"Przecież nigdzie mi się nie spieszy" - Beskid Nis
: 2020-08-13, 22:07
I znowu jestem w Komańczy! I znowu, podobnie jak rok temu, zaczynam stąd letnią przygodę z Beskidem Niskim!
A miało mnie tu nie być - pierwotne plany przewidywały rozpoczęcie wędrówki w okolicach Gorlic. Tydzień wcześniej okazało się jednak, że na szlaki muszę ruszyć jednoosobowo, więc zmieniłem marszrutę, aby zacząć od wschodniego krańca pasma. Tradycyjnie dość mocno straszyły mnie prognozy pogody: w góry przybyłem w poniedziałek i na ten dzień przewidywano początek wielodniowego załamania aury z silnymi deszczami i niską temperaturą! Człowiek może się załamać oglądając coś takiego, ale nie upadałem na duchu... Potem prognozy stopniowo poprawiały się. Co prawda jadąc tutaj autobusem przeżyłem kilka godzin oberwania chmury, ale mniej więcej od Sanoka niebo robiło się coraz łagodniejsze, a w Komańczy pojawiło się słońce!
Inaczej niż zwykle dotarłem na końcowy przystanek dość późno, bo zegarek wskazuje prawie 14-tą. Nie szkodzi, mam kupę czasu do zachodu słońca. Ponieważ "Brama w Bieszczady" - jak się gmina reklamuje - to nieustannie gastronomiczna pustynia, więc bez zbędnych ceregieli ruszam drogą na zachód.
W miejscu, gdzie teraz znajduje się parking, jeszcze dwa lata temu stał pomnik milicjantów zabitych przez Narodowe Siły Zbrojne. Później bohatersko się go pozbyto...
Maszerując chodnikiem i uśmiechając się do okolicy przeżywam pierwsze nieszczęście: z bocznej kieszeni plecaka wypada mi woda i butelka przebija się, sikając na zewnątrz silnym strumieniem. Wypijam trochę i próbuję ją jakoś umocować z powrotem, lecz ta ciągle popuszcza mocząc wszystko dookoła. Niedobrze, to mój jedyny zapas napoju bezalkoholowego! Muszę znaleźć sklep!
Mijam cerkiew greckokatolicką Opieki Matki Bożej. Architekturę prezentuje nietypową - drewniany korpus świątyni z Dudynki osadzono na kamiennej wysokiej podmurówce! Była to podobno pierwsza cerkiew unicka powstała po wojnie - w PRL-u kościół greckokatolicki został oficjalnie zlikwidowany i włączony w struktury prawosławne, zmiana takiego stanowiska stała się możliwa dopiero w czasie odwilży Jaruzelskiego.
Kawałek dalej widzę z boku mały sklepik, w którym kupuję równie małą butelkę wody.
Na końcu wsi stoi się druga, słynniejsza cerkiew. Też pod wezwaniem Opieki Matki Bożej, co nie dziwi, gdyż pierwotnie była to także parafia greckokatolicka, dopiero za komuny stała się prawosławna. Obiekt po pożarze w 2006 roku starannie odbudowano i jeśli ktoś nie znałby jego historii, to nie zorientowałby się, że to budynek liczący ledwie kilkanaście lat. Nawet kolor ścian jest niemal identyczny z tymi od dzwonnicy, którą zdołano ochronić przed płomieniami.
W dzwonnicy facet sprzedaje pamiątki, natomiast mnie bardzo cieszy, że po raz pierwszy widzę otwarte drzwi i udaje mi się wejść do wnętrza cerkwi. Witam się z batiuszką i w ciszy kontempluję widok zrekonstruowanego ikonostasu.
Na trawniku przetrwały pojedyncze groby z XIX i początków XX wieku. Przed pożarem mur otaczały liczne drzewa.
Natomiast nieco wyżej rozciąga się cmentarz, na którym sporo krzyży udekorowano wstążkami w ukraińskich barwach narodowych.
Jakaś babka z dzieckiem widząc mnie robiącego zdjęcia:
- Piękna, prawda? Dobrze, że nie przejęli jej katolicy - zachowałaby ściany, ale straciłaby duszę.
Nic dodać, nic ująć.
Za cerkwią zaczyna się kilka kilometrów "niczego", po którym znajdziemy się w Czystogarbie (Czystohorb, Чистогорб, a w latach 1977-81 Górna Wieś). Zamierzam tam dostać się stopem, bo dymać w upale asfaltem nie bardzo mi się widzi. Zamierzenie to realizuję błyskawicznie, gdyż zatrzymuje się pierwszy samochód . Kierowca jest z Tylawy i tam właśnie jedzie. Co prawda o Czystogarbie nie słyszał (co dziwne), ale oczywiście mnie weźmie.
Czystogarb składa się z dwóch części: w tej bliższej Komańczy są pozostałości po cmentarzu i cerkwisko oraz hodowla koni huculskich, w tej dalszej kiedyś działał PGR i filia zakładu karnego. Proszę o wysadzenie przy tej drugiej.
Wychodzę na wzniesieniu. Obok drogi stoi drewniany kościół Dobrego Pasterza, datowany na rok 2008 albo 1991 (niezły rozstrzał). Drewniana cerkiew wzniesiona w stylu ukraińskim stała - jak już pisałem - niżej i spłonęła w 1945 lub 1946 roku.
Przed ostatnią wojną Czystohorb zamieszkiwało ponad 800 osób - Rusini oraz setka Cyganów, handlujących końmi i trudniących się przemytem dóbr z Czechosłowacji (podobno m.in. eteru). Cyganami zajęli się Niemcy, a Rusinów wywieziono na Ukrainę w ramach "wymiany ludności". W czasie "akcji Wisła" nie było już kogo stąd wypędzać...
Kościół ładny, ale naprzeciwko działa większa atrakcja - osiedlowy sklep! Położony tuż obok pegieerowskich bloków, z podcieniami. Pilnuje go biały pies o imieniu Fiśka, którego głównym hobby jest... gonienie cieni.
Do niedawna obok sklepu zapraszała także wiata, ale z powodu wirusa obklejono ją taśmą. Kupuję zimne piwo i kiełbaski, zrzucam buciory i siadam przy wejściu. Pies cały czas jest blisko.
To jeden z tych momentów wyprawowych, gdy człowieka ogarnia błogie szczęście: znowu udało się gdzieś pojechać, tyle ciekawych przygód przed nami, pogoda dopisuje, a piwo jest dobrze schłodzone .
Sklep pełni rolę centrum wioski. Co chwilę ktoś podjeżdża na krócej lub dłużej, czasem można podsłuchać ciekawe rozmowy. Nie mogło oczywiście zabraknąć polityki. Mimo, że województwo podkarpackie uchodzi za bastion partii rządzącej, pojawiający się tu ludzie wyłamują się z tego schematu, jeżdżąc po partii władzy jak po burej suce. Nie podoba im się także, że miejscowy ksiądz agituje za PiSem, choć to raczej jakieś zaskoczenie nie jest. Zapadła mi w pamięć opowieść o jakimś niedawnym wyjeździe (możliwe, że o pielgrzymce do Częstochowy), gdzie pewien facet był oburzony zniszczonym plakatem urzędującego prezydenta.
- To skandal, bandyci, jak oni śmieli? Taki dobry człowiek, tyle dobrego zrobił! - wołał.
Potem spotkali tak samo potraktowany plakat głównego kontrkandydata. Na pytanie, czy ten zniszczony mu nie przeszkadza, facet odparł:
- Nie! Ba, sam go rozerwałem, bo ten Trzaskowski to taki wredny z gęby i oczyszczalni nawet nie naprawił... Poza tym za ładny ten plakat, a nasze takie słabe, bo Kurski ma mniej kasy niż ci z TVN-u.
W pewnym momencie pojawia się samochód i wytacza się z niego dwójka mężczyzn o znajomych gębach. No tak, jechałem z nimi autobusem do Komańczy. Wtedy jednak byli w normalnym stanie, a teraz jeden z nich zatacza się i ledwo chodzi. Okazuje się, że ostro walczyli gdzieś pod urzędem gminy. Zresztą w przypadku tego mocniej zawianego to ponoć norma, a właśnie wracał ze szpitala, gdzie wylądował po ostatniej balandze. Ma gość zdrowie!
Pod sklepem spędziłem ponad godzinę, nigdzie mi się przecież nie spieszyło. Po założeniu plecaka zaglądam jeszcze do kościoła przez zamknięte drzwi.
Przy blokach trwa rąbanie drewna. Ostatni raz takie składowisko bali na osiedlu widziałem w Bułgarii. Ciekawe czy mają jeden centralny piec czy każde mieszkanie osobny?
Pozostałości po PGR-ze.
Drogą wojewódzką schodzę w kierunku północnym. Przede mną idzie dziewczyna w różowych ciuszkach, po czym za zakrętem już jej nie widzę! Rozpłynęła się?
Całkiem ładne stąd widoczki.
Zbliżam się do tablicy z napisem Wisłok Wielki. Kiedyś była to jego południowa część nazywana Wisłokiem Górnym (Вислік Горішній). Obok drogi na niewielkiej, zarośniętej kwaterze spoczywają żołnierze austro-węgierscy polegli w Wielkiej Wojnie. Cmentarz wieńczą trzy drewniane krzyże ustawione przez parafię z Wisłoka z nazwami "Bóg, Honor, Ojczyzna". To podobnie jakby na polskim cmentarzu z września '39 ktoś umieścił hasło "Gott mit uns".
Wśród pierwszych zabudowań Wisłoka są stare, drewniane chałupy.
Za mostem zaczyna się żółty szlak w kierunku granicy. Patrząc na tabliczkę nieźle się zdziwiłem: 3 godziny do Kanasiówki? Jakim cudem?! Na wszystkich mapach są czasy 1:40-1:45. W dodatku do słowackiego Kalinova jest już potem tylko 35 minut, chociaż znowu według map czas zejścia wynosi półtorej godziny! Oj, chyba towarzysze z PTTK Sanok coś pokręcili!
Odbijam w nasłonecznione łąki. Bardzo tam przyjemnie.
W lesie idzie się dość szybko: podejście jest minimalne, czasem ścieżka prowadzi wręcz po płaskim, więc mam dobre tempo. Robię sobie także jeden popas, w końcu nigdzie się nie spieszymy. To hasło przewodnie tego wyjazdu i będę starał się je regularnie stosować.
Do Kanasiówki i ciągnącej się kawałek dalej granicy dochodzę po półtorej godzinie. Półtorej, a nie trzech! Od tego należałoby odjąć jeszcze pauzę. Tyle warte są informacje na szlakowskazach.
Kanasiówka mierzy 823 metry i to najwyższa wysokość, na jakiej będę podczas tego wypadu. To przecież Beskid Niski. Na szlaku granicznym szybko przypominam sobie jego drugą nazwę - Błotnisty. Nie wiem czemu granica jest tu zawsze tak masakrycznie mokra? Zaczynam podejrzewać, że to jeden z rządów albo oba specjalnie doprowadzają ją do tego stanu, aby kręciło się na niej mniej ludzi.
Jedyna mijana polanka. Według mapy powinien na niej stać pomnik, ale nie stał.
Słupek z czasów wojny - wtedy Państwa Słowackiego.
Czterdzieści minut od Kanasiówki osiągam następny węzeł szlaków wyposażony dodatkowo w wielkie plansze opisujące historię okolicy - zarówno polskie, jak i słowackie. Mnie interesuje ta oto tablica z napisem "Pole namiotowe".
Szybko schodzę półtora kilometra do wyczekiwanej wisienki na torcie dzisiejszego dnia - pola biwakowego w Jasielu. Przestrzeń w środku lasu wyposażona w ławki, stoliki, trzy zadaszenia, jedną niewielką zamykaną wiatę, dwa paleniska oraz trochę oddalony wychodek. Do tego masa terenu na rozbijanie namiotów. Dla miłośników mycia też się coś znajdzie - zaczynająca w pobliżu swój bieg Jasiółka płynie wartko i jest czyściutka. Słowem - mamy tu wszystko, czego potrzebuje turysta noszący cały dobytek ze sobą!
W Beskidzie Niskim istnieje kilka "samoobsługowych" oficjalnych terenów biwakowych, lecz te chyba jest najfajniejsze, bo i najbardziej oddalone od cywilizacji. To idealne połączenie pragnienia turystów do spania w "dziczy" i jednoczesnego ograniczania obaw leśników, czy nie zastaną później tony śmieci albo wypalonego hektara lasu. Musi być tylko spełniony jeden warunek: brak możliwości dojazdu samochodem! Jasiel od najbliższej osady, wyludnionej Woli Wyżnej, dzieli 5 kilometrów i zakaz wjazdu, a od drogi wojewódzkiej jeszcze więcej, gdyż prawie 10. To w jakiś sposób ogranicza masowe spędy, choć ponoć i tak często bywa tu tłoczno, a we wiacie co wakacje zadomawiał się jakiś profesor z nizin, samozwańczy herszt Jasiela. Tym razem żadnego takiego typa spotykam, ba - jestem tu sam! Co prawda na zegarku dopiero kwadrans po siódmej, ale zapowiada się, że noc spędzę samotnie.
Planowałem tu dotrzeć już rok temu, lecz wtedy szyki popsuły mi ulewne opady deszczu. Na szczęście na kolejną okazję nie musiałem czekać wielu lat, jak w przypadku Ostredoka .
Postanawiam zaanektować wiatę, nie będę musiał rozkładać namiotu. Potem przychodzi kolej na ablucję w Jasiółce.
Za mostkiem wznosi się pomnik, który przypomina wydarzenia z przeszłości. Krwawe, jakich wiele na Łemkowszczyźnie. Jasiel (Ясель) w okresie międzywojennym zamieszkiwało około 400 osób, głównie Rusinów, ale sama wioska leżała bliżej Woli. Rejon obecnego biwaku był pusty, lecz patrolowany przez strażników granicznych, a po wojnie przez WOP-istów. W 1946 roku tereny te penetrowane były intensywnie przez sotnie Ukraińskiej Powstańczej Armii. Polscy żołnierze, znacznie mniej liczni, postanowili w marcu tamtego roku wycofać się z posterunku. Załoga plus posiłki, w sumie prawie 100 jednostek, zostało zaatakowanych przez kilkukrotnie silniejsze oddziały partyzanckie. Skończyło się tragicznie: po wystrzelaniu całej amunicji wojsko poddało się Ukraińcom, po czym kilkudziesięciu mundurowych zamordowano, część zaginęła (albo zdezerterowali albo też ich zabito), jeden ranny uciekł z miejsca egzekucji, trzech przedarło się do Czechosłowacji, a nielicznych wypuszczono wolno.
Mordów nie dokonano nad samą Jasiółką, więc mam nadzieję, że nie będzie mnie w nocy nic straszyć.
Po kąpieli rozpalam ognisko. Kupiony w Zagórzu wuszt z domowej masarni, sznita z kyjzą, cwibla. Kolacja jak się patrzy . Przy okazji przesuszyłem spocone wkładki do butów .
Nie było mi jednak dane spędzić wieczoru jednoosobowo. Ledwo zjadłem kiełbaskę, a zjawił się rowerzysta, potem drugi. Kumple z Rymanowa. Też są tu pierwszy raz. Ten młodszy tryska szczęściem, ten starszy ma dwa problemy. Mniejszy z nich to niedźwiedzie, przed którymi ostrzegają tablice. Poważniejszy to żona, nie powiadomił jej gdzie nocuje, a zasięgu tu brak. Pytają się mnie, czy gdzieś go nie spotkałem.
- Chyba był wyżej, ale nie jestem pewien - wzruszam ramionami, bo nie zwracałem na to uwagi, nie był mi do niczego potrzebny. Łażą po okolicy, lecz nadaremnie - smartfony pozostają głuche. W takiej sytuacji żona może zareagować gorzej niż głodny niedźwiedź...
Oprócz nich przyszło jeszcze czterech piechurów w starszym wieku. O ile nasza trójka integrowała się przy trzaskających płomieniach ogniska, o tyle tamci nie przejawiali ochoty na nowe znajomości i imprezowali przy stole we własnym gronie.
Chłopaki z Rymanowa ostrzegali, że jeśli zawita misiek, to władują się do mojej wiaty, ale nic takiego nie nastąpiło: noc minęła zupełnie spokojnie. A patrząc na niebo... zapomniałem, że może być widać tyle gwiazd!
Tymczasem poranek przynosi niemiłą niespodziankę: bardzo dużo chmur! Początkowo przebija się jeszcze słońce, ale potem wszystko zakrywa wielka chmurzasta pierzyna. A zapowiadano na wtorek piękny dzień! Góry jednak rządzą się swoimi prawami...
Rowerzyści wyruszyli wcześnie z powrotem do Rymanowa, natomiast czwórka piechurów męczona kacem zbiera się wolno i rozkłada wokół ponownie rozpalonego ogniska. Siedzę chwilę z nimi, po czym pakuję się i wchodzę na niebieski szlak poprowadzony drogą z resztkami asfaltu. Niedaleko pola namiotowego trafiam na zagrodę dla koni.
Pomnik kurierów Armii Krajowej, przechodzących tędy w kierunku Węgier. Mniej więcej do tego miejsca sięgały kiedyś domy Jasiela.
Jasiółka bardzo kręci, czasem też zmienia swoje koryto. Spotykam kilka jeziorek, będących dziełem bobrów.
Przy drzewach widać szkielet budynku - to pozostałości po posterunku WOP-istów. Wzniesiono go pod koniec lat 40., gdyż wcześniejszą konstrukcję zniszczyła UPA. Koszary i stajnia była w późniejszym czasie używana jako prowizorycznie schronisko PTTK, a następnie przejął ją PGR. To właściwie jedyny ślad po zabudowie, bowiem z cywilnych obiektów nie uchowało się nawet tyle.
Centrum nieistniejącej wioski. Nawet nie jestem pewien, co stało się z mieszkańcami - jedne źródła twierdzą, że padli ofiarą "akcji Wisła", inni - iż wywieziono ich wcześniej "dobrowolnie" na Ukrainę. Dawną obecność Rusinów przypomina kilka przydrożnych postumentów z piaskowca. Krzyże też odeszły w niebyt...
Jest jeszcze zarośnięte cerkwisko i dawny cmentarz przykościelny z jednym nagrobkiem. A zaraz obok niego nieduża kwatera wojenna czerwonoarmistów, poległych w 1944 roku w czasie operacji dukielskiej. Na mogiłach radzieckich ustawiono dwa krzyże - drewniany i żeliwny. Ten drugi prawdopodobnie wieńczył kiedyś kopułę jasielskiej cerkwi.
Kawałek dalej szlak odbija w lewo i zaczyna lekko się wspinać. Opuszczam Jasiel i kieruję się w stronę granicy, ale to już opowieść na następny odcinek .
A miało mnie tu nie być - pierwotne plany przewidywały rozpoczęcie wędrówki w okolicach Gorlic. Tydzień wcześniej okazało się jednak, że na szlaki muszę ruszyć jednoosobowo, więc zmieniłem marszrutę, aby zacząć od wschodniego krańca pasma. Tradycyjnie dość mocno straszyły mnie prognozy pogody: w góry przybyłem w poniedziałek i na ten dzień przewidywano początek wielodniowego załamania aury z silnymi deszczami i niską temperaturą! Człowiek może się załamać oglądając coś takiego, ale nie upadałem na duchu... Potem prognozy stopniowo poprawiały się. Co prawda jadąc tutaj autobusem przeżyłem kilka godzin oberwania chmury, ale mniej więcej od Sanoka niebo robiło się coraz łagodniejsze, a w Komańczy pojawiło się słońce!
Inaczej niż zwykle dotarłem na końcowy przystanek dość późno, bo zegarek wskazuje prawie 14-tą. Nie szkodzi, mam kupę czasu do zachodu słońca. Ponieważ "Brama w Bieszczady" - jak się gmina reklamuje - to nieustannie gastronomiczna pustynia, więc bez zbędnych ceregieli ruszam drogą na zachód.
W miejscu, gdzie teraz znajduje się parking, jeszcze dwa lata temu stał pomnik milicjantów zabitych przez Narodowe Siły Zbrojne. Później bohatersko się go pozbyto...
Maszerując chodnikiem i uśmiechając się do okolicy przeżywam pierwsze nieszczęście: z bocznej kieszeni plecaka wypada mi woda i butelka przebija się, sikając na zewnątrz silnym strumieniem. Wypijam trochę i próbuję ją jakoś umocować z powrotem, lecz ta ciągle popuszcza mocząc wszystko dookoła. Niedobrze, to mój jedyny zapas napoju bezalkoholowego! Muszę znaleźć sklep!
Mijam cerkiew greckokatolicką Opieki Matki Bożej. Architekturę prezentuje nietypową - drewniany korpus świątyni z Dudynki osadzono na kamiennej wysokiej podmurówce! Była to podobno pierwsza cerkiew unicka powstała po wojnie - w PRL-u kościół greckokatolicki został oficjalnie zlikwidowany i włączony w struktury prawosławne, zmiana takiego stanowiska stała się możliwa dopiero w czasie odwilży Jaruzelskiego.
Kawałek dalej widzę z boku mały sklepik, w którym kupuję równie małą butelkę wody.
Na końcu wsi stoi się druga, słynniejsza cerkiew. Też pod wezwaniem Opieki Matki Bożej, co nie dziwi, gdyż pierwotnie była to także parafia greckokatolicka, dopiero za komuny stała się prawosławna. Obiekt po pożarze w 2006 roku starannie odbudowano i jeśli ktoś nie znałby jego historii, to nie zorientowałby się, że to budynek liczący ledwie kilkanaście lat. Nawet kolor ścian jest niemal identyczny z tymi od dzwonnicy, którą zdołano ochronić przed płomieniami.
W dzwonnicy facet sprzedaje pamiątki, natomiast mnie bardzo cieszy, że po raz pierwszy widzę otwarte drzwi i udaje mi się wejść do wnętrza cerkwi. Witam się z batiuszką i w ciszy kontempluję widok zrekonstruowanego ikonostasu.
Na trawniku przetrwały pojedyncze groby z XIX i początków XX wieku. Przed pożarem mur otaczały liczne drzewa.
Natomiast nieco wyżej rozciąga się cmentarz, na którym sporo krzyży udekorowano wstążkami w ukraińskich barwach narodowych.
Jakaś babka z dzieckiem widząc mnie robiącego zdjęcia:
- Piękna, prawda? Dobrze, że nie przejęli jej katolicy - zachowałaby ściany, ale straciłaby duszę.
Nic dodać, nic ująć.
Za cerkwią zaczyna się kilka kilometrów "niczego", po którym znajdziemy się w Czystogarbie (Czystohorb, Чистогорб, a w latach 1977-81 Górna Wieś). Zamierzam tam dostać się stopem, bo dymać w upale asfaltem nie bardzo mi się widzi. Zamierzenie to realizuję błyskawicznie, gdyż zatrzymuje się pierwszy samochód . Kierowca jest z Tylawy i tam właśnie jedzie. Co prawda o Czystogarbie nie słyszał (co dziwne), ale oczywiście mnie weźmie.
Czystogarb składa się z dwóch części: w tej bliższej Komańczy są pozostałości po cmentarzu i cerkwisko oraz hodowla koni huculskich, w tej dalszej kiedyś działał PGR i filia zakładu karnego. Proszę o wysadzenie przy tej drugiej.
Wychodzę na wzniesieniu. Obok drogi stoi drewniany kościół Dobrego Pasterza, datowany na rok 2008 albo 1991 (niezły rozstrzał). Drewniana cerkiew wzniesiona w stylu ukraińskim stała - jak już pisałem - niżej i spłonęła w 1945 lub 1946 roku.
Przed ostatnią wojną Czystohorb zamieszkiwało ponad 800 osób - Rusini oraz setka Cyganów, handlujących końmi i trudniących się przemytem dóbr z Czechosłowacji (podobno m.in. eteru). Cyganami zajęli się Niemcy, a Rusinów wywieziono na Ukrainę w ramach "wymiany ludności". W czasie "akcji Wisła" nie było już kogo stąd wypędzać...
Kościół ładny, ale naprzeciwko działa większa atrakcja - osiedlowy sklep! Położony tuż obok pegieerowskich bloków, z podcieniami. Pilnuje go biały pies o imieniu Fiśka, którego głównym hobby jest... gonienie cieni.
Do niedawna obok sklepu zapraszała także wiata, ale z powodu wirusa obklejono ją taśmą. Kupuję zimne piwo i kiełbaski, zrzucam buciory i siadam przy wejściu. Pies cały czas jest blisko.
To jeden z tych momentów wyprawowych, gdy człowieka ogarnia błogie szczęście: znowu udało się gdzieś pojechać, tyle ciekawych przygód przed nami, pogoda dopisuje, a piwo jest dobrze schłodzone .
Sklep pełni rolę centrum wioski. Co chwilę ktoś podjeżdża na krócej lub dłużej, czasem można podsłuchać ciekawe rozmowy. Nie mogło oczywiście zabraknąć polityki. Mimo, że województwo podkarpackie uchodzi za bastion partii rządzącej, pojawiający się tu ludzie wyłamują się z tego schematu, jeżdżąc po partii władzy jak po burej suce. Nie podoba im się także, że miejscowy ksiądz agituje za PiSem, choć to raczej jakieś zaskoczenie nie jest. Zapadła mi w pamięć opowieść o jakimś niedawnym wyjeździe (możliwe, że o pielgrzymce do Częstochowy), gdzie pewien facet był oburzony zniszczonym plakatem urzędującego prezydenta.
- To skandal, bandyci, jak oni śmieli? Taki dobry człowiek, tyle dobrego zrobił! - wołał.
Potem spotkali tak samo potraktowany plakat głównego kontrkandydata. Na pytanie, czy ten zniszczony mu nie przeszkadza, facet odparł:
- Nie! Ba, sam go rozerwałem, bo ten Trzaskowski to taki wredny z gęby i oczyszczalni nawet nie naprawił... Poza tym za ładny ten plakat, a nasze takie słabe, bo Kurski ma mniej kasy niż ci z TVN-u.
W pewnym momencie pojawia się samochód i wytacza się z niego dwójka mężczyzn o znajomych gębach. No tak, jechałem z nimi autobusem do Komańczy. Wtedy jednak byli w normalnym stanie, a teraz jeden z nich zatacza się i ledwo chodzi. Okazuje się, że ostro walczyli gdzieś pod urzędem gminy. Zresztą w przypadku tego mocniej zawianego to ponoć norma, a właśnie wracał ze szpitala, gdzie wylądował po ostatniej balandze. Ma gość zdrowie!
Pod sklepem spędziłem ponad godzinę, nigdzie mi się przecież nie spieszyło. Po założeniu plecaka zaglądam jeszcze do kościoła przez zamknięte drzwi.
Przy blokach trwa rąbanie drewna. Ostatni raz takie składowisko bali na osiedlu widziałem w Bułgarii. Ciekawe czy mają jeden centralny piec czy każde mieszkanie osobny?
Pozostałości po PGR-ze.
Drogą wojewódzką schodzę w kierunku północnym. Przede mną idzie dziewczyna w różowych ciuszkach, po czym za zakrętem już jej nie widzę! Rozpłynęła się?
Całkiem ładne stąd widoczki.
Zbliżam się do tablicy z napisem Wisłok Wielki. Kiedyś była to jego południowa część nazywana Wisłokiem Górnym (Вислік Горішній). Obok drogi na niewielkiej, zarośniętej kwaterze spoczywają żołnierze austro-węgierscy polegli w Wielkiej Wojnie. Cmentarz wieńczą trzy drewniane krzyże ustawione przez parafię z Wisłoka z nazwami "Bóg, Honor, Ojczyzna". To podobnie jakby na polskim cmentarzu z września '39 ktoś umieścił hasło "Gott mit uns".
Wśród pierwszych zabudowań Wisłoka są stare, drewniane chałupy.
Za mostem zaczyna się żółty szlak w kierunku granicy. Patrząc na tabliczkę nieźle się zdziwiłem: 3 godziny do Kanasiówki? Jakim cudem?! Na wszystkich mapach są czasy 1:40-1:45. W dodatku do słowackiego Kalinova jest już potem tylko 35 minut, chociaż znowu według map czas zejścia wynosi półtorej godziny! Oj, chyba towarzysze z PTTK Sanok coś pokręcili!
Odbijam w nasłonecznione łąki. Bardzo tam przyjemnie.
W lesie idzie się dość szybko: podejście jest minimalne, czasem ścieżka prowadzi wręcz po płaskim, więc mam dobre tempo. Robię sobie także jeden popas, w końcu nigdzie się nie spieszymy. To hasło przewodnie tego wyjazdu i będę starał się je regularnie stosować.
Do Kanasiówki i ciągnącej się kawałek dalej granicy dochodzę po półtorej godzinie. Półtorej, a nie trzech! Od tego należałoby odjąć jeszcze pauzę. Tyle warte są informacje na szlakowskazach.
Kanasiówka mierzy 823 metry i to najwyższa wysokość, na jakiej będę podczas tego wypadu. To przecież Beskid Niski. Na szlaku granicznym szybko przypominam sobie jego drugą nazwę - Błotnisty. Nie wiem czemu granica jest tu zawsze tak masakrycznie mokra? Zaczynam podejrzewać, że to jeden z rządów albo oba specjalnie doprowadzają ją do tego stanu, aby kręciło się na niej mniej ludzi.
Jedyna mijana polanka. Według mapy powinien na niej stać pomnik, ale nie stał.
Słupek z czasów wojny - wtedy Państwa Słowackiego.
Czterdzieści minut od Kanasiówki osiągam następny węzeł szlaków wyposażony dodatkowo w wielkie plansze opisujące historię okolicy - zarówno polskie, jak i słowackie. Mnie interesuje ta oto tablica z napisem "Pole namiotowe".
Szybko schodzę półtora kilometra do wyczekiwanej wisienki na torcie dzisiejszego dnia - pola biwakowego w Jasielu. Przestrzeń w środku lasu wyposażona w ławki, stoliki, trzy zadaszenia, jedną niewielką zamykaną wiatę, dwa paleniska oraz trochę oddalony wychodek. Do tego masa terenu na rozbijanie namiotów. Dla miłośników mycia też się coś znajdzie - zaczynająca w pobliżu swój bieg Jasiółka płynie wartko i jest czyściutka. Słowem - mamy tu wszystko, czego potrzebuje turysta noszący cały dobytek ze sobą!
W Beskidzie Niskim istnieje kilka "samoobsługowych" oficjalnych terenów biwakowych, lecz te chyba jest najfajniejsze, bo i najbardziej oddalone od cywilizacji. To idealne połączenie pragnienia turystów do spania w "dziczy" i jednoczesnego ograniczania obaw leśników, czy nie zastaną później tony śmieci albo wypalonego hektara lasu. Musi być tylko spełniony jeden warunek: brak możliwości dojazdu samochodem! Jasiel od najbliższej osady, wyludnionej Woli Wyżnej, dzieli 5 kilometrów i zakaz wjazdu, a od drogi wojewódzkiej jeszcze więcej, gdyż prawie 10. To w jakiś sposób ogranicza masowe spędy, choć ponoć i tak często bywa tu tłoczno, a we wiacie co wakacje zadomawiał się jakiś profesor z nizin, samozwańczy herszt Jasiela. Tym razem żadnego takiego typa spotykam, ba - jestem tu sam! Co prawda na zegarku dopiero kwadrans po siódmej, ale zapowiada się, że noc spędzę samotnie.
Planowałem tu dotrzeć już rok temu, lecz wtedy szyki popsuły mi ulewne opady deszczu. Na szczęście na kolejną okazję nie musiałem czekać wielu lat, jak w przypadku Ostredoka .
Postanawiam zaanektować wiatę, nie będę musiał rozkładać namiotu. Potem przychodzi kolej na ablucję w Jasiółce.
Za mostkiem wznosi się pomnik, który przypomina wydarzenia z przeszłości. Krwawe, jakich wiele na Łemkowszczyźnie. Jasiel (Ясель) w okresie międzywojennym zamieszkiwało około 400 osób, głównie Rusinów, ale sama wioska leżała bliżej Woli. Rejon obecnego biwaku był pusty, lecz patrolowany przez strażników granicznych, a po wojnie przez WOP-istów. W 1946 roku tereny te penetrowane były intensywnie przez sotnie Ukraińskiej Powstańczej Armii. Polscy żołnierze, znacznie mniej liczni, postanowili w marcu tamtego roku wycofać się z posterunku. Załoga plus posiłki, w sumie prawie 100 jednostek, zostało zaatakowanych przez kilkukrotnie silniejsze oddziały partyzanckie. Skończyło się tragicznie: po wystrzelaniu całej amunicji wojsko poddało się Ukraińcom, po czym kilkudziesięciu mundurowych zamordowano, część zaginęła (albo zdezerterowali albo też ich zabito), jeden ranny uciekł z miejsca egzekucji, trzech przedarło się do Czechosłowacji, a nielicznych wypuszczono wolno.
Mordów nie dokonano nad samą Jasiółką, więc mam nadzieję, że nie będzie mnie w nocy nic straszyć.
Po kąpieli rozpalam ognisko. Kupiony w Zagórzu wuszt z domowej masarni, sznita z kyjzą, cwibla. Kolacja jak się patrzy . Przy okazji przesuszyłem spocone wkładki do butów .
Nie było mi jednak dane spędzić wieczoru jednoosobowo. Ledwo zjadłem kiełbaskę, a zjawił się rowerzysta, potem drugi. Kumple z Rymanowa. Też są tu pierwszy raz. Ten młodszy tryska szczęściem, ten starszy ma dwa problemy. Mniejszy z nich to niedźwiedzie, przed którymi ostrzegają tablice. Poważniejszy to żona, nie powiadomił jej gdzie nocuje, a zasięgu tu brak. Pytają się mnie, czy gdzieś go nie spotkałem.
- Chyba był wyżej, ale nie jestem pewien - wzruszam ramionami, bo nie zwracałem na to uwagi, nie był mi do niczego potrzebny. Łażą po okolicy, lecz nadaremnie - smartfony pozostają głuche. W takiej sytuacji żona może zareagować gorzej niż głodny niedźwiedź...
Oprócz nich przyszło jeszcze czterech piechurów w starszym wieku. O ile nasza trójka integrowała się przy trzaskających płomieniach ogniska, o tyle tamci nie przejawiali ochoty na nowe znajomości i imprezowali przy stole we własnym gronie.
Chłopaki z Rymanowa ostrzegali, że jeśli zawita misiek, to władują się do mojej wiaty, ale nic takiego nie nastąpiło: noc minęła zupełnie spokojnie. A patrząc na niebo... zapomniałem, że może być widać tyle gwiazd!
Tymczasem poranek przynosi niemiłą niespodziankę: bardzo dużo chmur! Początkowo przebija się jeszcze słońce, ale potem wszystko zakrywa wielka chmurzasta pierzyna. A zapowiadano na wtorek piękny dzień! Góry jednak rządzą się swoimi prawami...
Rowerzyści wyruszyli wcześnie z powrotem do Rymanowa, natomiast czwórka piechurów męczona kacem zbiera się wolno i rozkłada wokół ponownie rozpalonego ogniska. Siedzę chwilę z nimi, po czym pakuję się i wchodzę na niebieski szlak poprowadzony drogą z resztkami asfaltu. Niedaleko pola namiotowego trafiam na zagrodę dla koni.
Pomnik kurierów Armii Krajowej, przechodzących tędy w kierunku Węgier. Mniej więcej do tego miejsca sięgały kiedyś domy Jasiela.
Jasiółka bardzo kręci, czasem też zmienia swoje koryto. Spotykam kilka jeziorek, będących dziełem bobrów.
Przy drzewach widać szkielet budynku - to pozostałości po posterunku WOP-istów. Wzniesiono go pod koniec lat 40., gdyż wcześniejszą konstrukcję zniszczyła UPA. Koszary i stajnia była w późniejszym czasie używana jako prowizorycznie schronisko PTTK, a następnie przejął ją PGR. To właściwie jedyny ślad po zabudowie, bowiem z cywilnych obiektów nie uchowało się nawet tyle.
Centrum nieistniejącej wioski. Nawet nie jestem pewien, co stało się z mieszkańcami - jedne źródła twierdzą, że padli ofiarą "akcji Wisła", inni - iż wywieziono ich wcześniej "dobrowolnie" na Ukrainę. Dawną obecność Rusinów przypomina kilka przydrożnych postumentów z piaskowca. Krzyże też odeszły w niebyt...
Jest jeszcze zarośnięte cerkwisko i dawny cmentarz przykościelny z jednym nagrobkiem. A zaraz obok niego nieduża kwatera wojenna czerwonoarmistów, poległych w 1944 roku w czasie operacji dukielskiej. Na mogiłach radzieckich ustawiono dwa krzyże - drewniany i żeliwny. Ten drugi prawdopodobnie wieńczył kiedyś kopułę jasielskiej cerkwi.
Kawałek dalej szlak odbija w lewo i zaczyna lekko się wspinać. Opuszczam Jasiel i kieruję się w stronę granicy, ale to już opowieść na następny odcinek .