Beskid Niski na lajcie
: 2022-09-23, 19:49
Dawno nie zdarzyło mi się zaczynać wędrówki o 6.20 rano - a o takiej godzinie przybyłem w połowie sierpnia do Iwonicza-Zdroju. Gdy wyskoczyłem z autobusu jedno z najstarszych polskich uzdrowisk powitało mnie pustymi chodnikami i ciszą... Nie na długo - wkrótce pojawili się pierwsi ludzie spieszący na pierwszą mszę. Kurde, święto państwowe, długi weekend, a oni już nie śpią??
Oczywiście wierni pędzą do nowego, bezpłciowego kościoła. Stary drewniany kościół stoi pusty i otwarty. Wchodzę na zrobienie kilku zdjęć, choć z powodu słabego światła są one dość ziarniste. A tak na marginesie - tutejsza parafia ma bardzo ciekawego patrona - świętego Iwona.
Węzeł szlaków i ścieżek spacerowych. Wybieram opcję zieloną w kierunku Rymanowa-Zdroju, choć aż tak daleko nie dojdę.
Kręcę się po wyludnionych alejkach. Pijalnia jeszcze zamknięta na głucho, więc nie łyknę śmierdzącej wody. Pozostaje zarzucić plecak i ruszać.
Idąc szosą mijam wyremontowany basen. Szkoda, że jeszcze nieczynny, bo chyba bym skorzystał - mimo wczesnej pory temperatura jest już wysoka. Przyglądam się muszli koncertowej oraz zarośniętemu stokowi, na którym kiedyś znajdowała się skocznia narciarska. Pozostała po niej jedynie zardzewiała budka sędziowska.
Odbijam w las i po kwadransie wychodzę z niego w typowych krajobrazach łagodnych wzniesień beskidzkich.
W Beskid Niski staram się przynajmniej raz w roku wpaść z wizytą. I tym razem miałem duży problem, aby ustalić trasę. W końcu postanowiłem pójść na łatwiznę i zrobić sobie "wyprawę lajt". Nie przemęczać się zbytnio, odwiedzać znane i lubiane miejsca, po prostu cieszyć się życiem. Przecież nie trzeba zawsze bić rekordów albo walić nie wiadomo ile kilometrów. Oczywiście dołożyłem sobie jakieś punkty, w których mnie jeszcze nie było, ale główny cel to odpocząć psychicznie.
Na skrzyżowaniu szlaków stoi drewniana wiata, w której zjadam śniadanie. Skrajem łąki przemknęła pierwsza dwójka turystów, ale poza nimi słyszę tylko odgłosy przyrody i chłonę chwile.
Po posiłku zaczynam lekkie wspinanie się po Wzgórzach Rymanowskich, czyli najbardziej wysuniętej na północ części Beskidu Niskiego. Przynajmniej tak było według starego podziału górskiego, bo aktualny zakwalifikował tę okolicę jako zachodnie skraje Pogórza Bukowskiego. Może być i tak...
Za mną zostaje wzniesienie Glorieta, a w tle lekko zamglone Pogórze Dynowskie.
Jak to zwykle w Niskim bywało - o ile w mieście żyli głównie Polacy, o tyle w wioskach ludność rusińska. W pobliskiej dolinie rozciągała się Wólka (Вулька). Osada była to niezbyt duża, za to zamieszkała przez artystów rzeźbiących w drewnie. Nie pozostał po niej żaden ślad - ludność łemkowską wywieziono (dobrowolnie i nie) na Ukrainę, przybyli tu Polacy uciekli przed UPA, a resztki wioski zaorały w latach 70. spychacze.
Na grzbiecie zwanym Przymiarki znajduje się punkt widokowy. Do niedawna stał tam także drewniany krzyż, ale chyba zwalił go wiatr. Z boku pięknie prezentuje się Cergowa, przy dobrej pogodzie objawiają się Tatry, stąd ta ścieżka dydaktyczna okraszona jest hasłami "czy zobaczymy Tatry?" (szedłem już nią kilka lat temu).
W tamtą stronę się kieruję: przełęcz Szklarska, a w tle Kamień przy granicy ze Słowacją.
W przeciwnym kierunku widać blokowiska Krosna oraz klasztor w Miejscu Piastowym.
Idę sobie usiąść pod wiatę na kolejny odpoczynek. Dookoła walają się śmieci. Kawałek dalej na środku ścieżki stawiana jest nowa konstrukcja, zapewne trzeba przepalić unijne albo pisowskie pieniądze.
O tej porze jest tu pustawo - przemknął jeden rowerzysta, kręci się para z dużym psem. Ale z każdą godziną ludzi będzie przybywać, bo miejsce jest bardzo popularne i łatwo dostępne - asfaltowa droga biegnie zaraz obok, kilkadziesiąt metrów niżej.
Wąskim traktem schodzę gwałtownie w dół. Przede mną Bałucianka (Балутянка), w której jeszcze nie byłem.
Z dawnych czasów ocalała cerkiewka. Świątynia nieduża, charakterystyczna dla tego regionu Łemkowszczyzny. Po przeprowadzonym dekadę temu remoncie prezentuje się bardzo ładnie.
W jej otoczeniu jest kilka ciekawostek. Pobielona dzwonnica parawanowa pochodzi z 1820 roku. Dzwonów już nie posiada, zniknęły w mrokach historii - jeden zabrali Niemcy, drugi wywożeni Łemkowie, trzeci zaginął. Z Ukrainy sprowadzono dzwon "Andrzej", lecz nie wiem, czy to ten dawny z Bałucianki, czy zupełnie inny?
Krzyż wieńczący niegdyś cerkiew w Desznie (Дошно).
Zaglądam na cmentarz. Tu też uchowało się kilka przedwojennych nagrobków.
Ciekawy obiekt znajdziemy za płotem - studnię wzniesioną na pamiątkę Wielkiej Wojny. Nietypową, bo w ściany wmurowano tablice z napisami, ułożone w poprzek. Zastanawiające, iż napisy są po polsku, choć przecież zdecydowana większość ówczesnych mieszkańców była Rusinami.
Idąc dalej ulicą po raz drugi wkraczam w obszar zabudowany. Wcześniej taka tablica była przed rozpoczęciem zabudowy, lecz najwyraźniej tutaj trzeba się powtarzać.
Powtarza się też kościół. Aż do 2003 roku funkcję świątyni katolickiej pełniła cerkiew. Jej stan się tak pogarszał, że w pewnym momencie groziło, iż się zawali. Ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego zamiast zebrać pieniądze na remont, to zgromadzono kasę na budowę nowego budynku, przypominającego garaż dla odśnieżarek? Bezpłciowość aż wali po oczach. Na szczęście znalazły się fundusze na ratowanie opuszczonej cerkiewki i teraz może ona cieszyć wzrok turystów. Jakieś msze także się w niej jeszcze odbywają - kartka informowała, że o 11.30 zacznie się suma; miałbym okazję zerknąć na wnętrza (częściowo ogołocone z wyposażenia), ale nie będę czekał ponad dwóch godzin!
Maszeruję w kierunku szosy wojewódzkiej. Przekraczam mostami trzy potoki, wszystkie wyschnięte prawie całkowicie.
Przy głównej drodze zaczyna się Królik Polski. Od razu czuć cywilizację: świeży asfalt, chodniki jak spod igły.
Nowość: klęcznik przystankowy! Nie musisz już iść do kościoła, aby się pomodlić, możesz to zrobić w oczekiwaniu na autobus! Bardzo praktyczne.
Nie tylko wierni wykorzystują przystanek, ma on także stałych mieszkańców.
Skoro nawiązaliśmy do tematów religijnych, to oczywiście nie można pominąć królikowego kościoła drewnianego - ponieważ miejscowość zamieszkiwała w (niewielkiej) przewadze ludność polska, to od zawsze był on w rękach rzymskokatolickich.
Rzecz jasna także i tu okazał się on nieodpowiedni dla wiernych XX wieku, konieczne stało się postawienie nowej świątyni. Chyba też za małej, skoro wiele osób i tak stoi na zewnątrz.
To przedziwne. W wielu krajach posiadanie i uczęszczanie do zabytkowego kościoła jest powodem do dumy, a w Polsce powodem kłopotów.
Zrobił się skwar, ale pamiętałem, że w jednym miejscu działał niewielki sklepik. I - tak jak podejrzewałem - otwarty jest również w święto. I choć jest dopiero godzina dziesiąta, to przy stoliku już dzielnie walczy trójka mężczyzn. Witam się i zaglądam do środka.
- Co dla pana? - pyta uprzejmie starsza pani.
- Coś mokrego i zimnego - odpowiadam. Biorę procentowego radlera, z którym rozkładam się w "ogródku piwnym", bo tak nazwano zadaszone ławki na tyłach. Od razu lepiej.
Pojawia się jeden facet i próbuje uruchomić quada, lecz ten się buntuje. W oczekiwaniu na pomoc chwilę ze sobą gadamy. Oczywiście pada standardowe pytanie:
- Idzie pan sam? Może to i dobrze, nie ma się z kim pokłócić.
Potem schodzi na pochodzenie.
- Ze Śląska? A ja czterdzieści lat pracowałem na Śląsku, w Jaworznie. To znaczy w Chrzanowie.
I wszystko jasne.
Z okien pobliskiego domu słychać odgłosy Potopu - Kmicic właśnie się dowiedział, że mu wybito kamratów. Lekko się wściekł.
Po nawodnieniu prę dalej. Tablice informują, w co wchodzę i nawet według najnowszego podziału gdzieś tu zaczyna się Beskid Niski.
W górnej części doliny w przeszłości istniał Królik Wołoski (Королик Волоський). Jak sama nazwa wskazuje był on wioską rusińską, więc po akcji "Wisła" przestał istnieć, a dziś jego teren anektuje nowymi domami Królik Polski.
Królik Wołoski byłby tylko pustym miejscem na mapie, gdyby nie unicka cerkiew. Solidna, z kamienia rzecznego. Przetrwała wypędzenia, przetrwała gospodarowanie przez PGR. Od dziewięciu lat jest stopniowo remontowana przez stowarzyszenie - w porównaniu z moją wizytą w 2020 roku odnowiono jedną z wież, pokryto blachą połowę dachu, odbudowano południową zakrystię. To tylko zmiany zewnętrzne, nie wiem co w środku. Cmentarz wykoszono, więc nie muszę się już przedzierać przez sięgające kolan pokrzywy. Na szczęście usunięto także metalowe ogrodzenie, zatem nie grozi mi przeciskanie się przez bramę.
Północna zakrystia, a w otoczonym kratą grobie pochowano parocha (proboszcza) zmarłego w 1912 roku.
Czy z tej dzwonnicy odezwie się jeszcze kiedyś jakiś dźwięk? Drewniane mocowania nadal są.
Oprócz cerkwi zawirowania dziejowe ominęły kilka kapliczek zlokalizowanych w pobliżu drogi. Największa z nich to tzw. Necowa kapliczka, pochodząca z 18. albo 19. stulecia. Wyremontowana przez prywatną osobę, bo wcześniej jej stan również był bardzo kiepski.
Ustawiam się na szosie wojewódzkiej aby łapać stopa. Zajmuje mi to około dziesięciu minut - zatrzymuje się czerwony wóz na rzeszowskich blachach z doczepionymi rowerami. Turyści aktywni. Pani z fotela pasażera bardzo jest ciekawa dokąd się wybieram w kolejne dni, więc zdradzam wszystko jak na spowiedzi. Podwożą mnie kilka kilometrów, więc nie muszę dymać asfaltem na przełęcz Szklarską i wychodzę już w Szklarach (Шкляры). Wychodzę obok dawnego PGR-u (to on administrował kiedyś cerkwią w Króliku).
Z tego miejsca ruszam przez pola po tzw. węgierskim trakcie, czyli dawnym szlaku handlowym z Węgier do Małopolski.
Początkowy odcinek jest widokowy, ładnie prezentuje się cała okolica. I tylko pogoda zaczyna się trochę sypać, bo pojawiło się sporo chmur.
Ponieważ nigdzie mi się nie spieszy, więc kładę się na trawie z piwkiem w ręku i odpoczywam. Cisza, spokój. Do czasu. Nagle słyszę z boku jakiś słaby hałas i dostrzegam biegnącego w moim kierunku dużego, brązowego psa. Ki diabeł? Szybko się okazuje, że to nie pies, tylko sarna, która pędzi na mnie jak dzika. W ogóle mnie nie widziała, wyhamowała dopiero kilka metrów od mego plecaka, stanęła jak wryta i po krótkim namyśle postanowiła dać nogę w bok.
Mój brak pośpiechu wynika z faktu, że jestem już prawie u celu dzisiejszej wędrówki, a na zegarku dopiero trzynasta. Ale w końcu miał to być lajtowy wyjazd! Zabudowania miasteczka są coraz lepiej widoczne w dolinie.
"Kapliczka u Jana", prawdopodobnie z XVIII wieku. Patronował jej (i kupcom) Jan Nepomucen.
Znacznie niżej, już w Daliowej (Далёва, ukr. Дальова) jest kolejna kapliczka, która wygląda, jakby postawił ją gorący fan disco-polo. Odnowiono ją tak kiczowato, że trochę oczy bolą.
Wkraczam w Jaśliska, dawne miasto, niegdyś polską wyspę na rusińskim morzu. Wdrapuję się na rynek, a chmury wiszą coraz bardziej złowieszczo. Bar "Czeremcha" jeszcze zamknięty, ale mam nadzieję, że później go otworzą.
Choć na zegarku ledwo zbliża się czternasta, to na dziś kończę wędrówkę. Plan zrealizowany, a i jednak te szesnaście kilometrów stuknęło, więc nie mogę twierdzić, iż się jedynie obijałem. Uderzam do schroniska "Zaścianek", zlokalizowanym przy rynku. Byłem pewien, że będę musiał rozbić w ogródku namiot, ale okazało się, że jest cały wolny pokój, więc pakuję się tam (koszt noclegu wynosi 30 złotych, a więc jednak można nie łupić turystów). Ledwo wszedłem, a na dworze zaczęła się mocna ulewa... I to ciekawa sprawa - jedna prognoza w ogóle nie przewidywała dziś deszczu, a druga twierdziła, że będzie dopiero wieczorem. Nie ma to jak precyzja meteorologów!
Czuję się lekko niewyspany po nocy, więc kładę się na trzy godziny do łóżka. W ten sposób trochę nadrabiam braki snu, a po pobudce raźno ruszam na obchód jaśliskich ulic.
Zaglądam na słynną ostatnią drewnianą pierzeję rynku - z pięciu domów zostały cztery. Ten w najgorszym stanie został w większości rozebrany - ciekawe, czy go zrekonstruują, czy pójdzie zimą na opał? W każdym razie drewniana zabudowa kurczy się coraz bardziej.
Chodzę dookoła centrum wzdłuż ścieżki historycznej, na której zaznaczono różne obiekty, zarówno istniejące, jak i te już przepadłe. Dość długo szukam pozostałości murów miejskich, ale chyba już ich nie ma.
Malunek na stodole z projektu "Cichy Memoriał" - podobny, choć już wyblakły, widziałem w czerwcu w Komańczy.
Przyglądam się okolicznym górkom, potem długo siedzę na rynku obserwując przechodzących ludzi i nastolatków z ADHD. Relaks.
Przez poprzednie trzy dni w Jaśliskach trwała impreza - pokazy filmów, degustacje win i innych napitków, koncerty. Przewinęły się tłumy ludzi, dziś większość już wyjechała, stąd w schronisku nie ma tłoku. Właściciele "Czeremchy" chcieli w końcu odpocząć i knajpy nie otwarli; może to i dobrze, bo ponoć sprzedawali tam Syfskie za dwanaście złotych. Wieczór spędzam zatem w "Zaścianku" w pozytywnym towarzystwie dzielącym się opowieściami z różnych wyjazdów i nie tylko. Jest facet twierdzący, iż przyjechał ze Śląska, czyli z Sosnowca. Są rozmowy o polityce, Ukrainie i chrapaniu. Są zapadające w pamięci historie o dwóch dziadkach, którzy co roku jeździli do Kołobrzegu do sanatorium. Tam przebierali się w sutanny i udawali księży, więc mieli ogromne powodzenie wśród pań. A że wykorzystywali to właściwie, to ostatnio jednego z nich wyrzucono do domu już po czterech dniach . Szczególnie miło siedziało się na schodach przed wejściem, zwanymi "lożą szyderców" - w weekendy dość często można z nich obserwować ludzi masowo wpadających na płoty, wypadających z zakrętu lub kładących się w rowie.
Rozmowy przeciągnęły się do drugiej w nocy, więc rano znów nie czuję się zbytnio wyspany, ale zmuszam się do niezbyt później pobudki, bo dziś - według prognoz - jeszcze przed południem mają nadejść burze i deszcze. Na szczęście tego dnia mam do przejścia dosłownie kawałek...
Na razie jednak jest słonecznie, więc po obfitym prysznicu grzeję się przed schroniskiem. Przy okazji taka ciekawostka - budynek w okresie międzywojennym pełnił rolę placówki Straży Granicznej.
Po zapakowaniu się i pożegnaniu ze współnocującymi ruszam na asfalt. Jeszcze raz mijam rozsypujące się drewniane dziedzictwo Jaślisk. Na obrzeżach niektóre domy wyglądają lepiej, bo pewnie nadal są zamieszkałe.
Tam idę: niebieski szlak wciśnie się w las pomiędzy szczytami Kamarka i Dzielec. Tak po prawdzie planowałem na dziś dłuższą trasę przez Lipowiec i Czeremchę, lecz wspomniane prognozy pogody zasugerowały jej skrócenie.
Szlak skręca w pola obok kapliczki "Na Łamańcach".
Momentami ścieżka jest tak mocno zarośnięta, że muszę się przedzierać - okazało się, że istnieje jej obejście, z którego korzysta więcej osób. Z okolic punktu poboru wody oglądam się za siebie - widać wieżę kościoła w Jaśliskach i pagórki.
Wchodzę w las i już na samym początku nie wiem gdzie skręcić na rozdrożu. Na szczęście chwilę wcześniej widziałem, że pewien samotny rowerzysta jechał w prawo, więc robię tak samo i znowu widzę znaki. Od tego momentu szlak jest dobrze oznaczony i nie mam takich problemów. Inna sprawa, że jest nudny, żadna podnieta nas nie czeka.
Podczas jedynego postoju zdaję sobie sprawę, że las jest nienaturalnie cichy! Umilkły wszystkie ptaki, nic nie szura ani nie kopie. Mam wrażenie, że to oczekiwanie na zapowiadaną burzę i deszcze, tym bardziej, że niebo zasnuło się chmurami. Na razie jednak nic nie pada...
Według szlakowskazu umieszczonego w Jaśliskach odcinek do Zyndranowej powinien zająć mi dwie i pół godziny. Od samego początku wydawało mi się, że to za dużo, ale może się nie znam? Mniej więcej po godzinie od opuszczenia wioski natykam się na kolejne tablice, z których wynika, że do Zyndro mam jedynie... pół godziny! Ja rozumiem, że te czasy są podawane na oko, ale między 90 a 150 minut przejścia to jednak spora różnica!
Rok temu fragment szlaku przy Zyndranowej był totalnie zniszczony wycinką, tym razem już ją wysprzątano, choć nagie polany wyglądają bardzo smutno. Zamyślony pokonuję kolejne metry i nagle staję na skraju łąki, a pode mną widzę już dachy Zyndranowej (Зындранова)! Spoglądam na zegarek - rzeczywiście półtorej godziny "czystej" wędrówki. Ale to w końcu jedynie sześć kilometrów, naprawdę nie wiem jak można iść tędy jeszcze godzinę dłużej? No chyba, że zatrzymując się co chwilę na grzyby, których podobno objawiła się cała masa!
Ponieważ jestem u celu wcześniej niż wczoraj, więc uznałem, że nie będę się wygłupiał i zanim zejdę, to rozłożyłem się na trawie z radlerem i lekturą do poczytania. Oczywiście burzy ani czuć, a słońce znowu przyświeca.
Wielokrotnie powtarzałem, że chatka w Zyndranowej to mój ulubiony obiekt tego typu. Zawsze wracam tu z wielką przyjemnością. I już w Jaśliskach jeden chłopak, który zajrzał do niej na rowerze, mówi mi:
- Tam jest taka super bazowa!
Bazowe (nigdy nie wiem, czemu nie chatkowe? Przecież to przede wszystkim chatka!) są zazwyczaj w Zyndranowej fajne, ale aż super? Przychodzi mi do głowy tylko jedna osobniczka.
- Z Opola? - dopytuję. I już wiem o kogo chodzi. Ucieszyłem się, gdy to usłyszałem, bo zawsze miło, gdy człowiek wpada na znajome twarze. Jest wtedy szansa, że psem nie poszczują.
Bazowej aktualnie nie ma, gdyż pojechała do sklepu, ale i tak spotykam wiele znanych gęb. Świat chatkowiczów jest mały, ciągle się na kogoś wpada .
Siadam sobie na werandzie (zwanej tu przyzbą), otwieram piwko. Jest przyjemnie, cieplutko, sympatycznie... Ale zaczyna mnie nosić! Sądziłem, że jak zajdę do chatki, to położę się na kimanko, lecz mi przeszło. Wybrałbym się do Tylawy!
Wraca Gosia-bazowa.
- My się znamy - rzuca badawczo. Owszem, widzieliśmy się chociażby rok temu. - Zostajesz na noc?
- I to nie na jedną, a co najmniej na dwie, a może i trzy - odpowiadam, bo plany na końcówkę wyjazdu jeszcze się nie wykrystalizowały. A ponieważ ta Tylawa mnie kusi, więc pożyczam rower i pedałuję w kierunku cywilizacji. Wioska wygląda jak wymarła, ludzi brak, samochodów prawie też (minęły mnie dwa wozy na odcinku siedmiu kilometrów).
Moje małe odkrycie: zniszczony most wraz ze śluzą na potoku Panna. Jest tu na tyle głęboko, że można by się wykąpać!
W Tylawie (Тылява, ukr. Тилява) jak zwykle hałas i burdel z powodu pędzących do granicy setek aut. I Cyganów. Od wielu sezonów latem w Beskid Niski ciągną masy rumuńskich Romów, którzy zbierają tutaj grzyby, choć właściwie można by to określić jako masową gospodarkę rabunkową. Pozyskiwane są ich ogromne ilości, wysyłane potem do Rumunii, gdzie prawdopodobnie trafia to w ręce mafii, która następnie je pakuje i... przysyła z powrotem do bogatszych krajów EU za grubą kasę. Ewentualnie od razu eksportowane są na zachód. Co prawda zbierać grzyby w polskich lasach może każdy, lecz nie jako zbiór przemysłowy - do tego potrzebne są specjalne zezwolenia. Oczywiście lata mijają, sytuacja się powtarza, ale i tak nikt z tym nic nie robi. A obrazki są dokładnie takie same podczas każdej wizyty: pod sklepem kręcą się Cyganki w kolorowych kieckach, po kątach czają się chmurni mężczyźni wypalający papierosa za papierosem, a latającym w różne strony dzieciakom obsługa nieustannie patrzy na ręce.
Zjadam obiad, robię zakupy i ruszam z powrotem. Na asfalcie dostrzegam interesujący napis. Gdyby się cofnąć o kilkadziesiąt lat, to byłbym pewien, że autorami są miejscowi Łemkowie.
W lesie znowu pusto. W Zyndranowej również. To nigdy nie była metropolia, lecz teraz wszystkich gdzieś wycięło. Skansen łemkowski jeszcze ma otwartą bramę, więc robię szybkie zdjęcie pomnika poległych w Operacji Dukielskiej.
Niebo robi się ciemniejsze, gdzieś na Słowacji pomrukuje burza, lecz tutaj nie spadła nawet kropla. Po raz kolejny powtórzę, że gratuluję meteorologom celnych prognoz.
Wpadam z impetem na chatkę i słyszę spod dachu okrzyki:
- Szurkowski, nie, to Szozda na mecie!
Towarzystwo akurat konsumuje obiad, a może kolację. To swoisty rytuał, gdy bazuje Gośka - praktycznie codziennie jest żarcie dla wszystkich chętnych. A że gotować lubi i potrafi, to jedzenie zawsze smakuje i potem ludzie się skarżą, że znowu przytyli...
Wieczór upływa leniwie, a dzień kończy się wieloma barwami.
Oczywiście wierni pędzą do nowego, bezpłciowego kościoła. Stary drewniany kościół stoi pusty i otwarty. Wchodzę na zrobienie kilku zdjęć, choć z powodu słabego światła są one dość ziarniste. A tak na marginesie - tutejsza parafia ma bardzo ciekawego patrona - świętego Iwona.
Węzeł szlaków i ścieżek spacerowych. Wybieram opcję zieloną w kierunku Rymanowa-Zdroju, choć aż tak daleko nie dojdę.
Kręcę się po wyludnionych alejkach. Pijalnia jeszcze zamknięta na głucho, więc nie łyknę śmierdzącej wody. Pozostaje zarzucić plecak i ruszać.
Idąc szosą mijam wyremontowany basen. Szkoda, że jeszcze nieczynny, bo chyba bym skorzystał - mimo wczesnej pory temperatura jest już wysoka. Przyglądam się muszli koncertowej oraz zarośniętemu stokowi, na którym kiedyś znajdowała się skocznia narciarska. Pozostała po niej jedynie zardzewiała budka sędziowska.
Odbijam w las i po kwadransie wychodzę z niego w typowych krajobrazach łagodnych wzniesień beskidzkich.
W Beskid Niski staram się przynajmniej raz w roku wpaść z wizytą. I tym razem miałem duży problem, aby ustalić trasę. W końcu postanowiłem pójść na łatwiznę i zrobić sobie "wyprawę lajt". Nie przemęczać się zbytnio, odwiedzać znane i lubiane miejsca, po prostu cieszyć się życiem. Przecież nie trzeba zawsze bić rekordów albo walić nie wiadomo ile kilometrów. Oczywiście dołożyłem sobie jakieś punkty, w których mnie jeszcze nie było, ale główny cel to odpocząć psychicznie.
Na skrzyżowaniu szlaków stoi drewniana wiata, w której zjadam śniadanie. Skrajem łąki przemknęła pierwsza dwójka turystów, ale poza nimi słyszę tylko odgłosy przyrody i chłonę chwile.
Po posiłku zaczynam lekkie wspinanie się po Wzgórzach Rymanowskich, czyli najbardziej wysuniętej na północ części Beskidu Niskiego. Przynajmniej tak było według starego podziału górskiego, bo aktualny zakwalifikował tę okolicę jako zachodnie skraje Pogórza Bukowskiego. Może być i tak...
Za mną zostaje wzniesienie Glorieta, a w tle lekko zamglone Pogórze Dynowskie.
Jak to zwykle w Niskim bywało - o ile w mieście żyli głównie Polacy, o tyle w wioskach ludność rusińska. W pobliskiej dolinie rozciągała się Wólka (Вулька). Osada była to niezbyt duża, za to zamieszkała przez artystów rzeźbiących w drewnie. Nie pozostał po niej żaden ślad - ludność łemkowską wywieziono (dobrowolnie i nie) na Ukrainę, przybyli tu Polacy uciekli przed UPA, a resztki wioski zaorały w latach 70. spychacze.
Na grzbiecie zwanym Przymiarki znajduje się punkt widokowy. Do niedawna stał tam także drewniany krzyż, ale chyba zwalił go wiatr. Z boku pięknie prezentuje się Cergowa, przy dobrej pogodzie objawiają się Tatry, stąd ta ścieżka dydaktyczna okraszona jest hasłami "czy zobaczymy Tatry?" (szedłem już nią kilka lat temu).
W tamtą stronę się kieruję: przełęcz Szklarska, a w tle Kamień przy granicy ze Słowacją.
W przeciwnym kierunku widać blokowiska Krosna oraz klasztor w Miejscu Piastowym.
Idę sobie usiąść pod wiatę na kolejny odpoczynek. Dookoła walają się śmieci. Kawałek dalej na środku ścieżki stawiana jest nowa konstrukcja, zapewne trzeba przepalić unijne albo pisowskie pieniądze.
O tej porze jest tu pustawo - przemknął jeden rowerzysta, kręci się para z dużym psem. Ale z każdą godziną ludzi będzie przybywać, bo miejsce jest bardzo popularne i łatwo dostępne - asfaltowa droga biegnie zaraz obok, kilkadziesiąt metrów niżej.
Wąskim traktem schodzę gwałtownie w dół. Przede mną Bałucianka (Балутянка), w której jeszcze nie byłem.
Z dawnych czasów ocalała cerkiewka. Świątynia nieduża, charakterystyczna dla tego regionu Łemkowszczyzny. Po przeprowadzonym dekadę temu remoncie prezentuje się bardzo ładnie.
W jej otoczeniu jest kilka ciekawostek. Pobielona dzwonnica parawanowa pochodzi z 1820 roku. Dzwonów już nie posiada, zniknęły w mrokach historii - jeden zabrali Niemcy, drugi wywożeni Łemkowie, trzeci zaginął. Z Ukrainy sprowadzono dzwon "Andrzej", lecz nie wiem, czy to ten dawny z Bałucianki, czy zupełnie inny?
Krzyż wieńczący niegdyś cerkiew w Desznie (Дошно).
Zaglądam na cmentarz. Tu też uchowało się kilka przedwojennych nagrobków.
Ciekawy obiekt znajdziemy za płotem - studnię wzniesioną na pamiątkę Wielkiej Wojny. Nietypową, bo w ściany wmurowano tablice z napisami, ułożone w poprzek. Zastanawiające, iż napisy są po polsku, choć przecież zdecydowana większość ówczesnych mieszkańców była Rusinami.
Idąc dalej ulicą po raz drugi wkraczam w obszar zabudowany. Wcześniej taka tablica była przed rozpoczęciem zabudowy, lecz najwyraźniej tutaj trzeba się powtarzać.
Powtarza się też kościół. Aż do 2003 roku funkcję świątyni katolickiej pełniła cerkiew. Jej stan się tak pogarszał, że w pewnym momencie groziło, iż się zawali. Ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego zamiast zebrać pieniądze na remont, to zgromadzono kasę na budowę nowego budynku, przypominającego garaż dla odśnieżarek? Bezpłciowość aż wali po oczach. Na szczęście znalazły się fundusze na ratowanie opuszczonej cerkiewki i teraz może ona cieszyć wzrok turystów. Jakieś msze także się w niej jeszcze odbywają - kartka informowała, że o 11.30 zacznie się suma; miałbym okazję zerknąć na wnętrza (częściowo ogołocone z wyposażenia), ale nie będę czekał ponad dwóch godzin!
Maszeruję w kierunku szosy wojewódzkiej. Przekraczam mostami trzy potoki, wszystkie wyschnięte prawie całkowicie.
Przy głównej drodze zaczyna się Królik Polski. Od razu czuć cywilizację: świeży asfalt, chodniki jak spod igły.
Nowość: klęcznik przystankowy! Nie musisz już iść do kościoła, aby się pomodlić, możesz to zrobić w oczekiwaniu na autobus! Bardzo praktyczne.
Nie tylko wierni wykorzystują przystanek, ma on także stałych mieszkańców.
Skoro nawiązaliśmy do tematów religijnych, to oczywiście nie można pominąć królikowego kościoła drewnianego - ponieważ miejscowość zamieszkiwała w (niewielkiej) przewadze ludność polska, to od zawsze był on w rękach rzymskokatolickich.
Rzecz jasna także i tu okazał się on nieodpowiedni dla wiernych XX wieku, konieczne stało się postawienie nowej świątyni. Chyba też za małej, skoro wiele osób i tak stoi na zewnątrz.
To przedziwne. W wielu krajach posiadanie i uczęszczanie do zabytkowego kościoła jest powodem do dumy, a w Polsce powodem kłopotów.
Zrobił się skwar, ale pamiętałem, że w jednym miejscu działał niewielki sklepik. I - tak jak podejrzewałem - otwarty jest również w święto. I choć jest dopiero godzina dziesiąta, to przy stoliku już dzielnie walczy trójka mężczyzn. Witam się i zaglądam do środka.
- Co dla pana? - pyta uprzejmie starsza pani.
- Coś mokrego i zimnego - odpowiadam. Biorę procentowego radlera, z którym rozkładam się w "ogródku piwnym", bo tak nazwano zadaszone ławki na tyłach. Od razu lepiej.
Pojawia się jeden facet i próbuje uruchomić quada, lecz ten się buntuje. W oczekiwaniu na pomoc chwilę ze sobą gadamy. Oczywiście pada standardowe pytanie:
- Idzie pan sam? Może to i dobrze, nie ma się z kim pokłócić.
Potem schodzi na pochodzenie.
- Ze Śląska? A ja czterdzieści lat pracowałem na Śląsku, w Jaworznie. To znaczy w Chrzanowie.
I wszystko jasne.
Z okien pobliskiego domu słychać odgłosy Potopu - Kmicic właśnie się dowiedział, że mu wybito kamratów. Lekko się wściekł.
Po nawodnieniu prę dalej. Tablice informują, w co wchodzę i nawet według najnowszego podziału gdzieś tu zaczyna się Beskid Niski.
W górnej części doliny w przeszłości istniał Królik Wołoski (Королик Волоський). Jak sama nazwa wskazuje był on wioską rusińską, więc po akcji "Wisła" przestał istnieć, a dziś jego teren anektuje nowymi domami Królik Polski.
Królik Wołoski byłby tylko pustym miejscem na mapie, gdyby nie unicka cerkiew. Solidna, z kamienia rzecznego. Przetrwała wypędzenia, przetrwała gospodarowanie przez PGR. Od dziewięciu lat jest stopniowo remontowana przez stowarzyszenie - w porównaniu z moją wizytą w 2020 roku odnowiono jedną z wież, pokryto blachą połowę dachu, odbudowano południową zakrystię. To tylko zmiany zewnętrzne, nie wiem co w środku. Cmentarz wykoszono, więc nie muszę się już przedzierać przez sięgające kolan pokrzywy. Na szczęście usunięto także metalowe ogrodzenie, zatem nie grozi mi przeciskanie się przez bramę.
Północna zakrystia, a w otoczonym kratą grobie pochowano parocha (proboszcza) zmarłego w 1912 roku.
Czy z tej dzwonnicy odezwie się jeszcze kiedyś jakiś dźwięk? Drewniane mocowania nadal są.
Oprócz cerkwi zawirowania dziejowe ominęły kilka kapliczek zlokalizowanych w pobliżu drogi. Największa z nich to tzw. Necowa kapliczka, pochodząca z 18. albo 19. stulecia. Wyremontowana przez prywatną osobę, bo wcześniej jej stan również był bardzo kiepski.
Ustawiam się na szosie wojewódzkiej aby łapać stopa. Zajmuje mi to około dziesięciu minut - zatrzymuje się czerwony wóz na rzeszowskich blachach z doczepionymi rowerami. Turyści aktywni. Pani z fotela pasażera bardzo jest ciekawa dokąd się wybieram w kolejne dni, więc zdradzam wszystko jak na spowiedzi. Podwożą mnie kilka kilometrów, więc nie muszę dymać asfaltem na przełęcz Szklarską i wychodzę już w Szklarach (Шкляры). Wychodzę obok dawnego PGR-u (to on administrował kiedyś cerkwią w Króliku).
Z tego miejsca ruszam przez pola po tzw. węgierskim trakcie, czyli dawnym szlaku handlowym z Węgier do Małopolski.
Początkowy odcinek jest widokowy, ładnie prezentuje się cała okolica. I tylko pogoda zaczyna się trochę sypać, bo pojawiło się sporo chmur.
Ponieważ nigdzie mi się nie spieszy, więc kładę się na trawie z piwkiem w ręku i odpoczywam. Cisza, spokój. Do czasu. Nagle słyszę z boku jakiś słaby hałas i dostrzegam biegnącego w moim kierunku dużego, brązowego psa. Ki diabeł? Szybko się okazuje, że to nie pies, tylko sarna, która pędzi na mnie jak dzika. W ogóle mnie nie widziała, wyhamowała dopiero kilka metrów od mego plecaka, stanęła jak wryta i po krótkim namyśle postanowiła dać nogę w bok.
Mój brak pośpiechu wynika z faktu, że jestem już prawie u celu dzisiejszej wędrówki, a na zegarku dopiero trzynasta. Ale w końcu miał to być lajtowy wyjazd! Zabudowania miasteczka są coraz lepiej widoczne w dolinie.
"Kapliczka u Jana", prawdopodobnie z XVIII wieku. Patronował jej (i kupcom) Jan Nepomucen.
Znacznie niżej, już w Daliowej (Далёва, ukr. Дальова) jest kolejna kapliczka, która wygląda, jakby postawił ją gorący fan disco-polo. Odnowiono ją tak kiczowato, że trochę oczy bolą.
Wkraczam w Jaśliska, dawne miasto, niegdyś polską wyspę na rusińskim morzu. Wdrapuję się na rynek, a chmury wiszą coraz bardziej złowieszczo. Bar "Czeremcha" jeszcze zamknięty, ale mam nadzieję, że później go otworzą.
Choć na zegarku ledwo zbliża się czternasta, to na dziś kończę wędrówkę. Plan zrealizowany, a i jednak te szesnaście kilometrów stuknęło, więc nie mogę twierdzić, iż się jedynie obijałem. Uderzam do schroniska "Zaścianek", zlokalizowanym przy rynku. Byłem pewien, że będę musiał rozbić w ogródku namiot, ale okazało się, że jest cały wolny pokój, więc pakuję się tam (koszt noclegu wynosi 30 złotych, a więc jednak można nie łupić turystów). Ledwo wszedłem, a na dworze zaczęła się mocna ulewa... I to ciekawa sprawa - jedna prognoza w ogóle nie przewidywała dziś deszczu, a druga twierdziła, że będzie dopiero wieczorem. Nie ma to jak precyzja meteorologów!
Czuję się lekko niewyspany po nocy, więc kładę się na trzy godziny do łóżka. W ten sposób trochę nadrabiam braki snu, a po pobudce raźno ruszam na obchód jaśliskich ulic.
Zaglądam na słynną ostatnią drewnianą pierzeję rynku - z pięciu domów zostały cztery. Ten w najgorszym stanie został w większości rozebrany - ciekawe, czy go zrekonstruują, czy pójdzie zimą na opał? W każdym razie drewniana zabudowa kurczy się coraz bardziej.
Chodzę dookoła centrum wzdłuż ścieżki historycznej, na której zaznaczono różne obiekty, zarówno istniejące, jak i te już przepadłe. Dość długo szukam pozostałości murów miejskich, ale chyba już ich nie ma.
Malunek na stodole z projektu "Cichy Memoriał" - podobny, choć już wyblakły, widziałem w czerwcu w Komańczy.
Przyglądam się okolicznym górkom, potem długo siedzę na rynku obserwując przechodzących ludzi i nastolatków z ADHD. Relaks.
Przez poprzednie trzy dni w Jaśliskach trwała impreza - pokazy filmów, degustacje win i innych napitków, koncerty. Przewinęły się tłumy ludzi, dziś większość już wyjechała, stąd w schronisku nie ma tłoku. Właściciele "Czeremchy" chcieli w końcu odpocząć i knajpy nie otwarli; może to i dobrze, bo ponoć sprzedawali tam Syfskie za dwanaście złotych. Wieczór spędzam zatem w "Zaścianku" w pozytywnym towarzystwie dzielącym się opowieściami z różnych wyjazdów i nie tylko. Jest facet twierdzący, iż przyjechał ze Śląska, czyli z Sosnowca. Są rozmowy o polityce, Ukrainie i chrapaniu. Są zapadające w pamięci historie o dwóch dziadkach, którzy co roku jeździli do Kołobrzegu do sanatorium. Tam przebierali się w sutanny i udawali księży, więc mieli ogromne powodzenie wśród pań. A że wykorzystywali to właściwie, to ostatnio jednego z nich wyrzucono do domu już po czterech dniach . Szczególnie miło siedziało się na schodach przed wejściem, zwanymi "lożą szyderców" - w weekendy dość często można z nich obserwować ludzi masowo wpadających na płoty, wypadających z zakrętu lub kładących się w rowie.
Rozmowy przeciągnęły się do drugiej w nocy, więc rano znów nie czuję się zbytnio wyspany, ale zmuszam się do niezbyt później pobudki, bo dziś - według prognoz - jeszcze przed południem mają nadejść burze i deszcze. Na szczęście tego dnia mam do przejścia dosłownie kawałek...
Na razie jednak jest słonecznie, więc po obfitym prysznicu grzeję się przed schroniskiem. Przy okazji taka ciekawostka - budynek w okresie międzywojennym pełnił rolę placówki Straży Granicznej.
Po zapakowaniu się i pożegnaniu ze współnocującymi ruszam na asfalt. Jeszcze raz mijam rozsypujące się drewniane dziedzictwo Jaślisk. Na obrzeżach niektóre domy wyglądają lepiej, bo pewnie nadal są zamieszkałe.
Tam idę: niebieski szlak wciśnie się w las pomiędzy szczytami Kamarka i Dzielec. Tak po prawdzie planowałem na dziś dłuższą trasę przez Lipowiec i Czeremchę, lecz wspomniane prognozy pogody zasugerowały jej skrócenie.
Szlak skręca w pola obok kapliczki "Na Łamańcach".
Momentami ścieżka jest tak mocno zarośnięta, że muszę się przedzierać - okazało się, że istnieje jej obejście, z którego korzysta więcej osób. Z okolic punktu poboru wody oglądam się za siebie - widać wieżę kościoła w Jaśliskach i pagórki.
Wchodzę w las i już na samym początku nie wiem gdzie skręcić na rozdrożu. Na szczęście chwilę wcześniej widziałem, że pewien samotny rowerzysta jechał w prawo, więc robię tak samo i znowu widzę znaki. Od tego momentu szlak jest dobrze oznaczony i nie mam takich problemów. Inna sprawa, że jest nudny, żadna podnieta nas nie czeka.
Podczas jedynego postoju zdaję sobie sprawę, że las jest nienaturalnie cichy! Umilkły wszystkie ptaki, nic nie szura ani nie kopie. Mam wrażenie, że to oczekiwanie na zapowiadaną burzę i deszcze, tym bardziej, że niebo zasnuło się chmurami. Na razie jednak nic nie pada...
Według szlakowskazu umieszczonego w Jaśliskach odcinek do Zyndranowej powinien zająć mi dwie i pół godziny. Od samego początku wydawało mi się, że to za dużo, ale może się nie znam? Mniej więcej po godzinie od opuszczenia wioski natykam się na kolejne tablice, z których wynika, że do Zyndro mam jedynie... pół godziny! Ja rozumiem, że te czasy są podawane na oko, ale między 90 a 150 minut przejścia to jednak spora różnica!
Rok temu fragment szlaku przy Zyndranowej był totalnie zniszczony wycinką, tym razem już ją wysprzątano, choć nagie polany wyglądają bardzo smutno. Zamyślony pokonuję kolejne metry i nagle staję na skraju łąki, a pode mną widzę już dachy Zyndranowej (Зындранова)! Spoglądam na zegarek - rzeczywiście półtorej godziny "czystej" wędrówki. Ale to w końcu jedynie sześć kilometrów, naprawdę nie wiem jak można iść tędy jeszcze godzinę dłużej? No chyba, że zatrzymując się co chwilę na grzyby, których podobno objawiła się cała masa!
Ponieważ jestem u celu wcześniej niż wczoraj, więc uznałem, że nie będę się wygłupiał i zanim zejdę, to rozłożyłem się na trawie z radlerem i lekturą do poczytania. Oczywiście burzy ani czuć, a słońce znowu przyświeca.
Wielokrotnie powtarzałem, że chatka w Zyndranowej to mój ulubiony obiekt tego typu. Zawsze wracam tu z wielką przyjemnością. I już w Jaśliskach jeden chłopak, który zajrzał do niej na rowerze, mówi mi:
- Tam jest taka super bazowa!
Bazowe (nigdy nie wiem, czemu nie chatkowe? Przecież to przede wszystkim chatka!) są zazwyczaj w Zyndranowej fajne, ale aż super? Przychodzi mi do głowy tylko jedna osobniczka.
- Z Opola? - dopytuję. I już wiem o kogo chodzi. Ucieszyłem się, gdy to usłyszałem, bo zawsze miło, gdy człowiek wpada na znajome twarze. Jest wtedy szansa, że psem nie poszczują.
Bazowej aktualnie nie ma, gdyż pojechała do sklepu, ale i tak spotykam wiele znanych gęb. Świat chatkowiczów jest mały, ciągle się na kogoś wpada .
Siadam sobie na werandzie (zwanej tu przyzbą), otwieram piwko. Jest przyjemnie, cieplutko, sympatycznie... Ale zaczyna mnie nosić! Sądziłem, że jak zajdę do chatki, to położę się na kimanko, lecz mi przeszło. Wybrałbym się do Tylawy!
Wraca Gosia-bazowa.
- My się znamy - rzuca badawczo. Owszem, widzieliśmy się chociażby rok temu. - Zostajesz na noc?
- I to nie na jedną, a co najmniej na dwie, a może i trzy - odpowiadam, bo plany na końcówkę wyjazdu jeszcze się nie wykrystalizowały. A ponieważ ta Tylawa mnie kusi, więc pożyczam rower i pedałuję w kierunku cywilizacji. Wioska wygląda jak wymarła, ludzi brak, samochodów prawie też (minęły mnie dwa wozy na odcinku siedmiu kilometrów).
Moje małe odkrycie: zniszczony most wraz ze śluzą na potoku Panna. Jest tu na tyle głęboko, że można by się wykąpać!
W Tylawie (Тылява, ukr. Тилява) jak zwykle hałas i burdel z powodu pędzących do granicy setek aut. I Cyganów. Od wielu sezonów latem w Beskid Niski ciągną masy rumuńskich Romów, którzy zbierają tutaj grzyby, choć właściwie można by to określić jako masową gospodarkę rabunkową. Pozyskiwane są ich ogromne ilości, wysyłane potem do Rumunii, gdzie prawdopodobnie trafia to w ręce mafii, która następnie je pakuje i... przysyła z powrotem do bogatszych krajów EU za grubą kasę. Ewentualnie od razu eksportowane są na zachód. Co prawda zbierać grzyby w polskich lasach może każdy, lecz nie jako zbiór przemysłowy - do tego potrzebne są specjalne zezwolenia. Oczywiście lata mijają, sytuacja się powtarza, ale i tak nikt z tym nic nie robi. A obrazki są dokładnie takie same podczas każdej wizyty: pod sklepem kręcą się Cyganki w kolorowych kieckach, po kątach czają się chmurni mężczyźni wypalający papierosa za papierosem, a latającym w różne strony dzieciakom obsługa nieustannie patrzy na ręce.
Zjadam obiad, robię zakupy i ruszam z powrotem. Na asfalcie dostrzegam interesujący napis. Gdyby się cofnąć o kilkadziesiąt lat, to byłbym pewien, że autorami są miejscowi Łemkowie.
W lesie znowu pusto. W Zyndranowej również. To nigdy nie była metropolia, lecz teraz wszystkich gdzieś wycięło. Skansen łemkowski jeszcze ma otwartą bramę, więc robię szybkie zdjęcie pomnika poległych w Operacji Dukielskiej.
Niebo robi się ciemniejsze, gdzieś na Słowacji pomrukuje burza, lecz tutaj nie spadła nawet kropla. Po raz kolejny powtórzę, że gratuluję meteorologom celnych prognoz.
Wpadam z impetem na chatkę i słyszę spod dachu okrzyki:
- Szurkowski, nie, to Szozda na mecie!
Towarzystwo akurat konsumuje obiad, a może kolację. To swoisty rytuał, gdy bazuje Gośka - praktycznie codziennie jest żarcie dla wszystkich chętnych. A że gotować lubi i potrafi, to jedzenie zawsze smakuje i potem ludzie się skarżą, że znowu przytyli...
Wieczór upływa leniwie, a dzień kończy się wieloma barwami.