Beskidzkie ścieżki (2022) - z Żywca do Chabówki
: 2022-12-01, 11:14
Lać zaczyna gdzieś pomiędzy Bielskiem a Żywcem, gdzie wiezie nas autobus kolejowej komunikacji zastępczej. Do wszystkich obrzydliwości "eski" dołączają jeszcze sine chmury ciągnące brzuchy prawie po asfalcie. Super... Można było się domyślać, że nam doleje na tym wyjeździe, ale że musi już pompować od pierwszych chwil?
W Żywcu wita nas ściana wody. Postanawiamy dać szansę pogodzie i spróbować przeczekać. Rozsiadamy się w chyba najbliższym barze od dworca PKP, gdzie serwują ziemniaczki.
Gdy 15-20 lat temu częściej jeździliśmy w Beskidy, było to stałe miejsce, gdzie zawsze kończyliśmy nasze wyjazdy. W międzyczasie ziemniaczki zmieniły swoje miejsce i przeniosły się do sąsiedniego budyneczku. Zmieniła się też maszyna opiekająca. Nie ma też lanej coli z automatu. Ale atmosfera dalej jest przyjemna a ziemniaczki smaczne, ciepłe i pożywne
Pełny brak zmian można za to zaobserwować w dzisiejszej pogodzie. Leje równo i z podobną, dość znaczną intensywnością.
Porzucamy nasz plan początkowy - pieszego przejścia do Przyłękowa i postanawiamy podjechać taksówką. Zwłaszcza, że spora część trasy i tak wiodła asfaltem wzdłuż jezdnych dróg. Nie dość, że pompuje z nieba to jeszcze auta będą na nas chlapać. Trudno - lepiej być burżujem niż zmokłą kurą na samym starcie Podjeżdżamy z miłym dziadkiem pod sanktuarium maryjne. Dalej jechać się nie da (a przynajmniej nasz kierowca nie wykazuje takiej ochoty Dziadek opowiada nam po drodze, że miesiąc temu była obława na niedźwiedzia w Żabnicy. Udało się go uśpić i gdzieś wywieźć. Skubany przywędrował ponoć ze Słowacji i robił dużo szkód. Ule poprzewracał, jakieś dzieciaki postraszył jak jagody zbierały.
Do kościoła nie zaglądamy. Trwa akurat msza weselna i budynek jest nabity ludźmi po brzegi.
Naciągamy więc kurtki, kaptury, pokrowce i klnąc na czym świat stoi (a zwłaszcza na rzekome ocieplenie klimatu i susze, których jakoś za cholerę nigdzie nie możemy napotkać). Porzucamy przysiółki i asfaltowe szosy.
Suniemy dalej błotno kamienistą drogą gdzieś w mglistą leśną toń. Wpadamy w lotne piaski - wyglądało to jak zwykła glina, na której najwyżej można się poślizgnąć, a wpadamy po kolano. Zabawne, że oboje równocześnie, więc nie ma komu robić zdjęć jak się gramolimy, a musi to wyglądać mega zabawnie. Nie ma to jak pierwsze 10 minut wędrówki a już ujebać się do pasa! Trzeba mieć talent!
Wyłazimy na Kiczorę. Jest tam krzyż, kapliczka chyba myśliwska (bo z jeleniem i kolesiem w kapeluszu), miejsce ogniskowe i dużo mokrej mgły.
Celem naszej dzisiejszej, ekstremalnie długiej wędrówki, jest pewna chatka ukryta w cieniach tutejszych lasów. Po drodze czasem nawet błyśnie jakiś widoczek.
Chatkę udaje się znaleźć już koło godziny 16. Stwierdzamy, że nie ma sensu iść dalej, a zmoknąć to jeszcze zapewne zdążymy w kolejne dni. Mamy więc przed sobą długie popołudnie i ani przypuszczamy jak ono długie będzie naprawdę
Chatka jest dziwna. Nie jest to ani bacówka, ani wiata, ani opuszczona chałupa. Najprędzej wygląda na daczę, którą ktoś kiedyś dawno zaczął budować i procesu z tajemniczego powodu nie dokończył. Budowla jest duża, drewniana i ma spory procent ażurowości. W wietrzne dni lepiej więc nie zostawiać lekkich przedmiotów bez opieki
Całość okala wielka weranda.
Budynek w oknach ma kraty, a na drzwiach solidny zamek, jakim się zazwyczaj zamyka domy mieszkalne. Wszystko to nie jest już pierwszej nowości.
W środku jest łóżko z rozgrzebaną, brudną pościelą, kanapa i tapczan zawinięte szczelnie w folię, dużo zakurzonych desek i szarego styropianu, który nie wiem czy jest taką odmianą czy był niegdyś biały, ale zszarzał ze starości.
Próbujemy się suszyć, a w trwających okolo 10 minut "oknach pogodowych" udaje się rozpalić ognisko. Jest więc herbatka, grzanki i dużo aromatycznego dymu. Beskidzkie biwakowanie można więc uznać w pełni za rozpoczęte!
Widoki są ładne, zwłaszcza ze stryszku i łączki kawalątek dalej. Chmury przewalają się przez okoliczne szczyty, sprawiając wrażenie, że są one dużo wyższe.
Ale w końcu wieczorem góry znikają. Wszystko spowija szara, lepka mgła.
Skubana włazi też do chatki i powoduje nie tylko brak schnięcia mokrych rzeczy, ale że i te początkowo suche zaczynają wciągać wilgoć jak gąbka. I nie wiem czy wspominałam, że "upał nieco zelżał", na tyle, że decydujemy się ubrać puchowe kurtki. A miałam chwilę wahania czy je brać. W końcu jest to wyjazd w samiuśkim środku wakacji! Dobrze, że wahanie było krótkie, a wnioski prawidłowe.
W celu dokładniejszego odizolowania się od wilgoci i zimna - stawiamy na stryszku namiot. Idealnie mieści się pomiędzy ławy, belki i zgromadzone tam inne rupiecie.
Noc mija pod hasłem bębnienia w dach i szumu na zewnątrz, który momentami przypomina wręcz rwącą rzekę czy morskie fale, a nie zwykły opad atmosferyczny. Początkowo nie możemy zasnąć. W namiocie, na którym leży tropik, a nie jest odciągnięty przez śledzie, szybko robi się duszno, a po otwarciu wpełza lodowate zimno. Długo nie możemy się zdecydować, która wersja jest lepsza, zwłaszcza, że zachodzi pomiędzy nami różnica zdań. Potem, nie wiedzieć czemu, zaczynamy sobie wkręcać różne rzeczy. Co ciekawe jednocześnie i bez porozumiewania ze sobą. Gadamy o tym dopiero rano. Toperz rozważa, czy przypadkiem tak nie było, że chatka została porzucona w czasie budowy, bo właściciel powiesił się na stryszku, właśnie tu gdzie stoi nasz namiot. I dlatego ta belka nad nami jest taka z lekka wygięta. Ja za to zaczynam rozmyślać o tej kołdrze, co leży na łóżku na dole, czy przypadkiem pod nią nie ma czegoś ukrytego. Bo jest jakaś taka dziwnie zwinięta, a zabrudzenie koło niej też przywołuje różne skojarzenia. A przechodzę koło niej kilkakrotnie wychodząc na nocne siku. Zaraz mi się przypomina zasiedlony przez bezdomnych pustostan w Krakowie, gdzie pod jedną sfotografowaną przeze mnie kołdrą zdecydowanie coś było, a potem o tym miejscu pisały gazety...
Coś też w namiocie wali stęchlizną. Podejrzewamy początkowo, że buty albo mokre skarpety, ale po włożeniu nosa do takowych zapach nie przybiera na intensywnosci.
Potem (koło godziny trzeciej) jednak sen przychodzi a dziwne, niepokojące myśli odlatują jak ręką odjął i śpi się wybornie. Ciekawa jest ta nagła różnica nastrojów, jakby ktoś przyszedł i przełączył wajchę...
Rankiem odkrywamy, że ulewa przybrała na intensywności.
W takich warunkach wyprawa w las na kupę skutkuje totalnym przemoczeniem, a co dopiero trasa do kolejnej chaty, która ma kilkanaście kilometrów. Rozważamy początkowo czy nie podjechać taksówką z Sopotni do Koszarawy (a wtedy relację można by zatytułować "Taksówką przez Beskid Żywiecki" Acz biorąc pod uwagę wodospady deszczu - i trasa 2 km do Sopotni może się okazać za długa. Przychodzą nam też alerty, że pada i trzeba "znaleźć bezpieczne schronienie". No rewelacja! Gdyby nie ta celna uwaga "wielkiego brata" to byśmy nie zauważyli! Byśmy myśleli, że świeci słońce i poszli się opalać! Ciekawe czy za jakiś czas będą przypominać o śniadaniu i porannym siku, bo w innym przypadku niezadbany obywatel bezradnie zleje się w gacie? Ech... jakoś wszystkie myśli dziś kręcą się wokól lania Nawet coś w rozmowie przewineło się o jakimś gospodarzu i kocie, który dostał lanie. Jak tylko zostaje to wypowiedziane, to przez długi czas zwijamy się ze śmiechu.
Ostatecznie decydujemy się zostać tu do jutra. Dach jest, w namiocie jest ciepło. Jak się nam znudzi pobyt na stryszku, to można posiedzieć na werandzie. A stan, gdy mamy suche większość ciuchów bardzo się nam podoba i chcielibyśmy go utrzymać. Odwracamy się więc na drugi bok i śpimy do 14. O 15 zjadamy śniadanie. Czas mija nam na zbieraniu deszczówki do menażki, gotowaniu herbat i wgapianiu się jak paruje las.
Jabłonka zagląda nam na werandę, a z zielonych jabłuszek spływają krople. Co ciekawe każda z nich wytycza nową trasę spływu i nie powtarza wcześniejszej drogi swoich koleżanek. Są też takie, które dziwnym trafem zapychają pod górę, przecząc naukowym teoriom i prawom grawitacji.
Otaczający nas las pachnie jak jezioro albo morze. Jakby trochę glonem i taką świeżością toni wodnej. Kabak nam ponoć zazdrości tego biwaku w deszczu. Ponoć w Bytomiu też leje, więc dziadkowie zrobili jej biwak w domu, z prawie prawdziwym ogniskiem i całkiem prawdziwym żurkiem.
Prawie tak samo
Zjadamy większą część zapasów sera, kaszy, bakalii i plujemy sobie w brodę, że w Żywcu nie kupiliśmy żadnej flaszki na czarną godzinę. Bo takowa właśnie nadeszła i zapewne jakaś pigwa czy wiśnia chętnie spędzała by z nami czas w tej miłej chatce. No ale co zrobić, jak człowiek głupi i mało zapobiegliwy to potem pozostaje deszczówka, herbata i żurawina w postaci suszonej.
Wieczorem niebo zaczyna się chwilami przecierać. Mgły włóczą się dolinami albo przyczepiają do co wyższych, okolicznych szczytów.
W końcu w porze zachodu nagle skądeś błyska słońce. Takie skondensowane promienie, które wyrwały się spod chmury i mają barwy zachodu. Powoduje to iście nieziemskie kolory, kładące się po szczytach, oświetlające fragmenty lasów czy odbijając się w oknach odległych zabudowań. Ale takie kolory, które w normalnym świecie nie wystepują! Jakby przez jakiś filtr to przepuścili! W życiu się nie spodziewaliśmy, że czeka nas dzisiaj takie widowisko! Po dwóch dniach we mgłach i szarościach taki mega prezent na dobranoc!!!!!
Nasz punkt widokowy, gdzie siedzimy z otwartymi japami.
Spać kładziemy się wcześnie, aby wstać o poranku i już dłużej nie zamulać w tym miejscu. Budzimy się na długo przed budzikiem, jako że słońce włazi nam na stryszek i smaży w namiot. Cóż za piękna odmiana po dwóch dniach ciągłej nocy polarnej! Nasze miejsce wygląda dziś zupełnie inaczej.
Z jednej strony widok cudny - będący zapowiedzią dalszej drogi i kolejnych przygód. Acz teraz to miejsce jest już tylko zwykłą chatką w zwykłych Beskidach, nie ma tej magii tajemniczości i bycia bezpieczną przystanią w dzikich, pustych i nieprzebranych mgło-górach.
Tuptamy więc w dół, rozprostowując zastane nogi, które zaczęły nam już chyba zanikać. Drogami płyną potoki wspomnień dnia wczorajszego, drzewa co chwilę otrząsaja na nas wręcz lawiny zgromadzonej wilgoci. Ale dziś nam to nie przeszkadza! Wszystko schnie w oka mgnieniu!
cdn
W Żywcu wita nas ściana wody. Postanawiamy dać szansę pogodzie i spróbować przeczekać. Rozsiadamy się w chyba najbliższym barze od dworca PKP, gdzie serwują ziemniaczki.
Gdy 15-20 lat temu częściej jeździliśmy w Beskidy, było to stałe miejsce, gdzie zawsze kończyliśmy nasze wyjazdy. W międzyczasie ziemniaczki zmieniły swoje miejsce i przeniosły się do sąsiedniego budyneczku. Zmieniła się też maszyna opiekająca. Nie ma też lanej coli z automatu. Ale atmosfera dalej jest przyjemna a ziemniaczki smaczne, ciepłe i pożywne
Pełny brak zmian można za to zaobserwować w dzisiejszej pogodzie. Leje równo i z podobną, dość znaczną intensywnością.
Porzucamy nasz plan początkowy - pieszego przejścia do Przyłękowa i postanawiamy podjechać taksówką. Zwłaszcza, że spora część trasy i tak wiodła asfaltem wzdłuż jezdnych dróg. Nie dość, że pompuje z nieba to jeszcze auta będą na nas chlapać. Trudno - lepiej być burżujem niż zmokłą kurą na samym starcie Podjeżdżamy z miłym dziadkiem pod sanktuarium maryjne. Dalej jechać się nie da (a przynajmniej nasz kierowca nie wykazuje takiej ochoty Dziadek opowiada nam po drodze, że miesiąc temu była obława na niedźwiedzia w Żabnicy. Udało się go uśpić i gdzieś wywieźć. Skubany przywędrował ponoć ze Słowacji i robił dużo szkód. Ule poprzewracał, jakieś dzieciaki postraszył jak jagody zbierały.
Do kościoła nie zaglądamy. Trwa akurat msza weselna i budynek jest nabity ludźmi po brzegi.
Naciągamy więc kurtki, kaptury, pokrowce i klnąc na czym świat stoi (a zwłaszcza na rzekome ocieplenie klimatu i susze, których jakoś za cholerę nigdzie nie możemy napotkać). Porzucamy przysiółki i asfaltowe szosy.
Suniemy dalej błotno kamienistą drogą gdzieś w mglistą leśną toń. Wpadamy w lotne piaski - wyglądało to jak zwykła glina, na której najwyżej można się poślizgnąć, a wpadamy po kolano. Zabawne, że oboje równocześnie, więc nie ma komu robić zdjęć jak się gramolimy, a musi to wyglądać mega zabawnie. Nie ma to jak pierwsze 10 minut wędrówki a już ujebać się do pasa! Trzeba mieć talent!
Wyłazimy na Kiczorę. Jest tam krzyż, kapliczka chyba myśliwska (bo z jeleniem i kolesiem w kapeluszu), miejsce ogniskowe i dużo mokrej mgły.
Celem naszej dzisiejszej, ekstremalnie długiej wędrówki, jest pewna chatka ukryta w cieniach tutejszych lasów. Po drodze czasem nawet błyśnie jakiś widoczek.
Chatkę udaje się znaleźć już koło godziny 16. Stwierdzamy, że nie ma sensu iść dalej, a zmoknąć to jeszcze zapewne zdążymy w kolejne dni. Mamy więc przed sobą długie popołudnie i ani przypuszczamy jak ono długie będzie naprawdę
Chatka jest dziwna. Nie jest to ani bacówka, ani wiata, ani opuszczona chałupa. Najprędzej wygląda na daczę, którą ktoś kiedyś dawno zaczął budować i procesu z tajemniczego powodu nie dokończył. Budowla jest duża, drewniana i ma spory procent ażurowości. W wietrzne dni lepiej więc nie zostawiać lekkich przedmiotów bez opieki
Całość okala wielka weranda.
Budynek w oknach ma kraty, a na drzwiach solidny zamek, jakim się zazwyczaj zamyka domy mieszkalne. Wszystko to nie jest już pierwszej nowości.
W środku jest łóżko z rozgrzebaną, brudną pościelą, kanapa i tapczan zawinięte szczelnie w folię, dużo zakurzonych desek i szarego styropianu, który nie wiem czy jest taką odmianą czy był niegdyś biały, ale zszarzał ze starości.
Próbujemy się suszyć, a w trwających okolo 10 minut "oknach pogodowych" udaje się rozpalić ognisko. Jest więc herbatka, grzanki i dużo aromatycznego dymu. Beskidzkie biwakowanie można więc uznać w pełni za rozpoczęte!
Widoki są ładne, zwłaszcza ze stryszku i łączki kawalątek dalej. Chmury przewalają się przez okoliczne szczyty, sprawiając wrażenie, że są one dużo wyższe.
Ale w końcu wieczorem góry znikają. Wszystko spowija szara, lepka mgła.
Skubana włazi też do chatki i powoduje nie tylko brak schnięcia mokrych rzeczy, ale że i te początkowo suche zaczynają wciągać wilgoć jak gąbka. I nie wiem czy wspominałam, że "upał nieco zelżał", na tyle, że decydujemy się ubrać puchowe kurtki. A miałam chwilę wahania czy je brać. W końcu jest to wyjazd w samiuśkim środku wakacji! Dobrze, że wahanie było krótkie, a wnioski prawidłowe.
W celu dokładniejszego odizolowania się od wilgoci i zimna - stawiamy na stryszku namiot. Idealnie mieści się pomiędzy ławy, belki i zgromadzone tam inne rupiecie.
Noc mija pod hasłem bębnienia w dach i szumu na zewnątrz, który momentami przypomina wręcz rwącą rzekę czy morskie fale, a nie zwykły opad atmosferyczny. Początkowo nie możemy zasnąć. W namiocie, na którym leży tropik, a nie jest odciągnięty przez śledzie, szybko robi się duszno, a po otwarciu wpełza lodowate zimno. Długo nie możemy się zdecydować, która wersja jest lepsza, zwłaszcza, że zachodzi pomiędzy nami różnica zdań. Potem, nie wiedzieć czemu, zaczynamy sobie wkręcać różne rzeczy. Co ciekawe jednocześnie i bez porozumiewania ze sobą. Gadamy o tym dopiero rano. Toperz rozważa, czy przypadkiem tak nie było, że chatka została porzucona w czasie budowy, bo właściciel powiesił się na stryszku, właśnie tu gdzie stoi nasz namiot. I dlatego ta belka nad nami jest taka z lekka wygięta. Ja za to zaczynam rozmyślać o tej kołdrze, co leży na łóżku na dole, czy przypadkiem pod nią nie ma czegoś ukrytego. Bo jest jakaś taka dziwnie zwinięta, a zabrudzenie koło niej też przywołuje różne skojarzenia. A przechodzę koło niej kilkakrotnie wychodząc na nocne siku. Zaraz mi się przypomina zasiedlony przez bezdomnych pustostan w Krakowie, gdzie pod jedną sfotografowaną przeze mnie kołdrą zdecydowanie coś było, a potem o tym miejscu pisały gazety...
Coś też w namiocie wali stęchlizną. Podejrzewamy początkowo, że buty albo mokre skarpety, ale po włożeniu nosa do takowych zapach nie przybiera na intensywnosci.
Potem (koło godziny trzeciej) jednak sen przychodzi a dziwne, niepokojące myśli odlatują jak ręką odjął i śpi się wybornie. Ciekawa jest ta nagła różnica nastrojów, jakby ktoś przyszedł i przełączył wajchę...
Rankiem odkrywamy, że ulewa przybrała na intensywności.
W takich warunkach wyprawa w las na kupę skutkuje totalnym przemoczeniem, a co dopiero trasa do kolejnej chaty, która ma kilkanaście kilometrów. Rozważamy początkowo czy nie podjechać taksówką z Sopotni do Koszarawy (a wtedy relację można by zatytułować "Taksówką przez Beskid Żywiecki" Acz biorąc pod uwagę wodospady deszczu - i trasa 2 km do Sopotni może się okazać za długa. Przychodzą nam też alerty, że pada i trzeba "znaleźć bezpieczne schronienie". No rewelacja! Gdyby nie ta celna uwaga "wielkiego brata" to byśmy nie zauważyli! Byśmy myśleli, że świeci słońce i poszli się opalać! Ciekawe czy za jakiś czas będą przypominać o śniadaniu i porannym siku, bo w innym przypadku niezadbany obywatel bezradnie zleje się w gacie? Ech... jakoś wszystkie myśli dziś kręcą się wokól lania Nawet coś w rozmowie przewineło się o jakimś gospodarzu i kocie, który dostał lanie. Jak tylko zostaje to wypowiedziane, to przez długi czas zwijamy się ze śmiechu.
Ostatecznie decydujemy się zostać tu do jutra. Dach jest, w namiocie jest ciepło. Jak się nam znudzi pobyt na stryszku, to można posiedzieć na werandzie. A stan, gdy mamy suche większość ciuchów bardzo się nam podoba i chcielibyśmy go utrzymać. Odwracamy się więc na drugi bok i śpimy do 14. O 15 zjadamy śniadanie. Czas mija nam na zbieraniu deszczówki do menażki, gotowaniu herbat i wgapianiu się jak paruje las.
Jabłonka zagląda nam na werandę, a z zielonych jabłuszek spływają krople. Co ciekawe każda z nich wytycza nową trasę spływu i nie powtarza wcześniejszej drogi swoich koleżanek. Są też takie, które dziwnym trafem zapychają pod górę, przecząc naukowym teoriom i prawom grawitacji.
Otaczający nas las pachnie jak jezioro albo morze. Jakby trochę glonem i taką świeżością toni wodnej. Kabak nam ponoć zazdrości tego biwaku w deszczu. Ponoć w Bytomiu też leje, więc dziadkowie zrobili jej biwak w domu, z prawie prawdziwym ogniskiem i całkiem prawdziwym żurkiem.
Prawie tak samo
Zjadamy większą część zapasów sera, kaszy, bakalii i plujemy sobie w brodę, że w Żywcu nie kupiliśmy żadnej flaszki na czarną godzinę. Bo takowa właśnie nadeszła i zapewne jakaś pigwa czy wiśnia chętnie spędzała by z nami czas w tej miłej chatce. No ale co zrobić, jak człowiek głupi i mało zapobiegliwy to potem pozostaje deszczówka, herbata i żurawina w postaci suszonej.
Wieczorem niebo zaczyna się chwilami przecierać. Mgły włóczą się dolinami albo przyczepiają do co wyższych, okolicznych szczytów.
W końcu w porze zachodu nagle skądeś błyska słońce. Takie skondensowane promienie, które wyrwały się spod chmury i mają barwy zachodu. Powoduje to iście nieziemskie kolory, kładące się po szczytach, oświetlające fragmenty lasów czy odbijając się w oknach odległych zabudowań. Ale takie kolory, które w normalnym świecie nie wystepują! Jakby przez jakiś filtr to przepuścili! W życiu się nie spodziewaliśmy, że czeka nas dzisiaj takie widowisko! Po dwóch dniach we mgłach i szarościach taki mega prezent na dobranoc!!!!!
Nasz punkt widokowy, gdzie siedzimy z otwartymi japami.
Spać kładziemy się wcześnie, aby wstać o poranku i już dłużej nie zamulać w tym miejscu. Budzimy się na długo przed budzikiem, jako że słońce włazi nam na stryszek i smaży w namiot. Cóż za piękna odmiana po dwóch dniach ciągłej nocy polarnej! Nasze miejsce wygląda dziś zupełnie inaczej.
Z jednej strony widok cudny - będący zapowiedzią dalszej drogi i kolejnych przygód. Acz teraz to miejsce jest już tylko zwykłą chatką w zwykłych Beskidach, nie ma tej magii tajemniczości i bycia bezpieczną przystanią w dzikich, pustych i nieprzebranych mgło-górach.
Tuptamy więc w dół, rozprostowując zastane nogi, które zaczęły nam już chyba zanikać. Drogami płyną potoki wspomnień dnia wczorajszego, drzewa co chwilę otrząsaja na nas wręcz lawiny zgromadzonej wilgoci. Ale dziś nam to nie przeszkadza! Wszystko schnie w oka mgnieniu!
cdn