Ku przygodzie!
: 2021-05-19, 11:57
W końcu dotarłem w Bieszczady. Po 15tu latach. Choć bardzo, ale to bardzo mi się nie chciało.
W Bieszczadach byłem dotąd trzykrotnie. Pierwszy raz z rodzicami i bratem, początkiem lat dziewięćdziesiątych. Jesienią. Było zimno, mokro i...pusto. Pamiętam jak jechaliśmy z wycieczki na kwaterę i przez kilka kilometrów nikogo na drodze nie spotkaliśmy. A jak już, to albo Uaz WOPistów, bądź buchankę.
Kolejny wizyta była to wynikiem nadmiaru czasu, chęcią zaznania przygody i poznaniu tych gór samemu ( relacja - Bieszczady stopem ). Po niej nabrałem ochoty na odwiedzenie tego skrawka kraju jesienią, wpierw jednak nadarzyła się okazja dotrzeć w majówkę 2006go roku. Chciałem znajomych wyciągnąć w góry, ale oni gdy usłyszeli, że wyjechać chcę od razu, a dzwoniłem pod wieczór, to...namówili mnie na imprezę. Po niedługim czasie, gdy nie udało mi się nikogo namówić na wyjazd, wracałem do domu, przed skręceniem w swoją ulicę hamuje i...redukcja i jadę w góry! Ruszyłem ok 23ciej. Dojechałem nad ranem i za Cisną przy jednej z dróg położyłem się w aucie dospać do rana. A potem przeżyć szok - każdy parking był już po 8ej przepełniony. Na szlaku do Chatki Puchatka sznur ludzi, pod chatką kolejka do bufetu na kilkadziesiąt osób. Więc zrobiłem w tył zwrot, w kilku miejscach upewniłem się, że noclegu nie znajdę, zjadłem obiad i po 24 godzinach od wyruszenia z domu, powróciłem do niego.
Potem przez lata na jesień planowałem pojechać zobaczyć kolory jesieni bieszczadzkiej, ale zawsze sprawy bieżące, te mniej i więcej ważne przeszkadzały. Pod koniec ubiegłego roku nawet dzwoniłem i pisałem z pytaniem o kwatery...by rodzinnie spędzić październik na kwarantannie. Na obecny rok w końcu planowałem skorzystać z kilu dni wolnego w czerwcu i rozpocząłem już jesienią studiowanie map i planowanie wycieczek wśród zielonych lasów i połonin. Jednak w pracy okazało się, że urlop muszę wykorzystać w maju, a gdy wiosna zaczęła marudzić z przyjściem, wiedziałem, że zielone połoniny, to mrzonka. Tydzień przed urlopem nagle zrobiło się na trzy dni upalnie i pięknie, na nizinach wybuchła zielona bomba, ale od połowy tygodnia miało nastąpić znów oziębienie... W poniedziałek rezerwuje nocleg. A w środę stwierdziłem, że góry nie zając, nie uciekną, pojadę innym razem, bo po co wędrować po szarych górach, do tego prognozy pokazywały możliwość opadów i burz, a jeszcze doszło zmęczenie. Jednak na myśl, że znów może minąć kilka miesięcy, lat, spowodowała, że w piątek zamiast po pracy cieszyć się wolnym, odpoczywać, pojechałem robić zakupy na drogę, a później rozpocząłem pakowanie. O 20tej padłem i zasnąłem...
O 2giej się obudziłem. Z emocji nie mogłem usnąć i praktycznie o 3ciej wyłączyłem budzik przy pierwszych dźwiękach. Zjadłem śniadanie. Dopakowałem jedzenie i trzeba było teraz bagaże znieść do auta. Bagaże, bo zabrałem się w dwa plecaki, jeden do zabierania w góry i do schroniska, gdy w drugim miałem mieć rzeczy zapasowe.
O dziwo praktycznie punktualnie jak planowałem, bo o 4.01 ruszyłem. Mijając Kraków obserwowałem wschód słońca i...ziewałem. Więc zaraz za dawną stolicą polski, zjechałem na stację i zakupiłem kawę. Pijąc ją połykałem kolejne kilometry autostrady, wspominając jak kiedyś się długo jechało starą 94ką...Gdy dojeżdżałem do Dębicy, zza nią wyłonił się garb gór, ja już stwierdziłem, że to wymarzone Bieszczady...a to wzgórza Pogórza Strzyżowskiego. Zresztą, wpierw muszę przejechać przez mylnie zaliczane do Bieszczad Góry Sanocko-Turczańskie (tak, jadąc nad Solinę, nie jesteś w Bieszczadach - a w Górach S-T).
Po zjeździe z autostrady, wjeżdżam na krajówkę. Ech no tą drogą, to bym cały dzień jechał. Wiem, że są osoby, które nie lubią nawigacji, zresztą sam kilkanaście lat temu uważałem ją za fanaberię, ale mnie chyba ta popularna na "gie" lubi, bo bardzo często mnie prowadzi po jakiś mniej znanych rejonach polski i tak też tym razem zrobiła. Kazała mi zjechać z dk94 i przeciąć pogórze. Od razu wjeżdżam w soczyście zielony las, z którego dalej drogą jadę po zielonych pagórach z pięknymi widokami:
Gdzieś na Pogórzu Strzyżowskim o 5.32 rano.
Za mną...ciemne chmury. To mój wehikuł:
Jak chwilę temu zachwalałem nawigację (wrócę do tych pochwał w opisie powrotu), tak teraz telefon mi się zawiesił i kawałek musiałem się wracać. Po wyjeździe na trochę główniejszą drogę prawie przejeżdżam bociana. Ot i dzieci by nie było , na szczęście po dość mocnym hamowaniu, udaje się uniknąć bliższego spotkania.
Kolejne minuty, kilometry mijają mi na słuchaniu mojej klasyki podróżnej czyli trochę Na Bani, Moonspella, Tiamatu i pani Loreny McKennıt i tak mijam kolejne wsie i miasta. Mijając Zagórz, mą uwagę przyciągają ostre, zalesione szczyty Gór Słonych, wchodzące w skład Gór Sanocko-Turczańskich (w domu po powrocie przeglądam informacje, patrzę na szlaki - zaintrygowały mnie te widoki). Szybko mijam Lesko, próbując przypomnieć sobie, gdzie wsiadłem do ostatniego auta, które złapałem na stopa w 2003(?) roku, niestety nie wyłapałem tego miejsca, więc szybko dojeżdżam do Ustrzyk Dolnych, gdzie robię małą przerwę na siku i hot doga, notabene, to na przeciw tej stacji benzynowej, łapałem stopa wracając z tamtej wycieczki.
Mijam miasto skrótem i powoli zaczynam się zachwycać, powoli mija zmęczenie a zaczyna się ekscytacja i ciekawość przygody jaka mnie czeka. Kolejna przerwa, krótka bo zaczynam się śpieszyć, na parkingu przed ( i nad ) Lutowiskami i podziwiam widok:
Na zdjęciu powyżej widać z prawej masyw Otrytu, leżący bądź to w Bieszczadach (a dokładnie w Bieszczadach Zachodnich), którego stokami północnymi, biegnie granica Gór Sanocko - Turczańskich, bądź zaliczany do Gór ST, gdy granica biegnie linią Sanu. Środkiem biegnie droga, zwaną Wielką Pętlą Bieszczadzką, a moim dzisiejszym początkiem przygody. Więc po kilku chwilach, gdy stoję i chłonę widok, ruszam. Przejeżdżam koło tablic, oznajmiających, że wjeżdżam do Bieszczadzkiego Parku Narodowego, następnie znak zakazujący używania sygnałów dźwiękowych i jadąc doliną wzdłuż wód rzeki Wołosatki dojeżdżam do mojego dzisiejszego celu.
Ustrzyki Górne - parking przy czerwonym szlaku na Szeroki Wierch, w tle Wielka Rawka...ze śniegiem...
ciąg dalszy nastąpi. Chyba
W Bieszczadach byłem dotąd trzykrotnie. Pierwszy raz z rodzicami i bratem, początkiem lat dziewięćdziesiątych. Jesienią. Było zimno, mokro i...pusto. Pamiętam jak jechaliśmy z wycieczki na kwaterę i przez kilka kilometrów nikogo na drodze nie spotkaliśmy. A jak już, to albo Uaz WOPistów, bądź buchankę.
Kolejny wizyta była to wynikiem nadmiaru czasu, chęcią zaznania przygody i poznaniu tych gór samemu ( relacja - Bieszczady stopem ). Po niej nabrałem ochoty na odwiedzenie tego skrawka kraju jesienią, wpierw jednak nadarzyła się okazja dotrzeć w majówkę 2006go roku. Chciałem znajomych wyciągnąć w góry, ale oni gdy usłyszeli, że wyjechać chcę od razu, a dzwoniłem pod wieczór, to...namówili mnie na imprezę. Po niedługim czasie, gdy nie udało mi się nikogo namówić na wyjazd, wracałem do domu, przed skręceniem w swoją ulicę hamuje i...redukcja i jadę w góry! Ruszyłem ok 23ciej. Dojechałem nad ranem i za Cisną przy jednej z dróg położyłem się w aucie dospać do rana. A potem przeżyć szok - każdy parking był już po 8ej przepełniony. Na szlaku do Chatki Puchatka sznur ludzi, pod chatką kolejka do bufetu na kilkadziesiąt osób. Więc zrobiłem w tył zwrot, w kilku miejscach upewniłem się, że noclegu nie znajdę, zjadłem obiad i po 24 godzinach od wyruszenia z domu, powróciłem do niego.
Potem przez lata na jesień planowałem pojechać zobaczyć kolory jesieni bieszczadzkiej, ale zawsze sprawy bieżące, te mniej i więcej ważne przeszkadzały. Pod koniec ubiegłego roku nawet dzwoniłem i pisałem z pytaniem o kwatery...by rodzinnie spędzić październik na kwarantannie. Na obecny rok w końcu planowałem skorzystać z kilu dni wolnego w czerwcu i rozpocząłem już jesienią studiowanie map i planowanie wycieczek wśród zielonych lasów i połonin. Jednak w pracy okazało się, że urlop muszę wykorzystać w maju, a gdy wiosna zaczęła marudzić z przyjściem, wiedziałem, że zielone połoniny, to mrzonka. Tydzień przed urlopem nagle zrobiło się na trzy dni upalnie i pięknie, na nizinach wybuchła zielona bomba, ale od połowy tygodnia miało nastąpić znów oziębienie... W poniedziałek rezerwuje nocleg. A w środę stwierdziłem, że góry nie zając, nie uciekną, pojadę innym razem, bo po co wędrować po szarych górach, do tego prognozy pokazywały możliwość opadów i burz, a jeszcze doszło zmęczenie. Jednak na myśl, że znów może minąć kilka miesięcy, lat, spowodowała, że w piątek zamiast po pracy cieszyć się wolnym, odpoczywać, pojechałem robić zakupy na drogę, a później rozpocząłem pakowanie. O 20tej padłem i zasnąłem...
O 2giej się obudziłem. Z emocji nie mogłem usnąć i praktycznie o 3ciej wyłączyłem budzik przy pierwszych dźwiękach. Zjadłem śniadanie. Dopakowałem jedzenie i trzeba było teraz bagaże znieść do auta. Bagaże, bo zabrałem się w dwa plecaki, jeden do zabierania w góry i do schroniska, gdy w drugim miałem mieć rzeczy zapasowe.
O dziwo praktycznie punktualnie jak planowałem, bo o 4.01 ruszyłem. Mijając Kraków obserwowałem wschód słońca i...ziewałem. Więc zaraz za dawną stolicą polski, zjechałem na stację i zakupiłem kawę. Pijąc ją połykałem kolejne kilometry autostrady, wspominając jak kiedyś się długo jechało starą 94ką...Gdy dojeżdżałem do Dębicy, zza nią wyłonił się garb gór, ja już stwierdziłem, że to wymarzone Bieszczady...a to wzgórza Pogórza Strzyżowskiego. Zresztą, wpierw muszę przejechać przez mylnie zaliczane do Bieszczad Góry Sanocko-Turczańskie (tak, jadąc nad Solinę, nie jesteś w Bieszczadach - a w Górach S-T).
Po zjeździe z autostrady, wjeżdżam na krajówkę. Ech no tą drogą, to bym cały dzień jechał. Wiem, że są osoby, które nie lubią nawigacji, zresztą sam kilkanaście lat temu uważałem ją za fanaberię, ale mnie chyba ta popularna na "gie" lubi, bo bardzo często mnie prowadzi po jakiś mniej znanych rejonach polski i tak też tym razem zrobiła. Kazała mi zjechać z dk94 i przeciąć pogórze. Od razu wjeżdżam w soczyście zielony las, z którego dalej drogą jadę po zielonych pagórach z pięknymi widokami:
Gdzieś na Pogórzu Strzyżowskim o 5.32 rano.
Za mną...ciemne chmury. To mój wehikuł:
Jak chwilę temu zachwalałem nawigację (wrócę do tych pochwał w opisie powrotu), tak teraz telefon mi się zawiesił i kawałek musiałem się wracać. Po wyjeździe na trochę główniejszą drogę prawie przejeżdżam bociana. Ot i dzieci by nie było , na szczęście po dość mocnym hamowaniu, udaje się uniknąć bliższego spotkania.
Kolejne minuty, kilometry mijają mi na słuchaniu mojej klasyki podróżnej czyli trochę Na Bani, Moonspella, Tiamatu i pani Loreny McKennıt i tak mijam kolejne wsie i miasta. Mijając Zagórz, mą uwagę przyciągają ostre, zalesione szczyty Gór Słonych, wchodzące w skład Gór Sanocko-Turczańskich (w domu po powrocie przeglądam informacje, patrzę na szlaki - zaintrygowały mnie te widoki). Szybko mijam Lesko, próbując przypomnieć sobie, gdzie wsiadłem do ostatniego auta, które złapałem na stopa w 2003(?) roku, niestety nie wyłapałem tego miejsca, więc szybko dojeżdżam do Ustrzyk Dolnych, gdzie robię małą przerwę na siku i hot doga, notabene, to na przeciw tej stacji benzynowej, łapałem stopa wracając z tamtej wycieczki.
Mijam miasto skrótem i powoli zaczynam się zachwycać, powoli mija zmęczenie a zaczyna się ekscytacja i ciekawość przygody jaka mnie czeka. Kolejna przerwa, krótka bo zaczynam się śpieszyć, na parkingu przed ( i nad ) Lutowiskami i podziwiam widok:
Na zdjęciu powyżej widać z prawej masyw Otrytu, leżący bądź to w Bieszczadach (a dokładnie w Bieszczadach Zachodnich), którego stokami północnymi, biegnie granica Gór Sanocko - Turczańskich, bądź zaliczany do Gór ST, gdy granica biegnie linią Sanu. Środkiem biegnie droga, zwaną Wielką Pętlą Bieszczadzką, a moim dzisiejszym początkiem przygody. Więc po kilku chwilach, gdy stoję i chłonę widok, ruszam. Przejeżdżam koło tablic, oznajmiających, że wjeżdżam do Bieszczadzkiego Parku Narodowego, następnie znak zakazujący używania sygnałów dźwiękowych i jadąc doliną wzdłuż wód rzeki Wołosatki dojeżdżam do mojego dzisiejszego celu.
Ustrzyki Górne - parking przy czerwonym szlaku na Szeroki Wierch, w tle Wielka Rawka...ze śniegiem...
ciąg dalszy nastąpi. Chyba