego deszczu! - śmieje się facet.
- Oglądałem aktualne mapy pogodowe, nadciąga z południa.
- Ach te uzależnienie od techniki! Bzdura, nic złego się już dziś nie zdarzy, nie ma mowy! To nie Floryda, tu wszystko jest przewidywalne!
Poczułem się jak skarcony dzieciak, więc wolałem już dłużej nie drążyć tematu. Tymczasem kierowca gadał dalej: że za dużo nowinek w górach, że stara Chatka Puchatka miała klimat, że mieszka w Woli Michowej i dziś rano miał wizytę niedźwiedzia w ogródku. Bezgłośną, tylko szczekanie psów mu dało znać o przechadzającym się misiu.
Proszę o wysadzenie mnie przy drogowskazie na kirkut. Biję się w pierś za swoje lenistwo i za to, że uwierzyłem spanikowanemu rowerzyście, dziękuję za podwózkę i po wielkich schodach wychodzę na łąki.
Wolę Michową (Воля Мигова) założono jako wieś królewską. W XVIII wieku przez pewien czas posiadała prawa miejskie i aż do końca ostatniej wojny wyróżniała się od innych wiosek rynkiem z małomiasteczkową zabudową, co widać na załączonym zdjęciu z tablicy informacyjnej.
Nie była jakoś specjalnie ludna, liczba mieszkańców nigdy nie zbliżyła się do tysiąca. Dominowali Ukraińcy/Rusini, ale sporo żyło tu Żydów. Nie muszę chyba dodawać, że z przeszłości nie zostało pod względem architektonicznym niemal nic: domy spalono (częściowo przez UPA), zniszczono dwie synagogi i cerkiew, zniknęły nawet dawne ulice. Przetrwał położony w oddaleniu cmentarz żydowski, znajdujący się na zalesionym wzgórzu. Przez dekady zapomniany, z utrudnionym dostępem. Teraz prowadzi do niego ścieżka, wycięto część krzaków. Umieszczono również pomnik upamiętniający masowy mord z lipca 1942 roku, kiedy to zabito na cmentarzu stu pięćdziesięciu Żydów z Woli i okolicy.
Schodzę do Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej, gdzie jeszcze kilka lat temu sprzedawano nalewki, ale coś nie wyszło i dzisiaj sklep stoi pusty.
Zaglądam na pobliski przejazd wąskotorówki. Zabawnie wygląda tablica unijna głosząca, że oto dokonano remontu torowiska, podczas gdy ginie ono w trawie. Zresztą po remoncie pociągi jeździły do Smolnika tylko przez kilka lat, potem skrócono kursy do Balnicy, więc właściwie pieniądze wyrzucono w błoto. Ale to bogaty kraj...
Ledwo usiadłem pod sklepem, a znowu zaczęło padać. Czyli jednak technika nie kłamała, za to pan z terenówki minął się ze swoją teorią. Schowany pod dachem piję piwo i przez ponad godzinę gapię się na mokry świat. Całkiem przyjemnie.
Ponownie deszcz się kończy, więc wychodzę na asfalt i próbuję złapać stopa. Zatrzymuje się pierwsze auto, na rzeszowskich blachach. Kierowca pracuje w Krośnie, też lubi Bieszczady, ale zwiedza je "zza okien". Po chwili wysadza mnie przy skrzyżowaniu, skąd już tylko kawałek do...
...Nowego Łupkowa. Nigdy nie wchodziłem do niego od tej strony.
W Łupkowie mieli kiedyś bar, ale już nie działa, zdaje się, że zniszczył go pożar. Jego rolę przejął jedyny sklep, więc moszczę się w drewnianej wiacie. Wkrótce zjawiają się miejscowi. Kilka osób, jest nawet mój imiennik. Jedni się pokazują na chwilę, inni na dłużej. Szybko się polubiliśmy rozmawiając na dziesiątki tematów. Chłopaki w większości są drwalami, co nie dziwi w tych rejonach. Narzekają na swoich szefów, na brak roboty nie. Przez dłuższy czas przewija się temat pewnego księdza z okolicy, który ma być niezłym gnojem. Dzieci nie molestuje, ale strasznie łasy na pieniądze i ma w sobie dużo genów z tyrana. Sakramentów nie daje pod byle pretekstem, na pogrzebie regularnie wytyka rodzinie, że żałobnik rzadko chodził do kościoła. Starsze kobiety potrafi opieprzyć, że dawno ich nie widział w spowiedzi. Zupełnie jakbym słyszał opowieść o czasach, kiedy to rzeczywiście kościół trząsł całą wsią, ale w wielu miejscach zostało tak do dziś. Młodsi zmieniają parafie albo w ogóle przestają odwiedzać świątynie, starsi milczą i uginają kark przed proboszczem.
Tymczasem znowu zaczęło padać, tym razem mocna ulewa. Zmniejsza się i zwiększa, ale teoria brodatego kierowcy z Woli zupełnie upadła: smartfon rowerzysty miał rację, front deszczowy ze Słowacji w końcu nadciągnął!
- Chyba nie prędko ruszysz, więc skoczę ci po piwo - oferuje się jeden z lokalsów, a mnie trudno w takiej sytuacji odmówić.
Z innej tematyki dowiedziałem się, że w Łupkowie pojawiły się drezyny i w ogóle zaczyna się coś dziać w kwesti kolejnictwa. Ponoć są poważne plany na przywrócenie kursów wąskotorówki. To byłoby coś!
- Ruszą już od lipca! - przekonują łupkowianie, ale ja dopytuję się którego roku. Przecież torowisko od Balnicy jest całe zarośnięte i pewnie w fatalnym stanie.
- Tak, kupa z tym będzie roboty - kiwają głowami. - Ale uda się, pociągi wrócą, przyjadą turyści!
Rozmowa miała miejsce w czerwcu, piszę o tym w lipcu, oczywiście wąskotorówka nadal jeździ jedynie do Balnicy, lecz może rzeczywiście w przyszłości coś się w tej kwestii zacznie zmieniać? Pojawił się nowy gracz na rynku, ten, co uruchomił drezyny na których można pojeździć w Nowym Łupkowie, podobno dogaduje się z innymi i wspólnymi siłami będą działać. Oby!
Deszcz, z mniejszym lub większym natężeniem, nie odpuszczał przez cztery godziny! Zostałem na końcu z moim imiennikiem, proponował, że rano może mnie zabrać samochodem, ale dla mnie było to za wcześnie. Podał jeszcze numer telefonu, gdybym potrzebował jakiejś pomocy, po czym pożegnaliśmy się serdecznie i w końcu o dwudziestej ruszyłem w kierunku noclegu!
Od mojej ostatniej wizyty w 2019 roku w (Starym) Łupkowie (Лупків) trochę się pozmieniało, m.in. kopano tutaj gazociąg. Po drodze widzę infrastrukturę z nim związaną, przy cerkwisku wszystko tonie w błocie i przy okazji zaliczam wywrotkę. Potem źle skręcam, bo zamiast szlakiem polazłem szerszą drogą, która wyprowadziła mnie na pola. Wracam, odbijam prawidłowo i gdy wreszcie osiągam werandę Chatki na Końcu Świata stwierdzam, że... z torby fotograficznej wypadł mi zegarek!
Wściekły ściągam plecak i pędzę szukać zguby, ale czołówka gaśnie mi w mroku! Jak nie urok, to sraczka... Rozżalony drugi raz uderzam do chatki, chwilę rozmawiam z gospodarzami, wypijam przygotowaną dla mnie herbatę i kładę się spać. Taki fajny dzień tak durnowato się skończył!
Siadam na przystanku aby zjeść śniadanie. Obok kręci się grupka dzieci, które czekają na autobus szkolny. Zagaduje je jakaś babka.
- Jedziemy na Chatkę Puchatka - informuje jedna z nastolatek.
- Ooo - dziwi się babka. - A gdzie to?
Pada przybliżona lokalizacja.
- No proszę. Mieszkałam kiedyś w Wetlinie, ale o niej nie wiedziałam - kręci głową kobieta.
- Tam się idzie pięć godzin! - dodaje z powagą kolega nastolatki.
Ta krótka rozmowa jest kolejnym potwierdzeniem częstej sytuacji, że można mieszkać w górach i nie mieć o nich pojęcia.
Podczas mojej pierwszej wizyty w Bieszczadach w Baligrodzie wizytowałem spelunkę, ale teraz oczywiście nic takiego już nie działa. Skoro nie można się nawodnić, a zresztą pora jeszcze wczesna (jest ósma rano), to chociaż pozwiedzam. Postanawiam sprawdzić czy coś się zmieniło na miejscowym cmentarzu żydowskim. No i nic się nie zmieniło: nadal trzeba się wspinać po śliskiej ścieżce i łazić w głębokiej trawie. Przy okazji, lustrując znaki, dowiedziałem się, że "cmentarz żydowski" to nie to samo co "kirkut", bowiem ewidentnie prowadzą do nich inne drogi.
Chmury wiszą nisko, ale na szczęście mżawka chwilowo ustała.
Przed wojną Baligród był wsią żydowsko - polsko - ukraińską (ewentualnie bojkowską). Taka mieszanka nie mogła skończyć się dobrze. Żydów wymordowali Niemcy zarówno tu, jak i w innych miejscach. Ukraińcy spod szyldu UPA zabijali Polaków. A po wojnie Polacy deportowali Ukraińców najpierw na Ukrainę, a potem na zachód. W efekcie Baligród ma dziś trzykrotnie mniej mieszkańców niż kiedyś. Po Żydach został cmentarz, synagogę rozebrano za komuny. O Ukraińcach przypomina murowana cerkiew - odnowiona, ale chyba bez regularnych nabożeństw. W przeciwieństwie do Beskidu Niskiego w Bieszczady powrotów z wygnania było bardzo mało.
Idę nad Hoczewkę zobaczyć ruiny mostu. Nie umiałem znaleźć o nim żadnych informacji, ale podejrzewam, że uległ zniszczeniu w czasie wojny, a potem zmieniono przebieg niektórych dróg. Ze starej zabudowy przetrwało do dziś trochę starych domów, ale większość stoi opuszczona.
Opuszczam centrum kierując się na południe ulicą Bieszczadzką. Znowu pojawia się Hoczewka, a z boku kapliczka Królowej Nieba. Według tablicy informacyjnej postawiono ją w 1918 roku jako upamiętnienie członka rodziny zabitego w Wielkiej Wojnie. W 1944 roku w czasie tzw. "krwawej niedzieli", kiedy to banderowcy zamordowali kilkadziesiąt osób, jeden z miejscowych Polaków miał zostać cudownie ocalony właśnie przy kapliczce.
W moim przypadku żegna.
Kawałek dalej kolejny znak krwawej przeszłości - pomnik żołnierzy poległych w 1947 podczas walk z UPA. O pomnik ten toczyła się przepychanka z IPN-em, który stwierdził, iż propaguje on komunizm. Ściągnięto z niego tablice, odznaczenie Krzyża Grunwaldu i orła bez korony. Niedawno władze gminy z powrotem przymocowały tablicę z nazwiskami ofiar, choć IPN był przeciwko oraz orła, któremu dodano niepasującą do reszty koronę. To jednak miło, że nawet w tym rejonie są włodarze, którzy mają trochę oleju w głowie i ignorują idiotyczne decyzje ipeenowskich inkwizytorów.
A to już pomnik zupełnie innego typu: ktoś był tak dumny z remontu drogi, że ufundował stosowną tablicę przykręconą do kamienia.
Za zakrętu wyłania się szczyt o nazwie Dzidowa z wyciągiem narciarskim.
Na chwilę wchodzę na teren Bystrego (Бистре), kiedyś niedużej ukraińskiej wioski. Dziś działa tutaj ośrodek wypoczynkowy, do którego akurat podjeżdża autobus. Mnie jednak interesuje obiekt położony znacznie dalej.
Zamiast iść drogą, którą regularnie przewalają się ciężarówki z kamieniołomu, wybieram ścieżkę dydaktyczną wzdłuż Rabiańskiego Potoku. Cisza i spokój.
Robię sobie odpoczynek na ławeczce na skraju polany. Pomimo braku słońca jest tu pięknie!
Wioska Huczwice (Гучвиці) nie istnieje, w 1946 roku całą jej ludność wywieziono na Ukrainę. Znajdowała się ona przy drodze do Bobrowego Jeziorka, ale to jej nazwę przybrał Zakład Górniczy Huczwice, czyli wspomniany kamieniołom. Rzucam plecak w krzaki i ścieżkę geologiczną biegnę na jego skraj, aby zobaczyć odkrytą ścianę.
Ścieżka edukacyjna zmienia bieg z lewej na prawą stronę drogi, pojawiają się nowe drewniane mostki nad potokiem. W ten sposób dochodzę do dużej wiaty, takiej w sam raz na zorganizowanie imprezy z ogniskiem, bo pełno tu porąbanego drewna.
Zjawia się leśniczy, kiwamy sobie głową, on coś porządkuje, a ja lustruję mapę Nadleśnictwa Baligród, bardzo szczegółową.
Kolejne atrakcje to zamknięty mostek, punkt widokowy, z którego nic nie widać i wreszcie rezerwat "Gołoborze" z mocno zarośniętym gołoborzem.
Pamiętam, że w 2016 roku gdzieś tutaj było źródło mineralne, ale teraz spotkałem jedynie pustą obudowę z dziurą w środku. Czy to jest właśnie to miejsce czy coś innego?
Najbardziej położoną na zachód miejscowością w dolinie było Rabe (Рябі); przez pewien czas jej przysiółkiem były Huczwice. Rabe przestało istnieć w 1946 roku, akcji "Wisła" nie trzeba było w nim przeprowadzać, bo i tak nikt już tu nie mieszkał, Wojsko Polskie eksportowało ludzi za granicę. Wcześniej banderowcy zamordowali w okrutny sposób (spalenie żywcem) kilkudziesięciu swoich rodaków za pomoc Polakom. Potem spalili opuszczoną wieś, z której nie pozostało nic. No, prawie nic, jedną z nielicznych pamiątek jest kapliczka Synarewo nad rozdrożem dróg w kierunku Rabego i Huczwic. Wybudowano ją w XIX wieku nad źródełkiem, które miało leczyć choroby oczu. Pielgrzymowali do niej grekokatolicy nie tylko z polskich Bieszczadów, ale również z węgierskiej strony.
Kapliczka jest wyremontowana, a wnętrze przypomina mi nieco świątynie buddyjskie.
Rabe miało przyjemność zostać zaszczycone zmianą nazwy: 1 kwietnia 1977 roku zostało oficjalnie Karolowem. To nie był prima aprilis, ale uhonorowanie Karola Świerczewskiego. Kilka miesięcy później przemianowano ponad setkę miejscowości, tym razem nie szukając pretekstów, po prostu starano się zatrzeć ukraińskie lub rusińskie brzmienie, najwyraźniej wypędzenie mieszkańców i burzenie budynków to było za mało. Jak rzadko która akcja komunistycznych władz ta spotkała się z głośnym sprzeciwem i później prawie wszystkie oryginalne nazwy przywrócono. Również Karolów na powrót stał się Rabe, ale dwa lata później niż pozostałe wioski (w 1983 roku). Nie przeszkodziło to, aby przystanek autobusowy nazywał się "Karolów" jeszcze w obecnym stuleciu! I jak tu nie mówić, że PKS nie tkwi w poprzedniej epoce?!
Przy chatce studenckiej "Huczwice" nagle robi się ruch, stoi kilka samochodów, ale wszyscy udają się w stronę Jeziorka Bobrowego. Swoją drogą dziwna lokalizację ma chatka, tuż obok wytwórni kruszywa, które nieustannie wiruje w powietrzu.
Patrzę na drogowskazy: do bazy namiotowej są cztery kilometry oraz... godzinę i trzy kwadranse?? No bez jaj, przecież to jest niemal po płaskim! Kto tak wolno chodzi? Może leśnicy, bo to ich wykonanie? Do kapliczki Synarewo też sugerowali, że pójdę piętnaście minut, a zajęło mi pięć!
Po pół godzinie docieram do miejsca, gdzie kiedyś znajdowało się centrum wsi. Patrząc na chmury otulające pobliskie góry mam wrażenie, że jestem gdzieś w Afryce albo w Azji.
Rabiańska (Rabska?) cerkiew była drewniana i dość młoda, bo z 1926 roku. Nie ma po niej nawet podmurówki, a przynajmniej ja nie znalazłem. Zniknął również dawny cmentarz - obok pomnikowego drzewa uchował się jedynie jeden grób rodziny Michalczak, z napisami po polsku. Może dlatego go nie zniszczono.
Po kolejnej połówce godziny jestem przy bazie Rabe, a więc zajęło mi to cztery kwadranse a nie siedem! Nawet zastanawiałem się, czy tu nie nocować, ale baza będzie rozstawiana dopiero za półtora tygodnia. Dziś panuje cisza, w sumie podobnie jak rok temu, kiedy siedzieliśmy tutaj w czwórkę. Tylko bardziej pusto.
Zaglądam do domku. Bytuje tam para z Mazowsza, która przyszła z Cisnej i zamierza na bazie spać. Na zegarku nie ma jeszcze nawet południa, więc mają do wieczora kupę czasu. W środku jest zimno, mam wrażenie, że zimniej niż na dworze, gdzie termometr wskazał dwanaście stopni. Zjadam kanapkę i zmieniam spoconą koszulkę, a przy okazji zostawiam... ręcznik, którym się wycierałem.
W międzyczasie pod jedną z wiat pojawiło się dwóch facetów, a ja kręcę się przy bazowej kuchni, gdzie na ścianach umieszczone są różne przepisy, m.in. na fuczki.
Po godzinnej przerwie ruszam na przełęcz Żebrak czyli na 816 metrów nad poziom morza. Bałtyckiego, choć będąc w Galicji powinniśmy mierzyć od Adriatyku.
Według drogowskazu podejście powinno mi zająć czterdzieści pięć minut, ale skróciłem je do trzydziestu. Mija mnie rowerzysta, a w pewnym momencie zaczyna padać deszcz. Z każdym krokiem coraz mocniej, gdy zjawiam się na samej przełęczy rozlewa się porządnie. Wiata przyda się w sam raz, a jeszcze w środku znajduję... parasol!
Wraca rowerzysta, zaczyna kląć i panikować:
- Cholera, kurde, kurde, pada i co teraz? Co teraz?!
Szarpie się z komórką, ale z zasięgiem jest problem, dopiero po chwili udaje mu się złapać internet.
- Wiedziałem, wiedziałem! - woła. - Mogłem jechać do Cisnej, tam nie pada! Zbliża się coś strasznego, popatrz na te mapy pogodowe! - podsuwa mi ekran, na którym widać wielki deszczowy front nadciągający ze Słowacji. Nie powiem, żeby poprawił mi humor. - Za chwilę będzie krótka przerwa w opadach, trzeba to wykorzystać i stąd uciekać!
Wskakuje na siodełko i rusza w kierunku południowym, ale po chwili się cofa.
- Gdzie będzie lepiej, jak myślisz? - dopytuje. - Gdzie szybciej dotrę do cywilizacji?
Trudno mi coś doradzić, facet jeszcze ze trzy razy zaczyna zjeżdżać, po czym się wraca i znowu powtórka, ostatecznie jednak pedałuje na Rabe.
Deszcz rzeczywiście trochę się zmniejsza, więc nie namyślając się długo także rozpoczynam zejście i zastanawiam się, czy uda mi się zdążyć do Woli Michowej zanim przyjdzie pokazana na smartfonie wielka chmura.
Mniej więcej w połowie trasy zatrzymuję na stopa terenówkę z brodatym chłopem za kierownicą.
- Co to za chodzenie, jak się nie chce chodzić? - pyta się z ironicznym uśmiechem.
- Asfalt, takie chodzenie to nic ciekawego - próbuję się tłumaczyć.
- Nic ciekawego? - żachnął się. - Ja tu chodzę od czterdziestu lat, robię po sześćdziesiąt, osiemdziesiąt kilometrów dziennie i nigdy mi się nie nudzi!
Mogę tu tylko pogratulować kondycji albo... wyobraźni.
- Podobno idzie tu deszcz - znowu się tłumaczę. - Więc wolę szybciej znaleźć się na dole.
- Deszcz? Niee, nie będzie już dziś żadnego deszczu! - śmieje się facet.
- Oglądałem aktualne mapy pogodowe, nadciąga z południa.
- Ach te uzależnienie od techniki! Bzdura, nic złego się już dziś nie zdarzy, nie ma mowy! To nie Floryda, tu wszystko jest przewidywalne!
Poczułem się jak skarcony dzieciak, więc wolałem już dłużej nie drążyć tematu. Tymczasem kierowca gadał dalej: że za dużo nowinek w górach, że stara Chatka Puchatka miała klimat, że mieszka w Woli Michowej i dziś rano miał wizytę niedźwiedzia w ogródku. Bezgłośną, tylko szczekanie psów mu dało znać o przechadzającym się misiu.
Proszę o wysadzenie mnie przy drogowskazie na kirkut. Biję się w pierś za swoje lenistwo i za to, że uwierzyłem spanikowanemu rowerzyście, dziękuję za podwózkę i po wielkich schodach wychodzę na łąki.
Wolę Michową (Воля Мигова) założono jako wieś królewską. W XVIII wieku przez pewien czas posiadała prawa miejskie i aż do końca ostatniej wojny wyróżniała się od innych wiosek rynkiem z małomiasteczkową zabudową, co widać na załączonym zdjęciu z tablicy informacyjnej.
Nie była jakoś specjalnie ludna, liczba mieszkańców nigdy nie zbliżyła się do tysiąca. Dominowali Ukraińcy/Rusini, ale sporo żyło tu Żydów. Nie muszę chyba dodawać, że z przeszłości nie zostało pod względem architektonicznym niemal nic: domy spalono (częściowo przez UPA), zniszczono dwie synagogi i cerkiew, zniknęły nawet dawne ulice. Przetrwał położony w oddaleniu cmentarz żydowski, znajdujący się na zalesionym wzgórzu. Przez dekady zapomniany, z utrudnionym dostępem. Teraz prowadzi do niego ścieżka, wycięto część krzaków. Umieszczono również pomnik upamiętniający masowy mord z lipca 1942 roku, kiedy to zabito na cmentarzu stu pięćdziesięciu Żydów z Woli i okolicy.
Schodzę do Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej, gdzie jeszcze kilka lat temu sprzedawano nalewki, ale coś nie wyszło i dzisiaj sklep stoi pusty.
Zaglądam na pobliski przejazd wąskotorówki. Zabawnie wygląda tablica unijna głosząca, że oto dokonano remontu torowiska, podczas gdy ginie ono w trawie. Zresztą po remoncie pociągi jeździły do Smolnika tylko przez kilka lat, potem skrócono kursy do Balnicy, więc właściwie pieniądze wyrzucono w błoto. Ale to bogaty kraj...
Ledwo usiadłem pod sklepem, a znowu zaczęło padać. Czyli jednak technika nie kłamała, za to pan z terenówki minął się ze swoją teorią. Schowany pod dachem piję piwo i przez ponad godzinę gapię się na mokry świat. Całkiem przyjemnie.
Ponownie deszcz się kończy, więc wychodzę na asfalt i próbuję złapać stopa. Zatrzymuje się pierwsze auto, na rzeszowskich blachach. Kierowca pracuje w Krośnie, też lubi Bieszczady, ale zwiedza je "zza okien". Po chwili wysadza mnie przy skrzyżowaniu, skąd już tylko kawałek do...
...Nowego Łupkowa. Nigdy nie wchodziłem do niego od tej strony.
W Łupkowie mieli kiedyś bar, ale już nie działa, zdaje się, że zniszczył go pożar. Jego rolę przejął jedyny sklep, więc moszczę się w drewnianej wiacie. Wkrótce zjawiają się miejscowi. Kilka osób, jest nawet mój imiennik. Jedni się pokazują na chwilę, inni na dłużej. Szybko się polubiliśmy rozmawiając na dziesiątki tematów. Chłopaki w większości są drwalami, co nie dziwi w tych rejonach. Narzekają na swoich szefów, na brak roboty nie. Przez dłuższy czas przewija się temat pewnego księdza z okolicy, który ma być niezłym gnojem. Dzieci nie molestuje, ale strasznie łasy na pieniądze i ma w sobie dużo genów z tyrana. Sakramentów nie daje pod byle pretekstem, na pogrzebie regularnie wytyka rodzinie, że żałobnik rzadko chodził do kościoła. Starsze kobiety potrafi opieprzyć, że dawno ich nie widział w spowiedzi. Zupełnie jakbym słyszał opowieść o czasach, kiedy to rzeczywiście kościół trząsł całą wsią, ale w wielu miejscach zostało tak do dziś. Młodsi zmieniają parafie albo w ogóle przestają odwiedzać świątynie, starsi milczą i uginają kark przed proboszczem.
Tymczasem znowu zaczęło padać, tym razem mocna ulewa. Zmniejsza się i zwiększa, ale teoria brodatego kierowcy z Woli zupełnie upadła: smartfon rowerzysty miał rację, front deszczowy ze Słowacji w końcu nadciągnął!
- Chyba nie prędko ruszysz, więc skoczę ci po piwo - oferuje się jeden z lokalsów, a mnie trudno w takiej sytuacji odmówić.
Z innej tematyki dowiedziałem się, że w Łupkowie pojawiły się drezyny i w ogóle zaczyna się coś dziać w kwesti kolejnictwa. Ponoć są poważne plany na przywrócenie kursów wąskotorówki. To byłoby coś!
- Ruszą już od lipca! - przekonują łupkowianie, ale ja dopytuję się którego roku. Przecież torowisko od Balnicy jest całe zarośnięte i pewnie w fatalnym stanie.
- Tak, kupa z tym będzie roboty - kiwają głowami. - Ale uda się, pociągi wrócą, przyjadą turyści!
Rozmowa miała miejsce w czerwcu, piszę o tym w lipcu, oczywiście wąskotorówka nadal jeździ jedynie do Balnicy, lecz może rzeczywiście w przyszłości coś się w tej kwestii zacznie zmieniać? Pojawił się nowy gracz na rynku, ten, co uruchomił drezyny na których można pojeździć w Nowym Łupkowie, podobno dogaduje się z innymi i wspólnymi siłami będą działać. Oby!
Deszcz, z mniejszym lub większym natężeniem, nie odpuszczał przez cztery godziny! Zostałem na końcu z moim imiennikiem, proponował, że rano może mnie zabrać samochodem, ale dla mnie było to za wcześnie. Podał jeszcze numer telefonu, gdybym potrzebował jakiejś pomocy, po czym pożegnaliśmy się serdecznie i w końcu o dwudziestej ruszyłem w kierunku noclegu!
Od mojej ostatniej wizyty w 2019 roku w (Starym) Łupkowie (Лупків) trochę się pozmieniało, m.in. kopano tutaj gazociąg. Po drodze widzę infrastrukturę z nim związaną, przy cerkwisku wszystko tonie w błocie i przy okazji zaliczam wywrotkę. Potem źle skręcam, bo zamiast szlakiem polazłem szerszą drogą, która wyprowadziła mnie na pola. Wracam, odbijam prawidłowo i gdy wreszcie osiągam werandę Chatki na Końcu Świata stwierdzam, że... z torby fotograficznej wypadł mi zegarek!
Wściekły ściągam plecak i pędzę szukać zguby, ale czołówka gaśnie mi w mroku! Jak nie urok, to sraczka... Rozżalony drugi raz uderzam do chatki, chwilę rozmawiam z gospodarzami, wypijam przygotowaną dla mnie herbatę i kładę się spać. Taki fajny dzień tak durnowato się skończył!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Mokre Bieszczady, sama radość
Fajnie ze lokalsi są życzliwi i normalni ...
Pech z tym zegarkiem, jakiś szczegolny zegarek, czy po prostu czasomierz ?
Nie nosisz zapasowych bateri do czołówki?
Fajnie ze lokalsi są życzliwi i normalni ...
Pech z tym zegarkiem, jakiś szczegolny zegarek, czy po prostu czasomierz ?
Nie nosisz zapasowych bateri do czołówki?
Ostatnio zmieniony 1970-01-01, 01:00 przez Adrian, łącznie zmieniany 1 raz.
Nie umiem leżeć zbyt długo, męczą mnie koszmary i świadomość, że zegarek może leżeć gdzieś niedaleko, więc jeszcze przed piątą wstaję, zakładam sandały (bo wszystko mokre) i postanawiam jeszcze raz przejść całą wieczorną trasę aż do sklepu.
Na drodze... łapię stopa. O piątej rano!
- Co się stało? - zaniepokoił się facet z kobietą patrząc na moją minę. Tłumaczę i razem wypatrujemy, czy na ziemi nie leży nic pomarańczowego, ale nie... Wysiadam w Nowym Łupkowie, a tam kompletna cisza i tylko bocian chodzi po głównym skrzyżowaniu. Szkoda, że nie wziąłem aparatu, zrobiły się cudne mgiełki i zapowiada się ładny dzień.
Zaglądam pod sklep. Nic nie ma, tylko butelki po wczorajszej imprezie. Uważnie lustruję każdy metr pobocza na odcinku do Starego Łupkowa. Zegarka brak. I gdy już niemal straciłem nadzieję, to idę jeszcze zerknąć na drogę, w którą wieczorem źle skręciłem. Wręcz topię się w błocie, zegarka nie widzę, ale podchodzę jeszcze do potoku przepływającego w poprzek, a za nim świeci się coś na pomarańczowo - mój zegarek!
Głupi ludzie faktycznie mają czasem szczęście Musiał mi wypaść podczas jednego z poślizgów na błocie, potem - jak sprawdzałem - pracował jeszcze prawie przez całą noc i nagrywał trasę. Ciekawa sprawa, leżał w jednym miejscu, a na mapie pokazane jest, że kilka razy poruszał się po okolicy! Zadowolony i szczęśliwy wracam na chatkę, adrenalina tak ze mnie zeszła, że aż zrobiło mi się zimno! A ponieważ pojawiło się słońce, to łapię za aparat aby sfotografować otoczenie Chatki na Końcu Świata. Bosko! Następnie walę się na materac, aby dospać jeszcze ze dwie, trzy godzinki.
Do chatki zajrzałem, żeby sprawdzić jak funkcjonuje po ostatnim poważnym remoncie. Opinie na jego temat były różne, czytając je człowiek potrafił dojść do wniosku, że oto szykuje się nowy pensjonat! Nic z tych rzeczy. Owszem, poprawił się komfort, bo podwyższono strych i uszczelniono ściany oraz dach, więc jest szansa, że podczas silnych mrozów nie będzie się marznąć. Podciągnięto również ogrzewanie piecowe do innych pokoi. Pojawił się prąd i kilka gniazdek, można podładować sprzęt, choć na szczęście głównym źródłem światła pozostają świeczki. I to na razie tyle: kibel nadal w wychodku, toaleta z wodą przytarganą ze studni. Być może to ostatnie również się w przyszłości zmieni i woda popłynie z kranu. Ja to rozumiem, chatkowym będzie łatwiej. Słowem - Chatka na Końcu Świata doszlusowała do poziomu większości obiektów tego typu, jedynie nieliczne nie mają jeszcze energii elektrycznej, a w coraz większej ilości funkcjonuje w środku normalny węzeł sanitarny i nie spowodowało to utraty klimatu.
Jedyne, co mi się nie spodobało, to cena: uważam, że czterdzieści złotych to jednak za dużo za taki nocleg. A panowie spod sklepu myśleli, że w chatkach płaci się po pięć, dziesięć złotych .
Od ubiegłego roku chatka ma także nowego prowadzącego. Akurat z rana zbierał się na wyjazd, więc wstał o 6.30 i zaczął... odkurzać. Widzieliśmy się jedynie przez chwilę, a po obudzeniu się umilam sobie czas rozmową z jego zastępczynią. Sympatyczna dziewczyna, poratowała mnie wodę mineralną, bo nie wiedzieć czemu strasznie mnie suszyło... Oprócz ludzi w skład obsługi wchodzi także kolorowy kot, który był tak miły, że w krótkim czasie przyniósł na werandę trzy upolowane myszy.
Dzisiaj mamy środę i muszę się dostać z zachodnich obrzeży Bieszczadów w ich centrum - do Wetliny. Korzystając z ładnej pogody myślałem, że może jeszcze skoczę potem na połoniny, ale planowałem ruszyć z chatki około ósmej, a uczyniłem to... o jedenastej. No nic, zobaczymy jak pójdzie mi łapanie stopa, to kluczowa kwestia.
Początkowo idę niebieskim szlakiem na wschód wśród łąk. Ścieżka jest bardzo mokra.
Sielanka nie trwa jednak długo, bowiem już po kilku minutach trafiam na pełne błota parkowisko drwali. Przez kolejne metry człowiek ślizga się w brązowej mazi.
Na horyzoncie mocno się chmurzy. Czyżby miało dziś znowu padać? Prognozy dla tego rejonu były tak zmienne i tak różniące się od siebie, że praktycznie nie można było być niczego pewnym!
Wchodzę do dawnego Zubeńska (Зубенсько, 1977 - 1981 Zębieńsko). Wioska ciągnęła się wzdłuż drogi, od strony Łupkowa (który również zajmował zupełnie inny obszar niż obecnie) pierwszym znakiem bytności ludzkiej były krzyże, co widać przedwojennej mapie WIG. Również i dzisiaj pojedynczy żelazny krzyż odpoczywa w cieniu.
To jeden z nielicznych śladów po osadzie skazanej na zagładę w 1946 roku. Na wzgórzu wśród drzew stała drewniana cerkiew, podobno została po niej podmurówka, ale nie jestem w stanie przedostać się przez krzaki. Żeliwny krzyż poniżej to jedyna pozostałość po cmentarzu przycerkiewnym, natomiast przy drodze niedawno oznaczono nekropolię wojenną, gdzie "gościnna karpacka ziemia przytuliła wszystkich jak matka".
Skręcam na północ, zniszczony asfalt biegnie wzdłuż potoku Smolniczek. Przyjemny wiatr targa wysoką trawą, wokół panuje cisze. Sielsko.
Dochodzę do Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej i znowu patrzę na zarośnięty oraz dawno nieczynny przejazd wąskotorówki. Nie ma szans, aby małe pociągi szybko tutaj wróciły, co nie przeszkadza "inteligentnym" drogowcom stawiać nowych znaków STOP i wymuszać na kierowcach zatrzymanie się, choć wiadomo, że pociąg nie nadjedzie. Ot, polska fikcja prawna.
Nastał ważny moment łapania okazji. Zatrzymuje się auto numer cztery, po niecałym kwadransie. Zabiera mnie kucharz z bacówki pod Honem. Fajny chłopak, choć - podobnie jak brodacz z Woli Michowej - usiłuje mi sprzedać swoją wizję rzeczywistości, gdyż proponuje mi wędrówkę torami wąskotorówki.
- Tam rośnie trawa po pas - mówię, lecz ten nie chce mi wierzyć. Gdzieś po drodze macha jakiemuś facetowi.
- To Antek - wyjaśnia. - Wszyscy machają Antkowi.
Aha. Zaprasza mnie pod Hon, ale sześćdziesiąt pięć złotych za nocleg w pokoju zbiorowym uważam za przesadę, skoro mogę nocować taniej.
Wyskakuję w Cisnej, gdzie tradycyjnie monopolowe mieszają się ze sklepami alkoholowymi. Reklamowane "wyroby regionalne" to chyba niemal wyłącznie różne odmiany bimbru.
Zwalczam pokusę odwiedzenia "Siekierezady" i maszeruję na moje stałe miejsce stopowania. Przy rondzie trwa budowa sporego budynku, podobno ma to być pawilon handlowy, do którego wciśnie się wszystkie dotychczasowe budki i stragany. Światowo.
Drugi autostop przyszedł błyskawicznie, pierwszy samochód. Teleportuję się do Smereka, gdzie przyszło mi czekać jeszcze dziesięć minut pod złym spojrzeniem pewnego dziadka. Tam łapię wóz numer siedem, który jedzie do "Cienia PRL-u", gdzie spałem rok temu. Pytam się o ceny, lecz kierowca ich nie zna.
W Wetlinie jestem kwadrans po pierwszej, czyli dostałem się do niej w godzinę i piętnaście minut od kiedy wyszedłem na Wielką Pętlę, a dwie godziny i piętnaście minut od wyjścia z chatki. Niezły wynik! No i najważniejsze, że mam jeszcze przed sobą całe popołudnie, więc na pewno ruszę w góry! Najpierw jednak uderzam do PTTK-u, aby się zameldować. Po krótkim wahaniu dziewczyna z recepcji daje mi "domek zbiorowy". Gadamy chwilę o pogodzie.
- Ten wczorajszy dzień był jak dziewięć poprzednich - uśmiecha się. - Tu leje codziennie, nie ma suszy.
A dla odmiany na Śląsku słońce wszystko wypalało. Dziś jednak nie będzie już lać, więc w domku szybko zmieniam plecaki, biorę kijki i dawaj na szlak!
Na drodze... łapię stopa. O piątej rano!
- Co się stało? - zaniepokoił się facet z kobietą patrząc na moją minę. Tłumaczę i razem wypatrujemy, czy na ziemi nie leży nic pomarańczowego, ale nie... Wysiadam w Nowym Łupkowie, a tam kompletna cisza i tylko bocian chodzi po głównym skrzyżowaniu. Szkoda, że nie wziąłem aparatu, zrobiły się cudne mgiełki i zapowiada się ładny dzień.
Zaglądam pod sklep. Nic nie ma, tylko butelki po wczorajszej imprezie. Uważnie lustruję każdy metr pobocza na odcinku do Starego Łupkowa. Zegarka brak. I gdy już niemal straciłem nadzieję, to idę jeszcze zerknąć na drogę, w którą wieczorem źle skręciłem. Wręcz topię się w błocie, zegarka nie widzę, ale podchodzę jeszcze do potoku przepływającego w poprzek, a za nim świeci się coś na pomarańczowo - mój zegarek!
Głupi ludzie faktycznie mają czasem szczęście Musiał mi wypaść podczas jednego z poślizgów na błocie, potem - jak sprawdzałem - pracował jeszcze prawie przez całą noc i nagrywał trasę. Ciekawa sprawa, leżał w jednym miejscu, a na mapie pokazane jest, że kilka razy poruszał się po okolicy! Zadowolony i szczęśliwy wracam na chatkę, adrenalina tak ze mnie zeszła, że aż zrobiło mi się zimno! A ponieważ pojawiło się słońce, to łapię za aparat aby sfotografować otoczenie Chatki na Końcu Świata. Bosko! Następnie walę się na materac, aby dospać jeszcze ze dwie, trzy godzinki.
Do chatki zajrzałem, żeby sprawdzić jak funkcjonuje po ostatnim poważnym remoncie. Opinie na jego temat były różne, czytając je człowiek potrafił dojść do wniosku, że oto szykuje się nowy pensjonat! Nic z tych rzeczy. Owszem, poprawił się komfort, bo podwyższono strych i uszczelniono ściany oraz dach, więc jest szansa, że podczas silnych mrozów nie będzie się marznąć. Podciągnięto również ogrzewanie piecowe do innych pokoi. Pojawił się prąd i kilka gniazdek, można podładować sprzęt, choć na szczęście głównym źródłem światła pozostają świeczki. I to na razie tyle: kibel nadal w wychodku, toaleta z wodą przytarganą ze studni. Być może to ostatnie również się w przyszłości zmieni i woda popłynie z kranu. Ja to rozumiem, chatkowym będzie łatwiej. Słowem - Chatka na Końcu Świata doszlusowała do poziomu większości obiektów tego typu, jedynie nieliczne nie mają jeszcze energii elektrycznej, a w coraz większej ilości funkcjonuje w środku normalny węzeł sanitarny i nie spowodowało to utraty klimatu.
Jedyne, co mi się nie spodobało, to cena: uważam, że czterdzieści złotych to jednak za dużo za taki nocleg. A panowie spod sklepu myśleli, że w chatkach płaci się po pięć, dziesięć złotych .
Od ubiegłego roku chatka ma także nowego prowadzącego. Akurat z rana zbierał się na wyjazd, więc wstał o 6.30 i zaczął... odkurzać. Widzieliśmy się jedynie przez chwilę, a po obudzeniu się umilam sobie czas rozmową z jego zastępczynią. Sympatyczna dziewczyna, poratowała mnie wodę mineralną, bo nie wiedzieć czemu strasznie mnie suszyło... Oprócz ludzi w skład obsługi wchodzi także kolorowy kot, który był tak miły, że w krótkim czasie przyniósł na werandę trzy upolowane myszy.
Dzisiaj mamy środę i muszę się dostać z zachodnich obrzeży Bieszczadów w ich centrum - do Wetliny. Korzystając z ładnej pogody myślałem, że może jeszcze skoczę potem na połoniny, ale planowałem ruszyć z chatki około ósmej, a uczyniłem to... o jedenastej. No nic, zobaczymy jak pójdzie mi łapanie stopa, to kluczowa kwestia.
Początkowo idę niebieskim szlakiem na wschód wśród łąk. Ścieżka jest bardzo mokra.
Sielanka nie trwa jednak długo, bowiem już po kilku minutach trafiam na pełne błota parkowisko drwali. Przez kolejne metry człowiek ślizga się w brązowej mazi.
Na horyzoncie mocno się chmurzy. Czyżby miało dziś znowu padać? Prognozy dla tego rejonu były tak zmienne i tak różniące się od siebie, że praktycznie nie można było być niczego pewnym!
Wchodzę do dawnego Zubeńska (Зубенсько, 1977 - 1981 Zębieńsko). Wioska ciągnęła się wzdłuż drogi, od strony Łupkowa (który również zajmował zupełnie inny obszar niż obecnie) pierwszym znakiem bytności ludzkiej były krzyże, co widać przedwojennej mapie WIG. Również i dzisiaj pojedynczy żelazny krzyż odpoczywa w cieniu.
To jeden z nielicznych śladów po osadzie skazanej na zagładę w 1946 roku. Na wzgórzu wśród drzew stała drewniana cerkiew, podobno została po niej podmurówka, ale nie jestem w stanie przedostać się przez krzaki. Żeliwny krzyż poniżej to jedyna pozostałość po cmentarzu przycerkiewnym, natomiast przy drodze niedawno oznaczono nekropolię wojenną, gdzie "gościnna karpacka ziemia przytuliła wszystkich jak matka".
Skręcam na północ, zniszczony asfalt biegnie wzdłuż potoku Smolniczek. Przyjemny wiatr targa wysoką trawą, wokół panuje cisze. Sielsko.
Dochodzę do Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej i znowu patrzę na zarośnięty oraz dawno nieczynny przejazd wąskotorówki. Nie ma szans, aby małe pociągi szybko tutaj wróciły, co nie przeszkadza "inteligentnym" drogowcom stawiać nowych znaków STOP i wymuszać na kierowcach zatrzymanie się, choć wiadomo, że pociąg nie nadjedzie. Ot, polska fikcja prawna.
Nastał ważny moment łapania okazji. Zatrzymuje się auto numer cztery, po niecałym kwadransie. Zabiera mnie kucharz z bacówki pod Honem. Fajny chłopak, choć - podobnie jak brodacz z Woli Michowej - usiłuje mi sprzedać swoją wizję rzeczywistości, gdyż proponuje mi wędrówkę torami wąskotorówki.
- Tam rośnie trawa po pas - mówię, lecz ten nie chce mi wierzyć. Gdzieś po drodze macha jakiemuś facetowi.
- To Antek - wyjaśnia. - Wszyscy machają Antkowi.
Aha. Zaprasza mnie pod Hon, ale sześćdziesiąt pięć złotych za nocleg w pokoju zbiorowym uważam za przesadę, skoro mogę nocować taniej.
Wyskakuję w Cisnej, gdzie tradycyjnie monopolowe mieszają się ze sklepami alkoholowymi. Reklamowane "wyroby regionalne" to chyba niemal wyłącznie różne odmiany bimbru.
Zwalczam pokusę odwiedzenia "Siekierezady" i maszeruję na moje stałe miejsce stopowania. Przy rondzie trwa budowa sporego budynku, podobno ma to być pawilon handlowy, do którego wciśnie się wszystkie dotychczasowe budki i stragany. Światowo.
Drugi autostop przyszedł błyskawicznie, pierwszy samochód. Teleportuję się do Smereka, gdzie przyszło mi czekać jeszcze dziesięć minut pod złym spojrzeniem pewnego dziadka. Tam łapię wóz numer siedem, który jedzie do "Cienia PRL-u", gdzie spałem rok temu. Pytam się o ceny, lecz kierowca ich nie zna.
W Wetlinie jestem kwadrans po pierwszej, czyli dostałem się do niej w godzinę i piętnaście minut od kiedy wyszedłem na Wielką Pętlę, a dwie godziny i piętnaście minut od wyjścia z chatki. Niezły wynik! No i najważniejsze, że mam jeszcze przed sobą całe popołudnie, więc na pewno ruszę w góry! Najpierw jednak uderzam do PTTK-u, aby się zameldować. Po krótkim wahaniu dziewczyna z recepcji daje mi "domek zbiorowy". Gadamy chwilę o pogodzie.
- Ten wczorajszy dzień był jak dziewięć poprzednich - uśmiecha się. - Tu leje codziennie, nie ma suszy.
A dla odmiany na Śląsku słońce wszystko wypalało. Dziś jednak nie będzie już lać, więc w domku szybko zmieniam plecaki, biorę kijki i dawaj na szlak!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Po Bieszczadach niskich przyszła kolej na te wyższe. Planowałem je zacząć dzień później, ale trzeba korzystać z ładnej pogody, więc z wetlińskiego PTTK-u pędzę przez Stare Sioło na żółty szlak w kierunku przełęczy Orłowicza. Widoki na okoliczne górki podkręcają mi tempo.
Na szlaku pustawo. Jeszcze. Nawet w kasie parkowej pusto, ale okazuje się, że kontrolerka siedzi obok zamkniętej budki, więc i tak muszę opłacić haracz.
W okolicach deszczochronu zaczepia mnie facet z babą.
- Który szczyt dzisiaj?
- Dopiero pierwszy.
- Ale w którą stronę? W lewo czy w prawo na przełęczy?
- Prosto.
- Ooo? Jak to?
- Idę do Jaworca, sprawdzić jak tam podrożało - mrugam okiem.
Uwielbiam wyjście z lasu pod przełęczą. Nagle uderza w człowieka zieleń i przestrzeń!
Przestrzeń nieoczekiwanie zostaje skurczona przez wycieczkę. Pewnie szkolna, bo na taką wyglądała. Przemknęła, a zaraz potem druga. I trzecia! W tej najgłośniejsza była zakonnica, ale ona jako jedna z nielicznych posiadała obuwie górskie.
Czwarta wycieczka szkolna przesiaduje na przełęczy Orłowicza. Jedna z nauczycielek zabawia uczniów wymyślając im zadanie matematyczne. O dziwo, niektórzy z młodzieży wkręcają się w tą rozrywkę z dużym entuzjazmem.
Sielankowe ujęcie w kierunku szczytów Połoniny Wetlińskiej. Iglak na środku zdjęcia skojarzył mi się z... biegnącym na dwóch nogach jeżem .
Robię krótki postój, po czym ruszam na północny zachód czarnym szlakiem. To bardzo fajny odcinek: wąska ścieżka wije się po stokach Smereka, oczy sycą wzrok ciągnącymi się dolinami, a z tyłu powoli oddala się Roh z Osadzkim.
Smerekowe skałki nade mną.
Co ważne, jestem tutaj całkowicie sam. Ludzie zostali na głównym szlaku, mogę kontemplować przyrodę w całkowitej ciszy, bo nawet wiatr ucichł.
Cała przyjemność kończy się po wejściu do lasu. Robi się mokro, błotniście, ślisko, buty co rusz utykają w jakimś bagienku. Dostrzegam też jakąś postać idącą przede mną: pojawia się i znika, więc czasem mam wrażenie, że mi się tylko wydaje. Na plecach niesie pokrowiec, jakby na gitarę. W pewnym momencie, przy rozdrożu, postać staje i... zawraca. Pokrowiec okazał się małym plecakiem, a postać młodym facetem, która rzuca wesoło "dzień doberek" i z powrotem podąża w stronę połoniny. Możliwe, że poszedł nie tym szlakiem, co trzeba...
Wielka kupa! Trzeba uważać, aby nie wdepnąć.
Ostatni fragment (od Krysowej) dłuży się strasznie, ostrożnie stawiam każdy krok, aby nie ujechać. Dochodzę do wniosku, że raczej nie będę powtarzał tego bieszczadzkiego szlaku, chyba, że powyżej granicy lasu.
Po niecałych dwóch godzinach od opuszczenia przełęczy Orłowicza pojawia się bacówka Jaworzec.
Nocowałem w Jaworcu w 2020 roku. Podobało mi się, ale jednocześnie czułem pewne wątpliwości związane z tym miejscem. Bacówki powstały w założeniu jako miejsca dla plecakowców, małego ruchu, "turystyki kwalifikowanej", a zmieniają się w górskie centra rozrywki. Na przykład Jaworzec oferuje... pole golfowe oraz wypożyczalnie leżaków. Najbliższa okolica budynku wygląda jak mały lunapark. Ja wiem, że biznes, kapitalizm i tym podobne, ale jakoś to wszystko nie zachęca do kolejnych dłuższych odwiedzin, zwłaszcza, że ceny są tu wyższe niż u konkurencji.
W bacówce pusto, jest tylko dwóch wesołych łysych jegomościów, potem zjawia się jeden turysta z mini plecakiem. Siadam w jadalni i kupuję piwo z małego browaru, wchodzi jak nóż w masło! Przy okazji usuwam też kleszcza, który właśnie zaczynał się wgryzać w mój brzuch.
Plastyczna mapa Edwarda Moskały, zawsze z przyjemnością je oglądam. Szlak, którym szedłem, nosił kiedyś dumną nazwę generała Świerczewskiego i mam wrażenie, że mógł mieć trochę inny przebieg. Dziś mija on w bliskiej odległości Wysokie Berdo, według mapy zaś biegł w sporym oddaleniu. A może źle go zaznaczono, podobnie jak bacówkę (w czasie rysowania mapy jeszcze nie istniała).
Zrobił się piękny wieczór, jakże odmienny od wczorajszego deszczowego.
Budząc się o świecie w Łupkowie nie przypuszczałem, że uda mi się jeszcze tego samego dnia zrealizować przejście z Wetliny do Jaworca. A jednak! Rozpiera mnie taka radość, że robię sobie pamiątkowe zdjęcie.
Schodzę do doliny Wetliny (rzeki, nie wioski) i spokojnie maszeruję drogą. Jakiś kierowca kampera zdezorientowany manewruje na parkingu, bo chyba się zorientował, że w kierunku Sinych Wirów legalnie nie pojedzie.
Wkrótce pojawiają się pierwsze zabudowania Kalnicy (Кальниця). Widzę znajomy sklep i postanawiam do niego zajrzeć. Kupuję piwo i już chciałem usiąść pod nowo wybudowaną wiatą, gdy dwóch panów walczących z wiśniówką zaprasza mnie do siebie.
Zapowiadało się sympatycznie, ale czar szybko prysł. Facet siedzący na ławce rychło zaczyna mieć do mnie jakieś wydumane pretensje, a zaczęło się od tego, że nie podzieliłem jego zachwytu nad wymalowaną Ukrainką kręcącą się obok pobliskiego auta.
- Co się tak jeżysz?! - woła, gdy prowadzę rozmowę z jego kompanem. Jeżę??
- Słuchasz Daabu? - przygląda mi się podejrzliwie. - Nie zdzierżę, po prostu nie zdzierżę! - syczy, gdy udzielam odpowiedzi odmownej.
- Ja jestem budowlaniec! - chwali się. - I co ty na to?
I co ja na to? Nic, co takiemu typowi odpowiedzieć? Praca jak praca. Chłop się coraz bardziej rozkręca i rzuca coraz dziwniejsze hasełka. Na szczęście na chwilę jego uwagę zajmuje druga Ukrainka, pracująca w sklepie, więc wracam do rozmowy z jego kompanem, drwalem.
- Jesteś prawdziwym turystą? - pyta się tamten. - Po co w ogóle chodzić po górach? Ja czterdzieści lat pracowałem w lasach, wszystko tu znam i nie ma nic ciekawego.
Dosiada się znajomy imprezującej dwójki, ale ten nie pije.
- Jadę wcześnie rano do Warszawy - tłumaczy.
- Tylko żebyś mi, k....a, Tuska nie wspierał, bo nie wytrzymam! - włącza się z powrotem budowlaniec. - A wierzysz w Boga? - rzuca ni stąd nie zowąd.
- Daj spokój z Bogiem! - przerywa mu drwal. - Gdzie był Bóg jak Putin najechał Ukrainę?! A gdzie był w czasie II wojny światowej?!
Zaczyna się kłótnia, przerywa ją przejazd radiowozu pograniczników. Budowlaniec macha im przyjaźnie ręką, po czym, gdy znikają za drzewami, wyzywa od najgorszych. Miły człowiek.
Skończyłem piwo. W innych okolicznościach może wziąłbym jeszcze jedno, ale teraz mam dość.
- A wódkę pijesz? - zagaduje mnie drwal patrząc na swoją flaszkę, gdzie zbliża się dno, lecz ja się żegnam i znikam. Budowlaniec znalazł sobie inne ofiary, właśnie molestuje jakiś młodzików, którzy przyszli po wodę.
Wychodzę na Wielką Pętlę Bieszczadzką, muszę złapać stopa do Wetliny. Z powodu zbliżającego się zmroku ruch jest już mniejszy, ale nie powinno być z tym problemów.
Zatrzymuje się drugi samochód. Dziewczyna pracuje w schronisku "Pod Wysoką Połoniną" i zaprasza na obiad. Może jutro? Jest jeszcze tak miła, że nadkłada drogi i wysadza mnie pod bramą PTTK-u. A tam dzisiaj płonie ognisko, rozpalono je dla wycieczki, którą spotkałem na przełęczy Orłowicza. Tej wycieczki z zakonnicą. Do ognia przyłączyć za bardzo się nie można, więc siadam po zmierzchu w jadalni, ale tam nic się nie dzieje, a o dziesiątej się zamykają.
- Tu też? - gorączkuje się jeden koleś. - W "Bazie ludzi z mgły" też się już zamknęli, bo prąd drogi, a było jeszcze sporo chętnych na piwo! Co to za Bieszczady, że człowiek nawet nie ma się gdzie napić po robocie?!
Na szlaku pustawo. Jeszcze. Nawet w kasie parkowej pusto, ale okazuje się, że kontrolerka siedzi obok zamkniętej budki, więc i tak muszę opłacić haracz.
W okolicach deszczochronu zaczepia mnie facet z babą.
- Który szczyt dzisiaj?
- Dopiero pierwszy.
- Ale w którą stronę? W lewo czy w prawo na przełęczy?
- Prosto.
- Ooo? Jak to?
- Idę do Jaworca, sprawdzić jak tam podrożało - mrugam okiem.
Uwielbiam wyjście z lasu pod przełęczą. Nagle uderza w człowieka zieleń i przestrzeń!
Przestrzeń nieoczekiwanie zostaje skurczona przez wycieczkę. Pewnie szkolna, bo na taką wyglądała. Przemknęła, a zaraz potem druga. I trzecia! W tej najgłośniejsza była zakonnica, ale ona jako jedna z nielicznych posiadała obuwie górskie.
Czwarta wycieczka szkolna przesiaduje na przełęczy Orłowicza. Jedna z nauczycielek zabawia uczniów wymyślając im zadanie matematyczne. O dziwo, niektórzy z młodzieży wkręcają się w tą rozrywkę z dużym entuzjazmem.
Sielankowe ujęcie w kierunku szczytów Połoniny Wetlińskiej. Iglak na środku zdjęcia skojarzył mi się z... biegnącym na dwóch nogach jeżem .
Robię krótki postój, po czym ruszam na północny zachód czarnym szlakiem. To bardzo fajny odcinek: wąska ścieżka wije się po stokach Smereka, oczy sycą wzrok ciągnącymi się dolinami, a z tyłu powoli oddala się Roh z Osadzkim.
Smerekowe skałki nade mną.
Co ważne, jestem tutaj całkowicie sam. Ludzie zostali na głównym szlaku, mogę kontemplować przyrodę w całkowitej ciszy, bo nawet wiatr ucichł.
Cała przyjemność kończy się po wejściu do lasu. Robi się mokro, błotniście, ślisko, buty co rusz utykają w jakimś bagienku. Dostrzegam też jakąś postać idącą przede mną: pojawia się i znika, więc czasem mam wrażenie, że mi się tylko wydaje. Na plecach niesie pokrowiec, jakby na gitarę. W pewnym momencie, przy rozdrożu, postać staje i... zawraca. Pokrowiec okazał się małym plecakiem, a postać młodym facetem, która rzuca wesoło "dzień doberek" i z powrotem podąża w stronę połoniny. Możliwe, że poszedł nie tym szlakiem, co trzeba...
Wielka kupa! Trzeba uważać, aby nie wdepnąć.
Ostatni fragment (od Krysowej) dłuży się strasznie, ostrożnie stawiam każdy krok, aby nie ujechać. Dochodzę do wniosku, że raczej nie będę powtarzał tego bieszczadzkiego szlaku, chyba, że powyżej granicy lasu.
Po niecałych dwóch godzinach od opuszczenia przełęczy Orłowicza pojawia się bacówka Jaworzec.
Nocowałem w Jaworcu w 2020 roku. Podobało mi się, ale jednocześnie czułem pewne wątpliwości związane z tym miejscem. Bacówki powstały w założeniu jako miejsca dla plecakowców, małego ruchu, "turystyki kwalifikowanej", a zmieniają się w górskie centra rozrywki. Na przykład Jaworzec oferuje... pole golfowe oraz wypożyczalnie leżaków. Najbliższa okolica budynku wygląda jak mały lunapark. Ja wiem, że biznes, kapitalizm i tym podobne, ale jakoś to wszystko nie zachęca do kolejnych dłuższych odwiedzin, zwłaszcza, że ceny są tu wyższe niż u konkurencji.
W bacówce pusto, jest tylko dwóch wesołych łysych jegomościów, potem zjawia się jeden turysta z mini plecakiem. Siadam w jadalni i kupuję piwo z małego browaru, wchodzi jak nóż w masło! Przy okazji usuwam też kleszcza, który właśnie zaczynał się wgryzać w mój brzuch.
Plastyczna mapa Edwarda Moskały, zawsze z przyjemnością je oglądam. Szlak, którym szedłem, nosił kiedyś dumną nazwę generała Świerczewskiego i mam wrażenie, że mógł mieć trochę inny przebieg. Dziś mija on w bliskiej odległości Wysokie Berdo, według mapy zaś biegł w sporym oddaleniu. A może źle go zaznaczono, podobnie jak bacówkę (w czasie rysowania mapy jeszcze nie istniała).
Zrobił się piękny wieczór, jakże odmienny od wczorajszego deszczowego.
Budząc się o świecie w Łupkowie nie przypuszczałem, że uda mi się jeszcze tego samego dnia zrealizować przejście z Wetliny do Jaworca. A jednak! Rozpiera mnie taka radość, że robię sobie pamiątkowe zdjęcie.
Schodzę do doliny Wetliny (rzeki, nie wioski) i spokojnie maszeruję drogą. Jakiś kierowca kampera zdezorientowany manewruje na parkingu, bo chyba się zorientował, że w kierunku Sinych Wirów legalnie nie pojedzie.
Wkrótce pojawiają się pierwsze zabudowania Kalnicy (Кальниця). Widzę znajomy sklep i postanawiam do niego zajrzeć. Kupuję piwo i już chciałem usiąść pod nowo wybudowaną wiatą, gdy dwóch panów walczących z wiśniówką zaprasza mnie do siebie.
Zapowiadało się sympatycznie, ale czar szybko prysł. Facet siedzący na ławce rychło zaczyna mieć do mnie jakieś wydumane pretensje, a zaczęło się od tego, że nie podzieliłem jego zachwytu nad wymalowaną Ukrainką kręcącą się obok pobliskiego auta.
- Co się tak jeżysz?! - woła, gdy prowadzę rozmowę z jego kompanem. Jeżę??
- Słuchasz Daabu? - przygląda mi się podejrzliwie. - Nie zdzierżę, po prostu nie zdzierżę! - syczy, gdy udzielam odpowiedzi odmownej.
- Ja jestem budowlaniec! - chwali się. - I co ty na to?
I co ja na to? Nic, co takiemu typowi odpowiedzieć? Praca jak praca. Chłop się coraz bardziej rozkręca i rzuca coraz dziwniejsze hasełka. Na szczęście na chwilę jego uwagę zajmuje druga Ukrainka, pracująca w sklepie, więc wracam do rozmowy z jego kompanem, drwalem.
- Jesteś prawdziwym turystą? - pyta się tamten. - Po co w ogóle chodzić po górach? Ja czterdzieści lat pracowałem w lasach, wszystko tu znam i nie ma nic ciekawego.
Dosiada się znajomy imprezującej dwójki, ale ten nie pije.
- Jadę wcześnie rano do Warszawy - tłumaczy.
- Tylko żebyś mi, k....a, Tuska nie wspierał, bo nie wytrzymam! - włącza się z powrotem budowlaniec. - A wierzysz w Boga? - rzuca ni stąd nie zowąd.
- Daj spokój z Bogiem! - przerywa mu drwal. - Gdzie był Bóg jak Putin najechał Ukrainę?! A gdzie był w czasie II wojny światowej?!
Zaczyna się kłótnia, przerywa ją przejazd radiowozu pograniczników. Budowlaniec macha im przyjaźnie ręką, po czym, gdy znikają za drzewami, wyzywa od najgorszych. Miły człowiek.
Skończyłem piwo. W innych okolicznościach może wziąłbym jeszcze jedno, ale teraz mam dość.
- A wódkę pijesz? - zagaduje mnie drwal patrząc na swoją flaszkę, gdzie zbliża się dno, lecz ja się żegnam i znikam. Budowlaniec znalazł sobie inne ofiary, właśnie molestuje jakiś młodzików, którzy przyszli po wodę.
Wychodzę na Wielką Pętlę Bieszczadzką, muszę złapać stopa do Wetliny. Z powodu zbliżającego się zmroku ruch jest już mniejszy, ale nie powinno być z tym problemów.
Zatrzymuje się drugi samochód. Dziewczyna pracuje w schronisku "Pod Wysoką Połoniną" i zaprasza na obiad. Może jutro? Jest jeszcze tak miła, że nadkłada drogi i wysadza mnie pod bramą PTTK-u. A tam dzisiaj płonie ognisko, rozpalono je dla wycieczki, którą spotkałem na przełęczy Orłowicza. Tej wycieczki z zakonnicą. Do ognia przyłączyć za bardzo się nie można, więc siadam po zmierzchu w jadalni, ale tam nic się nie dzieje, a o dziesiątej się zamykają.
- Tu też? - gorączkuje się jeden koleś. - W "Bazie ludzi z mgły" też się już zamknęli, bo prąd drogi, a było jeszcze sporo chętnych na piwo! Co to za Bieszczady, że człowiek nawet nie ma się gdzie napić po robocie?!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Czyli się odnalazł, super uczucie kiedy znajdujesz coś, co spisałeś już na straty
Chatka "nowa" ale z klimatem, jak widać da się połączyć te dwa odwieczne problemy
Szkoda tego bociana i porannych mgiełek ...
Ci bez obuwia w ciszy skupiali się na ścieżce
Zielono na górze, rozległe widoki w Bieszczadach są świetne i zawsze na propsie
Chatka "nowa" ale z klimatem, jak widać da się połączyć te dwa odwieczne problemy
Szkoda tego bociana i porannych mgiełek ...
W tej najgłośniejsza była zakonnica, ale ona jako jedna z nielicznych posiadała obuwie górskie.
Ci bez obuwia w ciszy skupiali się na ścieżce
Zielono na górze, rozległe widoki w Bieszczadach są świetne i zawsze na propsie
Ostatnio zmieniony 1970-01-01, 01:00 przez Adrian, łącznie zmieniany 1 raz.
Ważne, że zegarek odnaleziony, choć trochę szkoda tych porannych mgiełek. Że nie wziąłeś aparatu...
W rejonie Nowego Łupkowa jeszcze nie byłem, a fajną pętlę dałoby się tam wykroić. Może podczas następnego pobytu w Bieszczadach.
A tzw. trunki regionalne, które można znaleźć sklepie w Cisnej, są dokładnie tymi samymi, które kiedyś widziałem w Szczyrku. Czyli one są "uniwersalne" regionalne.
W rejonie Nowego Łupkowa jeszcze nie byłem, a fajną pętlę dałoby się tam wykroić. Może podczas następnego pobytu w Bieszczadach.
A tzw. trunki regionalne, które można znaleźć sklepie w Cisnej, są dokładnie tymi samymi, które kiedyś widziałem w Szczyrku. Czyli one są "uniwersalne" regionalne.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
W czwartek wstałem dość wcześnie. Pogoda nadal ładna, Wetlina jeszcze śpi.
Stopa łapię przy trzecim przejeżdżającym samochodzie. Ludzie są ze Starachowic, choć rejestracje mają z Kędzierzyna - Koźla. Chcą dziś zdobyć Halicz, a ja wychodzę na przełęczy Wyżnej. Na parkingu pustki, nieliczni turyści uderzają do Chatki Puchatka 2. Po lutowej wizycie także planowałem się tam udać, ale to, co zaczął wyczyniać PN, skutecznie mnie zniechęcił. Bez możliwości noclegów Chatka Puchatka 2 to jedynie kosztowny bubel za publiczne pieniądze.
Połonina Caryńska wygląda kusząco, ale to nie ona będzie moim najbliższym celem.
Wymyśliłem sobie, że skorzystam z żółtego szlaku z przełęczy Wyżnej na Dział. Jest on dość młody (wyznaczono go bodajże w 2020 roku), na wielu mapach jeszcze nie występuje, nawet na tablicach ze schematami szlaków, więc zastanawiałem się, czy on w ogóle istnieje? Ale tak, istnieje i pozwala w szybki i przyjemny sposób wdrapać się na poziom ponad 1100 metrów. Płacę u parkingowego haracz dla parku i ruszam. Oprócz początkowego odcinka, gdy przemierzamy kilka polan, to większość trasy prowadzi lasem.
Na Dziale jestem po niecałej godzinie. Przy tak dobrym tempie i wczesnej porze mogę pozwolić sobie na dłuższy postój przy deszczochronie.
Na trasie na razie ani żywej duszy, dopiero po jakiś dwóch kwadransach zjawiają się piechurzy.
- Jesteście pierwszymi ludźmi, których widzimy dziś na szlaku - mówią, a więc porzekadło "kto rano wstaje, temu pan Bóg pustki daje" się sprawdza .
Z innej beczki: ciekawi mnie jaki inteligent wymyślił takie tabliczki?
Pomijam fakt, że umieszczanie ich zaraz nad oznaczeniami nie świadczy zbyt dobrze o autorze, ale od kiedy ten szlak ma tylko jeden kierunek przebiegu? Wprowadzili ruch jednostronny? Widać Park Narodowy ma znowu za dużo kasy na bzdury, w dodatku wprowadza w błąd.
Pora się ruszyć w kierunku szczytu. Zza drzew wyłania się Połonina Wetlińska i Smerek.
Niestety, pogoda zaczyna się psuć, ale deszczem chyba nie walnie.
Na Małej Rawce dla odmiany tłoczno, więc bez zatrzymywania się kontynuuję marsz ku Wielkiej.
Ładne ujęcie Małej Rawki, Caryńskiej i Wetlińskiej na jednym zdjęciu.
Wielka Rawka, czyli najwyższe tego dnia moje osiągnięcie w Bieszczadach (1307 lub 1304 metry n.p.m.). I znowu zrobiło się pusto, zwłaszcza przy austriackim słupku geodezyjnym.
Idę jeszcze dalej, zajrzeć na granicę, czy czasem Wagnerowcy nie czają się w krzakach. Ale nie, panuje spokój, jedynie pojedynczy osobnicy zmierzają w kierunku Kremenarosa.
Siadam na rozwidleniu szlaków. Przez chwilę kręci się tam jedna rodzinka i tatuś popisuje się przed dziećmi swoją wiedzą.
- Popatrzcie, tutaj zaczyna się szlak konny - informuje. Chodziło o normalny żółty szlak, a pociechy nie umiały uwierzyć, że ktoś tam jeździ konno.
Potem zjawia się pewien facet z żoną.
- Podziwiam pana - mówi. - Mnie się już nie chce dźwigać lustrzanki w góry.
- Bez lustrzanki czuję się jak bez ręki - śmieję się. - A jaki pan ma sprzęt?
- Canona.
To wszystko tłumaczy, Canona też nie chciałoby mi się dźwigać .
Zaczynam powoli schodzić, najpierw na Małą Rawkę. Momentami na sekundę przez chmury przebija się słońce.
Złażę do bacówki, gdzie na zewnątrz tłoczno, wyjątkowo dużo emerytów. Może podjechał jakiś autobus z wycieczką? Za to w środku znowu odwrotnie: pusto.
Rozpłaszczam się w fotelu i odpoczywam. Przy okienku czasem się ktoś zjawi, np. półnagi chłop. Na dłużej zadomowiła kilkuosobowa grupa w wieku mniej więcej studenckim. Od jednej z dziewczyn wszyscy dowiedzieli się, że jest jej źle, zimno, ma odciski i nie je mięsa.
W mojej głowie trwa walka odnośnie dalszych kroków. Udać się już do Wetliny czy zdobywać jeszcze Połoninę Caryńską? Jest dopiero piętnasta, nie pada, połonina tak blisko... a z drugiej strony odzywa się leń. Wygrywa element wędrowny, więc postanawiam powspinać się na Caryńską!
Stopa łapię przy trzecim przejeżdżającym samochodzie. Ludzie są ze Starachowic, choć rejestracje mają z Kędzierzyna - Koźla. Chcą dziś zdobyć Halicz, a ja wychodzę na przełęczy Wyżnej. Na parkingu pustki, nieliczni turyści uderzają do Chatki Puchatka 2. Po lutowej wizycie także planowałem się tam udać, ale to, co zaczął wyczyniać PN, skutecznie mnie zniechęcił. Bez możliwości noclegów Chatka Puchatka 2 to jedynie kosztowny bubel za publiczne pieniądze.
Połonina Caryńska wygląda kusząco, ale to nie ona będzie moim najbliższym celem.
Wymyśliłem sobie, że skorzystam z żółtego szlaku z przełęczy Wyżnej na Dział. Jest on dość młody (wyznaczono go bodajże w 2020 roku), na wielu mapach jeszcze nie występuje, nawet na tablicach ze schematami szlaków, więc zastanawiałem się, czy on w ogóle istnieje? Ale tak, istnieje i pozwala w szybki i przyjemny sposób wdrapać się na poziom ponad 1100 metrów. Płacę u parkingowego haracz dla parku i ruszam. Oprócz początkowego odcinka, gdy przemierzamy kilka polan, to większość trasy prowadzi lasem.
Na Dziale jestem po niecałej godzinie. Przy tak dobrym tempie i wczesnej porze mogę pozwolić sobie na dłuższy postój przy deszczochronie.
Na trasie na razie ani żywej duszy, dopiero po jakiś dwóch kwadransach zjawiają się piechurzy.
- Jesteście pierwszymi ludźmi, których widzimy dziś na szlaku - mówią, a więc porzekadło "kto rano wstaje, temu pan Bóg pustki daje" się sprawdza .
Z innej beczki: ciekawi mnie jaki inteligent wymyślił takie tabliczki?
Pomijam fakt, że umieszczanie ich zaraz nad oznaczeniami nie świadczy zbyt dobrze o autorze, ale od kiedy ten szlak ma tylko jeden kierunek przebiegu? Wprowadzili ruch jednostronny? Widać Park Narodowy ma znowu za dużo kasy na bzdury, w dodatku wprowadza w błąd.
Pora się ruszyć w kierunku szczytu. Zza drzew wyłania się Połonina Wetlińska i Smerek.
Niestety, pogoda zaczyna się psuć, ale deszczem chyba nie walnie.
Na Małej Rawce dla odmiany tłoczno, więc bez zatrzymywania się kontynuuję marsz ku Wielkiej.
Ładne ujęcie Małej Rawki, Caryńskiej i Wetlińskiej na jednym zdjęciu.
Wielka Rawka, czyli najwyższe tego dnia moje osiągnięcie w Bieszczadach (1307 lub 1304 metry n.p.m.). I znowu zrobiło się pusto, zwłaszcza przy austriackim słupku geodezyjnym.
Idę jeszcze dalej, zajrzeć na granicę, czy czasem Wagnerowcy nie czają się w krzakach. Ale nie, panuje spokój, jedynie pojedynczy osobnicy zmierzają w kierunku Kremenarosa.
Siadam na rozwidleniu szlaków. Przez chwilę kręci się tam jedna rodzinka i tatuś popisuje się przed dziećmi swoją wiedzą.
- Popatrzcie, tutaj zaczyna się szlak konny - informuje. Chodziło o normalny żółty szlak, a pociechy nie umiały uwierzyć, że ktoś tam jeździ konno.
Potem zjawia się pewien facet z żoną.
- Podziwiam pana - mówi. - Mnie się już nie chce dźwigać lustrzanki w góry.
- Bez lustrzanki czuję się jak bez ręki - śmieję się. - A jaki pan ma sprzęt?
- Canona.
To wszystko tłumaczy, Canona też nie chciałoby mi się dźwigać .
Zaczynam powoli schodzić, najpierw na Małą Rawkę. Momentami na sekundę przez chmury przebija się słońce.
Złażę do bacówki, gdzie na zewnątrz tłoczno, wyjątkowo dużo emerytów. Może podjechał jakiś autobus z wycieczką? Za to w środku znowu odwrotnie: pusto.
Rozpłaszczam się w fotelu i odpoczywam. Przy okienku czasem się ktoś zjawi, np. półnagi chłop. Na dłużej zadomowiła kilkuosobowa grupa w wieku mniej więcej studenckim. Od jednej z dziewczyn wszyscy dowiedzieli się, że jest jej źle, zimno, ma odciski i nie je mięsa.
W mojej głowie trwa walka odnośnie dalszych kroków. Udać się już do Wetliny czy zdobywać jeszcze Połoninę Caryńską? Jest dopiero piętnasta, nie pada, połonina tak blisko... a z drugiej strony odzywa się leń. Wygrywa element wędrowny, więc postanawiam powspinać się na Caryńską!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 15 gości