W styczniu wymyśliłem sobie powrót do źródeł, czyli odwiedzenie beskidzkich chatek (dawniej studenckich, dzisiaj już prywatnych, co akurat wyszło im na plus). Napadało śniegu, więc zapowiadała się w końcu normalna zima, choć mogło to też oznaczać groźbę przecierania tras.
Okazało się, że najwięcej kłopotów sprawiło dotarcie do szlaku. Od kiedy nie jeżdżę w góry z Ecowarriorem zazwyczaj omijało mnie licho (zwane oficjalnie "pechem"), czasem jednak przypomina ono o tym, że nadal istnieje. Tak było i tym razem.
W piątkowy poranek do Katowic dotarłem jeszcze bez przeszkód. Gdy kupowałem bilet do Żywca babka w kasie poinformowała mnie, że pociąg ma 10 minut opóźnienia. Żaden problem, mamy tam około trzech kwadransów na przesiadkę. Atmosfera zaczęła gęstnieć, gdy stojąc z Kaprem na peronie dodawaliśmy kolejne stracone minuty... Wyszło ich w końcu 32, gdy zug łaskawie się wtoczył i zabrał nas do środka. Informuję o tym Młodego, czekającego już w Tychach. I ten po chwili oddzwania z dramatyczną wieścią, iż... wlazł nie do tego pociągu! "No bo przyjechał taki długi i myślałem, że to na Żywiec, a to na Tychy Lodowisko" - tłumaczył. Mamy z Kaprem niezłą polewkę, bo choć Młody wysiadł na następnym przystanku i zaczął wracać z powrotem na "główne" Tychy, to i tak już nie miał szans do nas dołączyć; wszedł do kolejnego składu, tym razem na Zwardoń, który z powodu opóźnienia przyjechał wkrótce po naszym. Licho nie odpuszczało nawet na chwilę: podczas pisania do Młodego smsa telefoniczny słownik zmienił zdanie z "Wyjeżdżamy z Katowic" na "Wyjeżdżamy z... Katynia!" .
Tymczasem mój pociąg nabiera kolejnych opóźnień. To podobno norma - jak mówią nieliczni pasażerowie od tygodnia nie ma dnia, aby na tej linii skład Kolei Śląskich przyjechał punktualnie. Ponoć coś jest z rozjazdami za Dąbrową Górniczą (znowu te Zagłębie!), nawet nie ma mrozu i już wszystko spieprzone!
Patrzymy na zegarek - przesiadka w Żywcu staje się coraz mniej prawdopodobna. Młody goniący następnym pociągiem jest coraz bliżej, ale jednak kilkanaście kilometrów dalej. Ciekawa sprawa - nasz pociąg niby jest przyspieszony ("opóźniony przyspieszony" - jak wrzeszczał głośnik), a zatrzymuje się na wszystkich stacjach. Wyświetlacz pokazuje już 48 minut straty i w Bielsku wydaje się, że na bank w stolicy Żywiecczyzny nie zdążymy na autobus! Potem na jednej ze stacji maszynista nieoczekiwanie nadrabia prawie 10 minut, więc jesteśmy... 5 przed czasem. Pędzimy szczęśliwi na dworzec autobusowy i wyglądamy busika. Jeszcze go nie ma. Wkrótce zjawia się i Młody, jesteśmy w pełnym składzie na dziś, ale busa ani widu ani słychu. Kierowca innego sugeruje, że czekanie ma małe szanse powodzenia... Kurna, ale przecież ten kurs widnieje i w internecie (pod dwoma różnymi godzinami, lecz zawsze) i na oficjalnej stronie żywieckiego DA i nawet na wielkiej kartce z odjazdami przy stanowiskach!
No cóż, nie przyjechał... Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się potem, że jak nie ma nauki w szkołach, to on nie jeździ, mimo, że według rozkładu powinien. Przecież to Polska, Bałkany Europy Środkowej.
Co robić? Chcieliśmy się dostać do Kocierza Rychwałdzkiego, ale może spróbować cofnąć się do Bielska, potem do Andrychowa i od drugiej strony wejść w Beskid Mały? Zajmie nam to pewnie sporo czasu... Młody sprawdza Ubera. Niby jeździ za 30 złotych, ale... nie jeździ, bo w okolicy nie pracuje ani jeden Uberasz. Cudnie. Pod PKP zagadujemy taryfiarzy, ile może kosztować kurs do Kocierza? Patrzą dziwnie i rzucają "osiem dych". Drogo, ale na osobę wychodzi nieco ponad 25 złotych, więc pewnie niewiele więcej niż ceny biletów na Andrychów... Uderzam do pierwszej stojącej taksówki.
- Kocierz Rychwałdzki? A gdzie to? - mruży oczy facet za kółkiem. Pokazuję mu na mapie, długo się w nią wpatruje (w linii prostej to około 12 kilometrów). - Kościół tam jest? Aaa, to nie ten, myślałem, że bliżej... No to będzie około stówy - odpowiada w końcu.
Informujemy, że konkurencja chciała taniej i się żegnamy, po czym ten po kilkunastu sekundach namysłu woła:
- Wezmę was za te osiemdziesiąt.
No tak - przejedzie w sumie niecałe 40 kilometrów (tam i z powrotem) bez taksometru i swoje zarobi, w mieście mógłby czekać jeszcze długo na klienta.
Ostatecznie punktualnie w południe zajeżdżamy do Kocierza Rychwałdziego, a konkretnie Kocierza Górnego. Jak się ktoś potem pytał czym przyjechaliśmy w góry, to odpowiadaliśmy, że taryfą . Na szczęście od tego momentu licho odpuściło (przynajmniej nas).
Wchodzimy na zielony szlak, który mija kilka chałup, rozwaloną piwnicę i wyprowadza nas na pola. Kaper pędzi do przodu, ja z Młodym zabezpieczam tyły.
Dolina Kocierzanki zostaje z tyłu. Na zachmurzonym niebie przez chwilę próbuje przebijać się słońce, ale nie ma szans.
Najbardziej męczący jest pierwszy odcinek, po dojściu do szosy wojewódzkiej od razu zwiększa się tempo. Ruch na asfalcie minimalny.
Szlak po pewnym czasie odbija w las, ale postanawiamy trzymać się drogi, którą dochodzimy do przełęczy Kocierskiej.
Nadkładamy kilkaset metrów, aby podejść do zajazdu. Liczyłem, że może będą sprzedawać coś rozgrzewającego, lecz kartka głosi, iż zapraszają tylko w soboty i niedzielę. Z popasu nici.
Wracamy w kierunku przełęczy. Nie pytajcie mnie, co oni tu robią .
Kolejna godzina z hakiem to przyjemny marsz przez zimowy las po znaczkach Małego Szlaku Beskidzkiego.
Na to bym nie wpadł, aby powiesić na drzewie flagę z papieżem! Każdy fragment terenu muszą oznaczyć po swojemu...
Przed piętnastą docieramy na Potrójną. Góra ma kilka szczytów, meldujemy się przy każdym z nich.
Ponieważ pora jeszcze wczesna, więc zaglądamy do Chatki na Potrójnej, gdzie kupujemy i wypijamy sikacza. W chatce pusto, ale z balkonu dochodzą jakieś głosy. Przy ponownym wyjściu na dwór okazuje się, że zaczął padać śnieg.
Schodzimy z Potrójnej, żółtym łącznikiem przechodzimy obok Zbójnickiego Okna i wkrótce wyłania się sylwetka Chatki pod Potrójną.
Kiedyś bywałem w niej bardzo często, nawet kilkanaście razy w roku. Zmieniali się chatarzy, ale sentyment pozostawał. A teraz przychodzę po pięcioletniej przerwie. Trochę się tu pozmieniało: zniknęła drewniana wiata przed wejściem, kuchnia z ogólnodostępnej stała się miejscem gotowania dla gospodarzy, którzy sprzedają kilka prostych i smacznych potraw. Do tego tanich - np. niezła zupa grzybowa za 5 złotych!
Wkrótce zapada zmrok i rozpala się zewnętrzne palenisko. Atmosfera robi się bajkowa, w dodatku okazuje się, że ktoś ma urodziny, wódka mrozi się we wiadrze .
Około dwudziestej dociera Kasia, a więc nasza beskidzka ekipa na resztę weekendu jest w komplecie. Noc przeciąga się do wczesnego rana, sobotnie wstawanie staje się bolesne. Ostatecznie jednak udaje nam się zebrać w okolicach jedenastej.
Dziś chcemy zrealizować plan, który chodził mi od dawna po głowie i przejść spod Potrójnej w Beskidzie Małym do chatki na Lasku w Beskidzie Makowskim. Te dwa obiekty są ze sobą powiązane: raz, że należą do najczęściej odwiedzanych przeze mnie, dwa - kiedyś miały tego samego właściciela, trzy - obecny chatkowy na Lasku przeszedł tam właśnie spod Potrójnej. Trasa z racji zimy będzie trochę kombinowana, czasem pominiemy szlak na rzecz łatwiejszego przejścia. Robimy tak już na samym początku i bezszlakowo schodzimy do zasypanej drogi w dolinie Kocierzanki, gdzie zazwyczaj zostawiają swoje samochody nocujący w chatce (łamiąc przy okazji zakaz wjazdu i narażając się na spuszczenie paliwa przez miejscowych).
Z drogi asfaltowej odbijamy w leśną i rozpoczynamy pierwsze podejście, na tzw. Pasmo Łysiny. W sprzyjających warunkach można ten odcinek przebyć w 30-40 minut, ale kiedyś w Walentynki męczyłem się na nim ponad trzy godziny! Przez noc nasypało wtedy tyle śniegu, że momentami walczyłem z zaspami większymi od siebie. Teraz również jest nieprzetarte, lecz jednak śnieżna warstwa ma znacznie mniejszą wysokość.
Szybko grupuje się szyk wędrówki: pierwszy Kaper, wspina się po wielotysięcznikach, więc dla niego Beskid Mały to pikuś. Druga Kasia, wysportowana, w ogóle się nie męczy. A potem dwie zawalidrogi, przy czym zwykle byłem przedostatni .
Na górze spotykamy zielony szlak, którym właziliśmy wczoraj na przełęcz Kocierską. Korzystamy z niego przez chwilę i czarnym szlakiem złazimy do Ślemienia. Przez krótki moment widzę fragmenty niebieskiego nieba.
Kolejny odcinek prowadzi normalną drogą, zatem pokonujemy go dość szybko. Niektórym ciągle wydaje się, że ktoś nas śledzi.
W centrum wioski odwiedzamy sklep. Liczyłem, że posiedzimy sobie dłuższą chwilę na schodach urzędu gminy, ale ekipa woła, żeby iść dalej. Nienormalni!
Ze Ślemienia wychodzi niebieski szlak, postanowiliśmy jednak skorzystać z równoległej drogi gruntowej. To był dobry pomysł, drugie podejście nie sprawiało większych problemów. Tylko pogoda zaczęła się psuć, z nieba leci marznąca mżawka.
Kurs kolizyjny z sarnią bandą.
Na grzbiecie znajduje się przysiółek o nazwie Bąków, więc drogi do niego są odśnieżone prawie do samego końca. Przy kolejnym zejściu spotykamy babę z chłopem rodem z Górnego Śląska, którzy mają tam domek, ale nigdy nie chodzili po okolicy i pytają się, gdzie dojdą...
Przed nami rogatki Huciska, które zmieniają się w Pewel Wielką. Odkrywamy, że droga zrobiła się strasznie śliska - najpierw pokryta śniegiem, a potem z odsłoniętym asfaltem; jej nawierzchnia przypomina lodowisko. Spotykane auta zaczynają tańczyć, mają problemy z podjazdem, a w pewnym momencie widzimy ślady jakiegoś wypadku.
Pod sklepem spotykamy trzaśnięte wozy, jeden ma mocno zniszczony tył. Przyglądamy mu się krótko i wchodzimy do lokalu handlowego, tym razem mam mocne postanowienie napić się piwa. Uprzejma ekspedientka sugeruje, aby spożyć je za stojącym naprzeciwko starym drewnianym domem. "Bo policja".
- Eee, chyba teraz policji tu nie będzie - odpowiadam, po czym wychodzę i... prawie wpadam pod radiowóz. Przyjechali do stłuczki. Nie mamy wyboru, idziemy za chatę. Ślady świadczą o tym, że to popularne miejsce biesiadne.
W pewnym momencie pojawia się facet z taszą, też udaje się do sklepu.
- Na chatkę? Studenci? - dopytuje się. - A morsujecie też?
Nie, a przynajmniej nie wszyscy. Czuć, że chciałby pogawędzić, bo gdy po chwili wraca znowu zagaduje:
- A wiecie jakie są najlepsze stringi do morsowania?
- Męskie? - strzelam, bo nie mam pojęcia.
- Z Koniakowa! Takie koronkowe - śmieje się z własnego pomysłu .
Piwo miało truskawkowy dodatek i smakowało nieźle, choć niektórzy marudzili, że im zimno. No, ale akurat oni go nie pili .
Fot. Kasia.
Oddajemy w sklepie butelki, policja już się zmyła. Przechodząc obok strzaskanego auta Kasia woła:
- Ej, jego spotkaliśmy ostatnio na Lasku.
Faktycznie, znajoma gęba! Do tego z samochodu wychodzi jakaś dziewczyna i nam macha. A to Marysia! Też kieruje się na Lasek, jechała razem ze znajomymi i to właśnie oni zaliczyli stłuczkę! Na szczęście nikomu nic się nie stało, lecz pojazd nie nadaje się do dalszej jazdy i czekają na pomoc. Trochę czasu poczekaliśmy z nimi, urządzając przy okazji małą, spontaniczną imprezę na chodniku .
Za nami większość trasy, ale w końcu trzeba iść dalej. A nawet kawałek za daleko, gdyż w Pewli przegapiamy odbicie na szlak chatkowy. Na usprawiedliwienie dodam, iż jest on fatalnie oznakowany, a na początkowym odcinku właściwie nie ma szans dojrzenia znaków.
Ostatnie podejście liczy cztery kilometry. Szlak kręci i zalicza kolejne przysiółki: Szewcowa Polana, Łazy, Plutowa Polana. Następnie odcinek przez łąki i las. Strasznie mi się nuży, czuję się coraz bardziej zmęczony. W butach robi się mokro - generalnie przeciekły wszystkim oprócz Kasi, choć ponoć ona miała najbardziej dziurawe .
Końcowe półtora kilometrów to męka. Śnieg stał się kopny, od tej strony nikt nie chodzi. Męczy każdy krok. Przypomina mi się sytuacja sprzed lat, kiedy raz w Sudetach aż wymiotowałem ze zmęczenia, teraz też mam ochotę to zrobić. Poruszam się już właściwie siłą woli, podczas gdy Kaper już dawno dotarł na miejsce. Gwałtownie spada temperatura - jeszcze niedawno było zero, teraz dobiło już do minus ośmiu stopni. Wreszcie słyszę ludzkie głosy, wkrótce spotykam stojącą między zaspami terenówkę i grupę ludzi budującą igloo. Chatka wyłania się zza górki, zmęczenie cudownie znika.
Przejście spod Potrójnej zajęło nam nieco ponad siedem godzin, odległość to 20 kilometrów. Niby nie jest to jakiś porywający dystans, ale przynajmniej mnie dał mocno w kość! Będę go musiał kiedyś powtórzyć latem.
Lasek jak zwykle oferuje niezapomniane wrażenia. Po nas dociera Marysia z ekipą, pojawia się także Radek (Turystykon) z żoną. Jest miło. I tylko ten widok po powrocie do pokoju może niepokoić .
Niedziela wita piękną pogodą. Zupełnie niespodziewaną, prognozy jej nie uwzględniały. Szkoda, że dopiero dzisiaj.
Nigdzie nam się nie spieszy, więc chatkę opuszczamy dopiero popołudniem. Schodzimy do Koszarawy, gdzie Radek zostawił samochód. Towarzyszą nam widoki na Babią Górę.
Koszarawa.
Radek podrzuci nas na transport publiczny i w ten sposób zakończyliśmy chatkowy weekend.
Beskidzkie chatkowanie: Potrójna - Lasek.
Beskidzkie chatkowanie: Potrójna - Lasek.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
sokół pisze:Nie dość, że pełna przygód, to jeszcze szliście takimi raczej niszowymi ścieżkami. Bardzo udane zdjęcia!
niektórzy narzekali, że za mało gór
sokół pisze:Marysia to ta, co była w Gorcach na pamiętnym, pierwszym zlocie GBG?
tak, to ona
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Fajna taka wycieczka szlakiem tych chatek studenckich Zainspirowałeś mnie do zrobienia sobie podobnej wędrówki, o chatce na Lasku nie słyszałem w ogóle.
MOJA STRONA O GÓRACH OPAWSKICH: http://www.goryopawskie.eu/
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 52 gości