Odkrywanie bieszczadzkich białych plam.
: 2021-08-13, 13:48
Większość osób weekend zaczyna w piątek, niektórzy dopiero w sobotę, inni wcale. Mnie czasem zdarza się rozpocząć weekend we wtorkowe popołudnie . Tak było w czerwcu, kiedy wybrałem się na tradycyjną, coroczną wyprawę w Bieszczady. Tym razem miałem mocne postanowienie odkryć kilka "białych plam" na mojej bieszczadzkiej mapie.
Miały być bieszczadzkie nowości, ale zaczęło się od deżawi, dokładnie tak samo jak sześć lat temu, kiedy pierwszy raz jechałem w Biesy. Wtedy z Ecowarriorem, teraz samemu, wysiadam w środowy wczesny poranek w Lesku. Wtedy zwiedzaliśmy miasteczko, teraz od razu idę w kierunku Sanu. Do Bieszczad stąd nadal daleko, Lesko to ledwo początek Gór Sanocko-Turczańskich. Ponoć na Cisną jeździ jakiś autobus, ale dopiero za trzy godziny, nie będę przecież tyle czekał!
Most nad Sanem jest w remoncie, działa ruch wahadłowy. Fatalnie, bo samochody poruszają się w kolumnach, co utrudni mi łapanie stopa. Robię kilka zdjęć rzeki i przechodzę na drugi brzeg, gdzie na końcu wioski Huzele mam zamiar po raz pierwszy dziś pomachać ręką.
Początek nie wygląda optymistycznie, gdyż nie ma dobrego miejsca na stanięcie, ale jestem pewien, że wkrótce ruszę z kopyta do przodu. Po dziesięciu minutach zatrzymuje się młody chłopak słuchający głośnego disco i, zgodnie z moimi przypuszczeniami, dowozi mnie do Hoczwi. Tam rozdzielają się drogi wojewódzkie - większość aut pędzi na Polańczyk, mniejszość na Cisną. W 2015 roku było dokładnie tak samo.
Zakładam bazę na zatoczce autobusowej przy markecie. Tym razem czekam pięć minut. U drugiego kierowcy słucham w rządowym radiu o prężnym rozwoju Polski. Wychodzę w Baligrodzie - to też przewidziałem i to kolejna powtórka z wyjazdu sprzed sześciu lat 😏.
Robię małe przepakowanie na ławeczce baligrodzkiego rynku, blisko czołgu, który nadal dzielnie tu stoi. Teraz mogę powiedzieć, że znowu po roku jestem w Bieszczadach 😊.
Na zegarku nie ma jeszcze ósmej, więc na chodnikach dominuje brać emerycka. Jeden dziadek przyczepia się do mnie i trochę gawędzimy. Sugeruje mi zmienić dzisiejszą trasę i proponuje alternatywną, na taką, jaką on łazi na odpusty.
Mijam długo remontowaną cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny...
Dalsza droga, którą mam przed sobą, wygląda fatalnie jeśli chodzi o łapanie stopa: brak poboczy, brak zatoczek, słońce pali już tak mocno, że można dostać udaru. W końcu sadowię się na zjeździe na czyjeś podwórko. Tymczasem ruch zamarł, mijają kolejne minuty... Czekałem prawie kwadrans! Zatrzymało się dwóch chłopaków z Baligrodu, jadą aż do Wetliny, wiec teoretycznie mogliby mnie już podrzucić na nocleg. Pytają się, czy będę oglądał popołudniowy mecz Polska-Szwecja? Obejrzeć bym obejrzał, tylko nie wiem, czy będę miał gdzie...
Wyskakuję na parkingu w Jabłonkach (Яблінки). Jest spory, bo kiedyś zatrzymywały się przy nim autokary z delegacjami, a także dziesiątki samochodów turystów i innych ludzi.
28 marca w 1947 roku pod Jabłonkami podczas potyczki z UPA zginął Karol Świerczewski. Wydarzenie to do tej pory budzi kontrowersje - jedni twierdzą, że śmierć generała to był zwykły przypadek skumulowany z efektem kiepskiej organizacji po stronie polskiej, inni, że wszystko zostało ukartowane przez władze komunistyczne, aby pozbyć się Świerczewskiego i znaleźć pretekst do rozprawy z Ukraińcami. Wersja o spisku jest bardzo intrygująca, lecz mimo wszystko mało prawdopodobna.
Na miejscu starcia szybko ustawiono pamiątkowy obelisk, w latach 60. zastąpiony bardziej okazałą konstrukcją. Od dawna chciałem ją zobaczyć, ale nie zdążyłem - w skutek ustawy "dekomunizacyjnej" pomnik zdemontowano. Pozostały po nim jedynie chodnikowe płyty, a w tle szczyt Walter (kiedyś i czasem również teraz Woronikówka).
Trudno być fanem Świerczewskiego, ale zawsze uważałem, że pomniki to świetna lekcja historii i w takich przypadkach powinny zostać na swoim miejscu, uzupełnione o odpowiedni opis. W najgorszym razie powinny wylądować w muzeum lub skansenie (w tym przypadku uratowano tylko... głowę). Ale to zbyt skomplikowane, dla bohaterów z IPN liczy się tylko demolka. Ich dziadkowie i tatusiowie radośnie maszerowali w pochodach pierwszomajowych i nieśli internacjonalistyczne hasła, więc oni mogą to zmazać zabawą w "dekomunizowanie". W Jabłonkach byli tak zawzięci, że skuli nawet napis z kamienia położonego dokładnie w miejscu śmierci "Waltera".
Łażę po zapuszczonych krzakach, gdy nagle zza schodów wyskakuje wielki facet ze smartfonem w ręce. Tirowiec. Patrzy na mnie trochę zaskoczony i pyta się, czy to tu stał pomnik. A więc miejsce to nadal przyciąga ludzi, mimo działań "dobrej zmiany" nie zniknęło w niepamięci.
Spod pomnika biegnie czarny szlak na Łopiennik (wyznaczony w 1954 roku jako "szlak wolnościowy im. generała Karola Świerczewskiego"), a że na tej górce jeszcze nie byłem, więc będzie ona kolejną (po Jabłonkach) "białą plamą" do usunięcia.
Idąc asfaltem mijam ceglaną kapliczkę poświęconą młodemu chłopakowi (zapewne ofierze wypadku), potem jeszcze jedną na lekkim wzniesieniu, starszą, pamiętającą czasy zniszczonej wsi.
Mijany szlakowskaz informuje, że do szczytu mam dwie godziny. Hmm. Od drogi wojewódzkiej przeszedłem już prawie dwa kilometry, teraz zostało mi około czterech. Niemożliwe, abym miał iść tempem dwa kilometry na godzinę przy podejściu czterystu metrów! No nic, zobaczymy...
Na szlaku nie spotykam żadnego człowieka - poza głównymi atrakcjami Bieszczady to nadal dzikie góry, chyba, że mamy pecha trafić na drwali. Tych na razie nie słychać... Sam szlak określiłbym jako dość monotonny - długo idzie się płasko, potem z lekkim nachyleniem i tak ze trzy, cztery krótkie ostrzejsze odcinki (które czasem brałem już za szczytowanie ). Tylko w jednym miejscu las rzednie i roztacza się skromny widok w kierunku Wysokiego Działu.
Ostatecznie wejście na Łopiennik zajmuje godzinę i dwadzieścia minut. Szczyt liczący 1069 metrów n.p.m. to najwyższa kulminacja Pasma Łopiennika i Durnej. Wchodząc na niego możemy zatem zaliczyć jeden z punktów (dziesiąty pod względem wysokości) do Korony Bieszczadów . Niekiedy w internecie można przeczytać, że jest to góra z widokami, lecz to przeszłość: kiedyś faktycznie można było stąd dojrzeć nawet Lwów, ale obecnie polanę szczytową otaczają coraz wyższe drzewa, które praktycznie uniemożliwiają obserwowanie czegokolwiek (poza bardzo skromnym fragmentem Pasma Granicznego).
Ponieważ żar leje się z nieba, to siadam w cieniu lasu. Dokładne miejsce szczytowe wyznacza kamienny słupek obok którego wmontowano tablicę z cytatem Zygmunta Kaczkowskiego. Pierwszy raz o nim słyszę, lecz to ponoć poeta i szpieg austriacki, który zaliczył Łopiennik razem z Wincentym Polem.
Na ogrzanej słońcem ławeczce znajduję dwa ręcznie pomalowane kamienie! Fajne. Wziąłbym taki do domu, ale chyba nie wypada. Przypadkowo odwracam jeden z nich i czytam: "weź mnie". No to wziąłem! Na podanego fejsbuka nie zajrzałem .
Jest wczesna pora, dokładnie tak jak sobie zaplanowałem przed wyjazdem (na zegarku ledwo jedenasta). Dumam nad swymi dalszymi krokami, które można podzielić na dwie opcje: leniwą i ambitną. Leniwa zakłada zejście czarnym szlakiem do Dołżycy, skąd łatwo przedostanę się do Wetliny. Ambitna oznacza trasę w przeciwnym kierunku, do Łopienki. Normalnie w ogóle nie brałbym pod uwagę wersji leniwej, bo przede mną prawie cały dzień, lecz na popołudnie zapowiadano burze i gwałtowne deszcze. Co prawda prognoza mówiła o godzinie czternastej lub później, ale widzę, że na niebie już się zaczęło zmieniać - zdecydowanie przybyło chmur, zrobiło się parno, w powietrzu czuć napięcie.
Chwilę główkuję i postanawiam wybrać wariant ambitniejszy i zaczynam schodzić na wschód czerwonym szlakiem. Przeszedłem niecały kilometr i usłyszałem grzmot! Niech to szlag! W pierwszym odruchu chciałem skorzystać z leśnej drogi i jednak ruszyć na Dołżycę, w drugim spojrzałem na mapę i uznałem, że może uda mi się dotrzeć do jakiegoś schronienia zanim zacznie się burza, która na razie była jeszcze daleko. Jakby tego było mało gdzieś w pobliżu zaczęli swoją masakrę drwale - warczą maszyny, na ścieżce ustawiono tablice z zakazem wstępu. Walcie się!
W pewnym momencie przyspieszam i to nie z powodu burzy, ale słyszę, jak w pobliżu coś ciężkiego złazi z drzewa... Potem jakby szło wzdłuż ścieżki w moim kierunku, następnie mam wrażenie, iż ponownie coś wielkiego złazi z drugiego drzewa... Nie, żebym był przewrażliwiony, ale ta okolica słynie z częstych spotkań z niedźwiedziami, a ja niezbyt mam ochotę na konfrontację twarzą w pysk.
Czerwony szlak to nie dzieło PTTKu, lecz wysmarowane dojście do bazy namiotowej w Łopienniku. W lesie wyznaczony był nieźle, ale potem w pewnym momencie go zgubiłem i na łąki wychodzę już "na czuja". No cóż, topografia tej okolicy nie jest zbyt skomplikowana, więc i tak muszę dotrzeć do strumienia, a następnie do dawnej wioski. Tymczasem za mną chmurzy się dość konkretnie, ale burza chyba idzie bokiem.
Faktycznie po pewnym czasie przekraczam strumień, a za nim biegnie szutrowa droga i już wkrótce widzę z daleka białą sylwetkę cerkwi.
Łopienka (po rusińsku Лопінка, po ukraińsku Лоп’янка, a za czasów gierkowej polonizacji Owczary) została założona w XVI wieku przez rodzinę Balów, podobnie jak wiele innych wsi w Bieszczadach. Położona w oddaleniu od większych ośrodków w 19. stuleciu stała się jednym z najstarszych ośrodków wydobycia naftowego na świecie. W tym czasie jak i w okresie międzywojennym zamieszkiwali ją niemal wyłącznie Bojkowie i niemal wyłącznie grekokatolicy. Nie różniła się zbytnio od innych bojskowskich miejscowości - podstawą było rolnictwo i pasterstwo w trudnym terenie, panowała bieda i przeludnienie, więc przed Wielką Wojną wielu mieszkańców wyemigrowało za Wielką Wodę albo udawało się za pracą na Węgry. W latach 30. spisy zarejestrowały ponad trzysta osób będących obywatelami Łopienki, w tym trzy rodziny żydowskie. A po kolejnej wojnie też wszystko poszło ustalonym torem: najpierw deportacje do Ukraińskiej SRR, tak dobrowolne, że podczas stawiania oporu dwie osoby zostały zastrzelone przez polskie wojsko. Przy okazji jeden z chłopów wykorzystał okazję i zabił sąsiada, podpalając jego dom. Po tych działaniach w Łopience pozostało jeszcze kilkudziesięciu mieszkańców, których ostatecznie wypędzono w czasie akcji "Wisła", choć akurat w tej kwestii są pewne wątpliwości. Podobno po wywózkach zabudowa wioski pozostała nietknięta, ale w kilka lat rozebrano ją traktując jako magazyn darmowego budulca.
Przetrwała murowana cerkiew świętej Męczennicy Paraskewii z XVIII lub XIX wieku. W 1954 roku ktoś zerwał z dachu blachę i od tego czasu świątynia szybko zaczęła niszczeć. Przyczynili się do tego także górale z Podhala, którzy tak miłują Bozię, że wnętrze cerkwi użytkowali jako zagrodę dla bydła. Obiekt próbował ratować Olgierd Łotoczko, powiatowy konserwator zabytków, ale za swe działania podziękowano mu dymisją. Przedstawił on m.in. nowatorski projekt utworzenia na terenie Łopienki "studenckiej wioski skansenowskiej", co spodobało się w Warszawie (nagroda), a wywołało oburzenie na miejscu i z planów tych nic nie wyszło, a potem ich autor zginął w górach Afganistanu.
O cerkwi jednak nie zapomniano, do czego przyczynili się studenci z bazy namiotowej, założonej w pobliżu dawnej wsi na początku lat 80. (nie umiałem znaleźć ścieżki do niej wiodącej i w końcu jej nie odwiedziłem!). Wtedy budynek to właściwie były tylko ściany, a podłogę przykrywała gruba warstwa odchodów zwierzęcych.
Cerkiew podniesiono z ruin w latach 90. i na początku obecnego wieku, jej obecnym opiekunem jest Towarzystwo Karpackie. W tej pustce wśród gór prezentuje się pięknie, a otaczają ją odbudowane kaplica grobowa i drewniana dzwonnica.
Zaglądam do środka, drzwi są otwarte. Oczywiście z oryginalnego wyposażenia nie pozostało nic. Oryginalna ikona znajduje się w Polańczyku, tu powieszono kopię. Warto zanotować, że do czasów wypędzeń Łopienka była najważniejszym ośrodkiem odpustowym w całych Bieszczadach Zachodnich, nie tylko dla unitów.
Siadam na ławce pod dwoma ogromnymi lipami. Dzięki chmurom temperatura zrobiła się znośna do życia. Wyciągam piwo, kiełbaski i delektuję się ciszą. Cudnie tu. Ale ten stan błogiego zawieszenia nie trwa długo...
Gdy przyszedłem pod cerkiew spotkałem kilka osób i zaparkowany na drodze motor. Wzruszyłem ramionami i pomyślałem, że to jakieś cwaniaki jeżdżą nielegalnie po leśnych drogach. Potem wszyscy zniknęli i na kwadrans, może dłużej, zostałem sam. I się zaczęło: od strony Solinki przyjechało w tumanach kurzu jedno auto, potem kolejne i kolejne, kolejne, kolejne... Hasał, smród, krzyki. Dowiedziałem się, że kiedyś szutrowa droga do Łopienki była zamknięta dla ruchu drogowego, lecz jacyś idioci postanowili ją otworzyć dla wszystkich zainteresowanych! Efekt jest taki, że człowiek ma ochotę szybko stąd uciec, a nie posiedzieć dłużej! Ponieważ byłem jednak w połowie konsumpcji, więc zdecydowałem się ją dokończyć przy pełnym niechęci wzroku jednych, a pełnym zazdrości wzroku drugich.
Przy okazji przysłuchuję się rozmowie historycznej jakiejś pary oglądającej tablicę informacyjną:
- To Ukraińcy zniszczyli wieś, te z UPA.
- Nie, to Ruskie, przecież Ruskie tu mieszkały.
Chwila ciszy, przeczytali kolejny fragment na tablicy.
- O. Tu było jedno z największych sanktuariów maryjnych we... we... yyy... Bieszczadach. Dziwne, prawda? - mówi babka.
- No, ale Rosjanie zrobili z tym porządek - odpowiedział z zadowoleniem jej boyfriend w klapkach.
Minister Czarnek nie będzie się musiał zbytnio wysilać w próbach większego zidiocenia społeczeństwa.
Mam dość, pakuję się i zarzucam plecak. W ciągu krótkiego czasu przeżyłem jednocześnie zachwyt i potężny niesmak związany z tym miejscem! Stworzyć tutaj magiczny klimat i zaraz potem oddać go we władanie tłuszczy, która nie ma sił przejść dwóch kilometrów po płaskim.
Przy drodze jest kilka interesujących miejsc: solidna wiata (ponoć w dawnych czasach stała tu karczma), podmurówki jakiegoś budynku (konserwowane?), retorty do wypalania węgla drzewnego, wystawka sprzętu do zwózek...
Wzdłuż zapylonej drogi wytyczono na pewnym odcinku ścieżkę dydaktyczną Nadleśnictwa Baligród, typowe marnowanie publicznych (i zapewne unijnych) pieniędzy: drogowskazy umieszczone co kilka metrów (!), tabliczki z napisem "przejście do ścieżki - 1 minuta" (najwyraźniej ktoś się zgubi przechodząc na drugą stronę drogi), nic nie wnoszące tablice stawiane za małym mostkiem... Ja nie jestem przeciwny takim ścieżkom, ale powinno to być robione z głową, a nie tylko aby wydać kasę, dać zarobić odpowiednim osobom i z zadowoleniem odhaczyć na liście kolejny wielki projekt.
Po czterdziestu minutach jestem na parkingu nad Solinką. O dziwo, sporo tam pustych miejsc. Pewnie ci, co chcieli odwiedzić Sine Wiry to zostawili tu samochody (tam jeszcze nie można wjechać), a spragnieni zobaczenia Łopienki powieźli swe dupska prosto pod cerkiew. Dla pełnego obrazu sytuacji dodam, że było kilka wyjątków, głównie rodziców z dziećmi, którzy z wózkami, na plecach albo za rękę zdecydowali się przejść ten straszny odcinek pieszo.
Do tego miejsca dotarłem już rok temu idąc z bacówki w Jaworcu. Dalszy plan jest dokładnie taki sam jak przed dwunastoma miesiącami: złapać stopa do Dołżycy. Nie ma zupełnie sensu cisnąć siedem kilometrów asfaltem, bo wątpliwe, abym trafił na nim na coś ciekawego. Rok temu musiałem trochę się nadreptać zanim ktoś mnie zabrał, może teraz będzie inaczej?
Poszło błyskawicznie: minął mnie wielki kamper, którego kierowca obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem, a zaraz za nim zatrzymał się znacznie mniejszy samochodzik z facetem w podkoszulku. Trochę pogawędziliśmy i zajechałem aż do Krzywego. Tam okazało się, że musiało wcześniej mocno lać, bo ziemia była mokra, a w powietrzu unosiły się parujące chmurki.
Ponieważ znalazłem się na zakręcie, to postanawiam cofnąć się o kilkadziesiąt metrów do zatoczki autobusowej. Nie zdążyłem tam dojść, gdy podjechał samochód i pada pytanie dokąd chcę się dostać. Pojawił się od wschodu, tłumaczę kierowcy, że to nie w jego stronę, ale ten woła abym wsiadał.
- Widziałem cię jak tu wychodziłeś - mówi. - Ja jadę do Smereku, lecz zawiozę cię do Wetliny.
No i super. W trakcie rozmowy wyszło, że mój dobroczyńca organizował kiedyś przejazdy busami po Bieszczadach.
- Pomysł był taki, aby utworzyć większą grupę przewoźników - opowiada. - Każdy działałby na swoim terenie. I tak na przykład jak ktoś chce się dostać z Cisnej do źródeł Sanu, to zawozimy go do Ustrzyk i tam od razu przeskakuje do drugiego, czekającego na niego busa. Oczywiście na jednym bilecie, wszystko dogadane, potem się rozliczają busiarze między sobą.
- I jak to wyszło? - pytam, choć znam odpowiedź, bo przecież z transportem tego typu jest tu bardzo krucho.
- Po kilku miesiącach wszystko się rozpadło, ciągle ktoś miał do kogoś pretensje, że tamten więcej zarabia, a on traci - macha ręką zrezygnowany. Biznes po polsku, jak na Podhalu. - Teraz czasem tylko kogoś zawiozę na zamówienie. A na stopa praktycznie nie biorę, ty jesteś wyjątkiem.
Na szczęście nie musiałem za ten wyjątek odwdzięczać się w żaden sposób i już około czternastej znalazłem się w Wetlinie, gdzie od razu pomaszerowałem do ośrodka PTTK. Na dziś koniec wędrówki.
Lubię to miejsce. Nie jest już co prawda tak tanio jak kilka lat temu (nocleg w pokoju 45 złotych jeśli jesteśmy sami, 40 złotych jeśli we dwójkę), ale nadal panuje tu fajny klimat i nienadęta atmosfera. Po konsultacjach telefonicznych zamawiam nocleg, a potem zimne piwo. Pytam się także, czy nie wiedzą, gdzie w Wetlinie można obejrzeć mecz?
- U nas w świetlicy - słyszę odpowiedź.
Wetlina będzie moją bazą wypadową na najbliższe trzy dni. Ten pierwszy, choć lajtowy - przeszedłem tylko 13 kilometrów - należy uznać za udany: zrealizowałem wszystkie cele, nie dorwała mnie burza ani niedźwiedź . Teraz mam do zagospodarowania całe popołudnie i wieczór. Najpierw wychodzę więc "na miasto". Widzę, że niedaleko supermarketu stanął namiot z markowymi ciuchami, natomiast koło Bazy Ludzi z Mgły rozłożył się długowłosy jegomość sprzedający różne figurki zrobione z koralików.
Trochę odsypiam noc, a potem na mecz. Nie jestem wielkim fanem piłki nożnej, ale lubię oglądać mistrzostwa, podobnie jak chętnie śledzę różne sporty na olimpiadzie. Jak się skończyło spotkanie Polaków ze Szwedami wszyscy wiemy - już w drugiej minucie widzowie zaczęli kląć, zarówno nadobne starsze panie, jak i nastolatki. Gdzieś około trzydziestej minuty ktoś zaczął śpiewać "już za cztery lata Polska będzie mistrzem świata" oraz "nic się nie stało" i reszta to podchwyciła. W końcówce pojawiły się niespodziewane emocje, do świetlicy wbiegali nawet pozornie niezainteresowani spotkaniem osobnicy z pola namiotowego (na zdjęciu radość po bramce wyrównującej).
Po tych niesamowitych przeżyciach wypadałoby skończyć dzień w knajpie, więc udałem się do wspomnianej Bazy Ludzi z Mgły. Akurat słońce zbliżało się do horyzontu.
Baza przeszła kolejną metamorfozę, ciężko powiedzieć czy na lepsze, ale pojawiło się więcej piw (głównie Raciborskie udające bieszczadzkie). Ogólnie to jednak jest tu nadal dość sympatycznie, no i za bardzo nie ma innego lokalu przy ulicy, gdzie można pójść.
Miały być bieszczadzkie nowości, ale zaczęło się od deżawi, dokładnie tak samo jak sześć lat temu, kiedy pierwszy raz jechałem w Biesy. Wtedy z Ecowarriorem, teraz samemu, wysiadam w środowy wczesny poranek w Lesku. Wtedy zwiedzaliśmy miasteczko, teraz od razu idę w kierunku Sanu. Do Bieszczad stąd nadal daleko, Lesko to ledwo początek Gór Sanocko-Turczańskich. Ponoć na Cisną jeździ jakiś autobus, ale dopiero za trzy godziny, nie będę przecież tyle czekał!
Most nad Sanem jest w remoncie, działa ruch wahadłowy. Fatalnie, bo samochody poruszają się w kolumnach, co utrudni mi łapanie stopa. Robię kilka zdjęć rzeki i przechodzę na drugi brzeg, gdzie na końcu wioski Huzele mam zamiar po raz pierwszy dziś pomachać ręką.
Początek nie wygląda optymistycznie, gdyż nie ma dobrego miejsca na stanięcie, ale jestem pewien, że wkrótce ruszę z kopyta do przodu. Po dziesięciu minutach zatrzymuje się młody chłopak słuchający głośnego disco i, zgodnie z moimi przypuszczeniami, dowozi mnie do Hoczwi. Tam rozdzielają się drogi wojewódzkie - większość aut pędzi na Polańczyk, mniejszość na Cisną. W 2015 roku było dokładnie tak samo.
Zakładam bazę na zatoczce autobusowej przy markecie. Tym razem czekam pięć minut. U drugiego kierowcy słucham w rządowym radiu o prężnym rozwoju Polski. Wychodzę w Baligrodzie - to też przewidziałem i to kolejna powtórka z wyjazdu sprzed sześciu lat 😏.
Robię małe przepakowanie na ławeczce baligrodzkiego rynku, blisko czołgu, który nadal dzielnie tu stoi. Teraz mogę powiedzieć, że znowu po roku jestem w Bieszczadach 😊.
Na zegarku nie ma jeszcze ósmej, więc na chodnikach dominuje brać emerycka. Jeden dziadek przyczepia się do mnie i trochę gawędzimy. Sugeruje mi zmienić dzisiejszą trasę i proponuje alternatywną, na taką, jaką on łazi na odpusty.
Mijam długo remontowaną cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny...
Dalsza droga, którą mam przed sobą, wygląda fatalnie jeśli chodzi o łapanie stopa: brak poboczy, brak zatoczek, słońce pali już tak mocno, że można dostać udaru. W końcu sadowię się na zjeździe na czyjeś podwórko. Tymczasem ruch zamarł, mijają kolejne minuty... Czekałem prawie kwadrans! Zatrzymało się dwóch chłopaków z Baligrodu, jadą aż do Wetliny, wiec teoretycznie mogliby mnie już podrzucić na nocleg. Pytają się, czy będę oglądał popołudniowy mecz Polska-Szwecja? Obejrzeć bym obejrzał, tylko nie wiem, czy będę miał gdzie...
Wyskakuję na parkingu w Jabłonkach (Яблінки). Jest spory, bo kiedyś zatrzymywały się przy nim autokary z delegacjami, a także dziesiątki samochodów turystów i innych ludzi.
28 marca w 1947 roku pod Jabłonkami podczas potyczki z UPA zginął Karol Świerczewski. Wydarzenie to do tej pory budzi kontrowersje - jedni twierdzą, że śmierć generała to był zwykły przypadek skumulowany z efektem kiepskiej organizacji po stronie polskiej, inni, że wszystko zostało ukartowane przez władze komunistyczne, aby pozbyć się Świerczewskiego i znaleźć pretekst do rozprawy z Ukraińcami. Wersja o spisku jest bardzo intrygująca, lecz mimo wszystko mało prawdopodobna.
Na miejscu starcia szybko ustawiono pamiątkowy obelisk, w latach 60. zastąpiony bardziej okazałą konstrukcją. Od dawna chciałem ją zobaczyć, ale nie zdążyłem - w skutek ustawy "dekomunizacyjnej" pomnik zdemontowano. Pozostały po nim jedynie chodnikowe płyty, a w tle szczyt Walter (kiedyś i czasem również teraz Woronikówka).
Trudno być fanem Świerczewskiego, ale zawsze uważałem, że pomniki to świetna lekcja historii i w takich przypadkach powinny zostać na swoim miejscu, uzupełnione o odpowiedni opis. W najgorszym razie powinny wylądować w muzeum lub skansenie (w tym przypadku uratowano tylko... głowę). Ale to zbyt skomplikowane, dla bohaterów z IPN liczy się tylko demolka. Ich dziadkowie i tatusiowie radośnie maszerowali w pochodach pierwszomajowych i nieśli internacjonalistyczne hasła, więc oni mogą to zmazać zabawą w "dekomunizowanie". W Jabłonkach byli tak zawzięci, że skuli nawet napis z kamienia położonego dokładnie w miejscu śmierci "Waltera".
Łażę po zapuszczonych krzakach, gdy nagle zza schodów wyskakuje wielki facet ze smartfonem w ręce. Tirowiec. Patrzy na mnie trochę zaskoczony i pyta się, czy to tu stał pomnik. A więc miejsce to nadal przyciąga ludzi, mimo działań "dobrej zmiany" nie zniknęło w niepamięci.
Spod pomnika biegnie czarny szlak na Łopiennik (wyznaczony w 1954 roku jako "szlak wolnościowy im. generała Karola Świerczewskiego"), a że na tej górce jeszcze nie byłem, więc będzie ona kolejną (po Jabłonkach) "białą plamą" do usunięcia.
Idąc asfaltem mijam ceglaną kapliczkę poświęconą młodemu chłopakowi (zapewne ofierze wypadku), potem jeszcze jedną na lekkim wzniesieniu, starszą, pamiętającą czasy zniszczonej wsi.
Mijany szlakowskaz informuje, że do szczytu mam dwie godziny. Hmm. Od drogi wojewódzkiej przeszedłem już prawie dwa kilometry, teraz zostało mi około czterech. Niemożliwe, abym miał iść tempem dwa kilometry na godzinę przy podejściu czterystu metrów! No nic, zobaczymy...
Na szlaku nie spotykam żadnego człowieka - poza głównymi atrakcjami Bieszczady to nadal dzikie góry, chyba, że mamy pecha trafić na drwali. Tych na razie nie słychać... Sam szlak określiłbym jako dość monotonny - długo idzie się płasko, potem z lekkim nachyleniem i tak ze trzy, cztery krótkie ostrzejsze odcinki (które czasem brałem już za szczytowanie ). Tylko w jednym miejscu las rzednie i roztacza się skromny widok w kierunku Wysokiego Działu.
Ostatecznie wejście na Łopiennik zajmuje godzinę i dwadzieścia minut. Szczyt liczący 1069 metrów n.p.m. to najwyższa kulminacja Pasma Łopiennika i Durnej. Wchodząc na niego możemy zatem zaliczyć jeden z punktów (dziesiąty pod względem wysokości) do Korony Bieszczadów . Niekiedy w internecie można przeczytać, że jest to góra z widokami, lecz to przeszłość: kiedyś faktycznie można było stąd dojrzeć nawet Lwów, ale obecnie polanę szczytową otaczają coraz wyższe drzewa, które praktycznie uniemożliwiają obserwowanie czegokolwiek (poza bardzo skromnym fragmentem Pasma Granicznego).
Ponieważ żar leje się z nieba, to siadam w cieniu lasu. Dokładne miejsce szczytowe wyznacza kamienny słupek obok którego wmontowano tablicę z cytatem Zygmunta Kaczkowskiego. Pierwszy raz o nim słyszę, lecz to ponoć poeta i szpieg austriacki, który zaliczył Łopiennik razem z Wincentym Polem.
Na ogrzanej słońcem ławeczce znajduję dwa ręcznie pomalowane kamienie! Fajne. Wziąłbym taki do domu, ale chyba nie wypada. Przypadkowo odwracam jeden z nich i czytam: "weź mnie". No to wziąłem! Na podanego fejsbuka nie zajrzałem .
Jest wczesna pora, dokładnie tak jak sobie zaplanowałem przed wyjazdem (na zegarku ledwo jedenasta). Dumam nad swymi dalszymi krokami, które można podzielić na dwie opcje: leniwą i ambitną. Leniwa zakłada zejście czarnym szlakiem do Dołżycy, skąd łatwo przedostanę się do Wetliny. Ambitna oznacza trasę w przeciwnym kierunku, do Łopienki. Normalnie w ogóle nie brałbym pod uwagę wersji leniwej, bo przede mną prawie cały dzień, lecz na popołudnie zapowiadano burze i gwałtowne deszcze. Co prawda prognoza mówiła o godzinie czternastej lub później, ale widzę, że na niebie już się zaczęło zmieniać - zdecydowanie przybyło chmur, zrobiło się parno, w powietrzu czuć napięcie.
Chwilę główkuję i postanawiam wybrać wariant ambitniejszy i zaczynam schodzić na wschód czerwonym szlakiem. Przeszedłem niecały kilometr i usłyszałem grzmot! Niech to szlag! W pierwszym odruchu chciałem skorzystać z leśnej drogi i jednak ruszyć na Dołżycę, w drugim spojrzałem na mapę i uznałem, że może uda mi się dotrzeć do jakiegoś schronienia zanim zacznie się burza, która na razie była jeszcze daleko. Jakby tego było mało gdzieś w pobliżu zaczęli swoją masakrę drwale - warczą maszyny, na ścieżce ustawiono tablice z zakazem wstępu. Walcie się!
W pewnym momencie przyspieszam i to nie z powodu burzy, ale słyszę, jak w pobliżu coś ciężkiego złazi z drzewa... Potem jakby szło wzdłuż ścieżki w moim kierunku, następnie mam wrażenie, iż ponownie coś wielkiego złazi z drugiego drzewa... Nie, żebym był przewrażliwiony, ale ta okolica słynie z częstych spotkań z niedźwiedziami, a ja niezbyt mam ochotę na konfrontację twarzą w pysk.
Czerwony szlak to nie dzieło PTTKu, lecz wysmarowane dojście do bazy namiotowej w Łopienniku. W lesie wyznaczony był nieźle, ale potem w pewnym momencie go zgubiłem i na łąki wychodzę już "na czuja". No cóż, topografia tej okolicy nie jest zbyt skomplikowana, więc i tak muszę dotrzeć do strumienia, a następnie do dawnej wioski. Tymczasem za mną chmurzy się dość konkretnie, ale burza chyba idzie bokiem.
Faktycznie po pewnym czasie przekraczam strumień, a za nim biegnie szutrowa droga i już wkrótce widzę z daleka białą sylwetkę cerkwi.
Łopienka (po rusińsku Лопінка, po ukraińsku Лоп’янка, a za czasów gierkowej polonizacji Owczary) została założona w XVI wieku przez rodzinę Balów, podobnie jak wiele innych wsi w Bieszczadach. Położona w oddaleniu od większych ośrodków w 19. stuleciu stała się jednym z najstarszych ośrodków wydobycia naftowego na świecie. W tym czasie jak i w okresie międzywojennym zamieszkiwali ją niemal wyłącznie Bojkowie i niemal wyłącznie grekokatolicy. Nie różniła się zbytnio od innych bojskowskich miejscowości - podstawą było rolnictwo i pasterstwo w trudnym terenie, panowała bieda i przeludnienie, więc przed Wielką Wojną wielu mieszkańców wyemigrowało za Wielką Wodę albo udawało się za pracą na Węgry. W latach 30. spisy zarejestrowały ponad trzysta osób będących obywatelami Łopienki, w tym trzy rodziny żydowskie. A po kolejnej wojnie też wszystko poszło ustalonym torem: najpierw deportacje do Ukraińskiej SRR, tak dobrowolne, że podczas stawiania oporu dwie osoby zostały zastrzelone przez polskie wojsko. Przy okazji jeden z chłopów wykorzystał okazję i zabił sąsiada, podpalając jego dom. Po tych działaniach w Łopience pozostało jeszcze kilkudziesięciu mieszkańców, których ostatecznie wypędzono w czasie akcji "Wisła", choć akurat w tej kwestii są pewne wątpliwości. Podobno po wywózkach zabudowa wioski pozostała nietknięta, ale w kilka lat rozebrano ją traktując jako magazyn darmowego budulca.
Przetrwała murowana cerkiew świętej Męczennicy Paraskewii z XVIII lub XIX wieku. W 1954 roku ktoś zerwał z dachu blachę i od tego czasu świątynia szybko zaczęła niszczeć. Przyczynili się do tego także górale z Podhala, którzy tak miłują Bozię, że wnętrze cerkwi użytkowali jako zagrodę dla bydła. Obiekt próbował ratować Olgierd Łotoczko, powiatowy konserwator zabytków, ale za swe działania podziękowano mu dymisją. Przedstawił on m.in. nowatorski projekt utworzenia na terenie Łopienki "studenckiej wioski skansenowskiej", co spodobało się w Warszawie (nagroda), a wywołało oburzenie na miejscu i z planów tych nic nie wyszło, a potem ich autor zginął w górach Afganistanu.
O cerkwi jednak nie zapomniano, do czego przyczynili się studenci z bazy namiotowej, założonej w pobliżu dawnej wsi na początku lat 80. (nie umiałem znaleźć ścieżki do niej wiodącej i w końcu jej nie odwiedziłem!). Wtedy budynek to właściwie były tylko ściany, a podłogę przykrywała gruba warstwa odchodów zwierzęcych.
Cerkiew podniesiono z ruin w latach 90. i na początku obecnego wieku, jej obecnym opiekunem jest Towarzystwo Karpackie. W tej pustce wśród gór prezentuje się pięknie, a otaczają ją odbudowane kaplica grobowa i drewniana dzwonnica.
Zaglądam do środka, drzwi są otwarte. Oczywiście z oryginalnego wyposażenia nie pozostało nic. Oryginalna ikona znajduje się w Polańczyku, tu powieszono kopię. Warto zanotować, że do czasów wypędzeń Łopienka była najważniejszym ośrodkiem odpustowym w całych Bieszczadach Zachodnich, nie tylko dla unitów.
Siadam na ławce pod dwoma ogromnymi lipami. Dzięki chmurom temperatura zrobiła się znośna do życia. Wyciągam piwo, kiełbaski i delektuję się ciszą. Cudnie tu. Ale ten stan błogiego zawieszenia nie trwa długo...
Gdy przyszedłem pod cerkiew spotkałem kilka osób i zaparkowany na drodze motor. Wzruszyłem ramionami i pomyślałem, że to jakieś cwaniaki jeżdżą nielegalnie po leśnych drogach. Potem wszyscy zniknęli i na kwadrans, może dłużej, zostałem sam. I się zaczęło: od strony Solinki przyjechało w tumanach kurzu jedno auto, potem kolejne i kolejne, kolejne, kolejne... Hasał, smród, krzyki. Dowiedziałem się, że kiedyś szutrowa droga do Łopienki była zamknięta dla ruchu drogowego, lecz jacyś idioci postanowili ją otworzyć dla wszystkich zainteresowanych! Efekt jest taki, że człowiek ma ochotę szybko stąd uciec, a nie posiedzieć dłużej! Ponieważ byłem jednak w połowie konsumpcji, więc zdecydowałem się ją dokończyć przy pełnym niechęci wzroku jednych, a pełnym zazdrości wzroku drugich.
Przy okazji przysłuchuję się rozmowie historycznej jakiejś pary oglądającej tablicę informacyjną:
- To Ukraińcy zniszczyli wieś, te z UPA.
- Nie, to Ruskie, przecież Ruskie tu mieszkały.
Chwila ciszy, przeczytali kolejny fragment na tablicy.
- O. Tu było jedno z największych sanktuariów maryjnych we... we... yyy... Bieszczadach. Dziwne, prawda? - mówi babka.
- No, ale Rosjanie zrobili z tym porządek - odpowiedział z zadowoleniem jej boyfriend w klapkach.
Minister Czarnek nie będzie się musiał zbytnio wysilać w próbach większego zidiocenia społeczeństwa.
Mam dość, pakuję się i zarzucam plecak. W ciągu krótkiego czasu przeżyłem jednocześnie zachwyt i potężny niesmak związany z tym miejscem! Stworzyć tutaj magiczny klimat i zaraz potem oddać go we władanie tłuszczy, która nie ma sił przejść dwóch kilometrów po płaskim.
Przy drodze jest kilka interesujących miejsc: solidna wiata (ponoć w dawnych czasach stała tu karczma), podmurówki jakiegoś budynku (konserwowane?), retorty do wypalania węgla drzewnego, wystawka sprzętu do zwózek...
Wzdłuż zapylonej drogi wytyczono na pewnym odcinku ścieżkę dydaktyczną Nadleśnictwa Baligród, typowe marnowanie publicznych (i zapewne unijnych) pieniędzy: drogowskazy umieszczone co kilka metrów (!), tabliczki z napisem "przejście do ścieżki - 1 minuta" (najwyraźniej ktoś się zgubi przechodząc na drugą stronę drogi), nic nie wnoszące tablice stawiane za małym mostkiem... Ja nie jestem przeciwny takim ścieżkom, ale powinno to być robione z głową, a nie tylko aby wydać kasę, dać zarobić odpowiednim osobom i z zadowoleniem odhaczyć na liście kolejny wielki projekt.
Po czterdziestu minutach jestem na parkingu nad Solinką. O dziwo, sporo tam pustych miejsc. Pewnie ci, co chcieli odwiedzić Sine Wiry to zostawili tu samochody (tam jeszcze nie można wjechać), a spragnieni zobaczenia Łopienki powieźli swe dupska prosto pod cerkiew. Dla pełnego obrazu sytuacji dodam, że było kilka wyjątków, głównie rodziców z dziećmi, którzy z wózkami, na plecach albo za rękę zdecydowali się przejść ten straszny odcinek pieszo.
Do tego miejsca dotarłem już rok temu idąc z bacówki w Jaworcu. Dalszy plan jest dokładnie taki sam jak przed dwunastoma miesiącami: złapać stopa do Dołżycy. Nie ma zupełnie sensu cisnąć siedem kilometrów asfaltem, bo wątpliwe, abym trafił na nim na coś ciekawego. Rok temu musiałem trochę się nadreptać zanim ktoś mnie zabrał, może teraz będzie inaczej?
Poszło błyskawicznie: minął mnie wielki kamper, którego kierowca obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem, a zaraz za nim zatrzymał się znacznie mniejszy samochodzik z facetem w podkoszulku. Trochę pogawędziliśmy i zajechałem aż do Krzywego. Tam okazało się, że musiało wcześniej mocno lać, bo ziemia była mokra, a w powietrzu unosiły się parujące chmurki.
Ponieważ znalazłem się na zakręcie, to postanawiam cofnąć się o kilkadziesiąt metrów do zatoczki autobusowej. Nie zdążyłem tam dojść, gdy podjechał samochód i pada pytanie dokąd chcę się dostać. Pojawił się od wschodu, tłumaczę kierowcy, że to nie w jego stronę, ale ten woła abym wsiadał.
- Widziałem cię jak tu wychodziłeś - mówi. - Ja jadę do Smereku, lecz zawiozę cię do Wetliny.
No i super. W trakcie rozmowy wyszło, że mój dobroczyńca organizował kiedyś przejazdy busami po Bieszczadach.
- Pomysł był taki, aby utworzyć większą grupę przewoźników - opowiada. - Każdy działałby na swoim terenie. I tak na przykład jak ktoś chce się dostać z Cisnej do źródeł Sanu, to zawozimy go do Ustrzyk i tam od razu przeskakuje do drugiego, czekającego na niego busa. Oczywiście na jednym bilecie, wszystko dogadane, potem się rozliczają busiarze między sobą.
- I jak to wyszło? - pytam, choć znam odpowiedź, bo przecież z transportem tego typu jest tu bardzo krucho.
- Po kilku miesiącach wszystko się rozpadło, ciągle ktoś miał do kogoś pretensje, że tamten więcej zarabia, a on traci - macha ręką zrezygnowany. Biznes po polsku, jak na Podhalu. - Teraz czasem tylko kogoś zawiozę na zamówienie. A na stopa praktycznie nie biorę, ty jesteś wyjątkiem.
Na szczęście nie musiałem za ten wyjątek odwdzięczać się w żaden sposób i już około czternastej znalazłem się w Wetlinie, gdzie od razu pomaszerowałem do ośrodka PTTK. Na dziś koniec wędrówki.
Lubię to miejsce. Nie jest już co prawda tak tanio jak kilka lat temu (nocleg w pokoju 45 złotych jeśli jesteśmy sami, 40 złotych jeśli we dwójkę), ale nadal panuje tu fajny klimat i nienadęta atmosfera. Po konsultacjach telefonicznych zamawiam nocleg, a potem zimne piwo. Pytam się także, czy nie wiedzą, gdzie w Wetlinie można obejrzeć mecz?
- U nas w świetlicy - słyszę odpowiedź.
Wetlina będzie moją bazą wypadową na najbliższe trzy dni. Ten pierwszy, choć lajtowy - przeszedłem tylko 13 kilometrów - należy uznać za udany: zrealizowałem wszystkie cele, nie dorwała mnie burza ani niedźwiedź . Teraz mam do zagospodarowania całe popołudnie i wieczór. Najpierw wychodzę więc "na miasto". Widzę, że niedaleko supermarketu stanął namiot z markowymi ciuchami, natomiast koło Bazy Ludzi z Mgły rozłożył się długowłosy jegomość sprzedający różne figurki zrobione z koralików.
Trochę odsypiam noc, a potem na mecz. Nie jestem wielkim fanem piłki nożnej, ale lubię oglądać mistrzostwa, podobnie jak chętnie śledzę różne sporty na olimpiadzie. Jak się skończyło spotkanie Polaków ze Szwedami wszyscy wiemy - już w drugiej minucie widzowie zaczęli kląć, zarówno nadobne starsze panie, jak i nastolatki. Gdzieś około trzydziestej minuty ktoś zaczął śpiewać "już za cztery lata Polska będzie mistrzem świata" oraz "nic się nie stało" i reszta to podchwyciła. W końcówce pojawiły się niespodziewane emocje, do świetlicy wbiegali nawet pozornie niezainteresowani spotkaniem osobnicy z pola namiotowego (na zdjęciu radość po bramce wyrównującej).
Po tych niesamowitych przeżyciach wypadałoby skończyć dzień w knajpie, więc udałem się do wspomnianej Bazy Ludzi z Mgły. Akurat słońce zbliżało się do horyzontu.
Baza przeszła kolejną metamorfozę, ciężko powiedzieć czy na lepsze, ale pojawiło się więcej piw (głównie Raciborskie udające bieszczadzkie). Ogólnie to jednak jest tu nadal dość sympatycznie, no i za bardzo nie ma innego lokalu przy ulicy, gdzie można pójść.