Zobaczyć Bieszczady i zmoknąć: nieistniejące wioski, połonin
: 2020-06-08, 22:11
Wizyta w Bieszczadach to dla mnie coroczna święta górska tradycja. W tym roku wydawało się, iż zostanie zdominowana przez koronawirusa, a okazało się, że najwięcej do powiedzenia miała pogoda. Już dwa tygodnie przed wyjazdem prognozy bezlitośnie informowały, że będzie to bardzo deszczowy okres. Im bliżej terminu, tym większe miałem obawy, czy wyprawa w ogóle ma sens?? Co prawda wpłaciłem w schroniskach zaliczki, ale z kupnem biletów czekałem do ostatniej chwili... Miałem cichą nadzieję, że uda mi się zaliczyć jeszcze dodatkowy nocleg we własnym namiocie, lecz wobec zapowiadanej całodziennej ulewy z żalem odpuściłem.
Ostatecznie wsiadam do autobusu w niedzielę, ostatni dzień maja. Nietypowo, gdyż wyjeżdżam przed południem, a na miejsce mam dotrzeć po południu - to była jedyna możliwość. Zawsze starałem się jeździć w nocy, jednak obecnie komunikacja publiczna w tym rejonie prawie nie funkcjonuje, a przebijanie się autostopem w deszczu nie bardzo mi pasowało. Podróż była męcząca; większość pasażerów stanowili Ukraińcy, którzy nie do końca wiedzą jak się powinno zachowywać w towarzystwie innych osób, więc miałem nieustanny festiwal głośnych rozmów, śmiechów, telefonów, ruskich filmów ze strzelaniem i krzykami rannych, cmokaniem, mlaskaniem, smarkaniem i tym podobnym. Na szczęście w Rzeszowie 90% foteli się zwolniło, więc druga część jazdy była przyjemniejsza.
Prawie przegapiam swój przystanek. Poprosiłem kierowcę, aby dał mi znać przez głośnik, jak to czynił w przypadku innych mijanych miejscowości, ale ten był zajęty pędzeniem przed siebie i ściganiem się na mostach z osobówkami. Wyskakuję z autobusu kilkadziesiąt metrów za wiatą przystankową w Kalnicy (Кальниця), przy Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Niebo jest zaciągnięte, dookoła kałuże, lecz nie pada. Dobre i to. Prognoza na dziś twierdziła, że ma zacząć ponownie lać o godzinie 17-tej. Spoglądam na zegarek - mała wskazówka znalazła się równo na piątej cyfrze. Co ciekawe, planowo miałem tu dotrzeć 20 minut później. Jeśli ktoś chciałby wsiąść zgodnie z rozkładem, to nie miał na to szans, co akurat w przypadku tej firmy zdarza się często.
Na najbliższym skrzyżowaniu skręcam w prawo, w stronę doliny Wetliny. Kiedyś wzdłuż dalszego biegu rzeki istniało kilka wsi zamieszkałych przez ponad tysiąc mieszkańców, dziś to okolica mało ludna i stworzona do spokojnego wypoczynku.
Kalnica to jedyna osada, która nie jest tylko punktem orientacyjnym na mapie, choć z dawnej miejscowości pozostała jedynie nazwa. Mieszkańców wywieziono na Ukrainę, być może jakąś garstkę na zachód w ramach Akcji "Wisła". Nie przetrwał żaden przedwojenny budynek.
Widzę sympatycznie wyglądający sklepik, ale zanim do niego zajrzę, udaję się zobaczyć miejsce, gdzie stała cerkiew z 1842 roku. Ulokowano ją na górce, jak często bywało w takich przypadkach. Świątynia istniała jeszcze w latach 50. XX wieku, teraz widoczne są ślady podmurówki.
Przy cerkwisku ocalały dwa kamienne nagrobki. Nie należały jednak do Bojków, lecz pochowano pod nimi Maximilina Straetza i Gotfrieda Straetza. Ten pierwszy był właścicielem Kalnicy, ten drugi to zapewne jakiś jego bliski krewny. Podejrzewam, że obaj Niemcy nie byli grekokatolikami, w przeciwieństwie do większości mieszkańców wioski.
Wracając do drogi obserwuję przewalające się w oddali chmury. Mokro, wilgotno, ale pięknie.
Współczesny kościół rzymskokatolicki nie wyróżnia się niczym szczególnym.
Sklep okazuje się być otwarty i funkcjonować jako lokalne centrum kulturalno-społeczne. Wśród asortymentu przeważa to, co dla turystów i miejscowych najważniejsze, czyli pokaźny wybór alkoholi . Ceny są dość wysokie, ale trudno się dziwić, skoro najbliższa konkurencja znajduje się chyba w Wetlinie...
Kupuję piwo i siadam na zewnątrz, pod niewielkim daszkiem. Jeszcze rok temu obok sklepu stała wiata, jednak ją rozebrano. Wolno opróżniam butelkę rodem z małego browaru, patrząc w dal i ciesząc się. Mimo, iż pogoda jest trochę przytłaczająca, to człowiek się raduje, że znowu wrócił w Bieszczady!
Zastanawiam się na drugą kolejką. Może nie kusić losu i ruszyć na nocleg, póki nie pada? Jednak pokusiłem. Sprzedawca nie ma złudzeń:
- To tylko przerwa w deszczu. Leje nam codziennie od tygodnia, może i dłużej! Kompletnie nic nie idzie zaplanować, bo czasem tutaj mamy oberwanie chmury, a kilometr dalej ledwie kapie... Klientów też mi to odstrasza!
Pod koniec drugiego piwa zaczęło siąpić. Na początku delikatnie, lecz z każdą minutą przybierało na sile.
No nic, trzeba się ewakuować. Poznikali inni piwosze, właściciel także zamknął interes i szybko odjechał autem. Tymczasem z nieba lunęła ściana wody... W te pędy się ubieram, zarzucam nawet świeżo kupione przeciwdeszczowe ponczo, które wytrzymało dwie minuty. Do miejsca noclegowego mam 3 i pół kilometra, pędzę asfaltową drogą wgłąb doliny, smagany przez coraz bardziej agresywną ulewę. Czuję, że w ubranie wlewa się z góry strumień...
Mijają mnie dwa samochody, ale żaden się nie zatrzymał. Za rozwidleniem przy moście nad Wetliną zaczyna się koszmarne błoto, jednak nie zwracam już na to większej uwagi. Jestem coraz bardziej mokry i zły, byle dotrzeć do bacówki Jaworzec!
W drzwi schroniska wbijam po godzinie 19-tej. Moja złość zmienia się we wściekłość, kiedy odkryłem, iż wodę mam nawet w nowych butach! Podejrzewam, że wlała się od góry, przez spodnie, gdyż nie zdążyłem założyć stuptutów. Od stóp do pasa jestem więc przemoczony, górna część ciała trochę lepiej zniosła trzy kwadranse ulewy. Pokarało mnie za zbyt długie siedzenie pod sklepem.
Po podejściu do zabezpieczonego pleksą bufetu dowiaduję się, że cena noclegu jest wyższa niż w rezerwacji, podobnie jak śniadanie. Normalnie chybabym wybuchnął i zrobił awanturę, lecz jestem tu pierwszy raz, więc cudem się opanowuję. Mokry, zły, z uboższym portfelem. Nie ma co, piękne rozpoczęcie wyprawy! Na szczęście to były złe miłego początki . Siedząca przy sąsiednim stoliku para z Gdańska zaproponowała, abym się dołączył do rozgrywki w planszówki. Nie odmówiłem:). Chwilę potem dosiadła się dziewczyna z Warszawy, a także jeden z pracowników schroniska... W czasie rozmowy okazało się, iż dwa auta, który mijały mnie w deszczu, należały właśnie do moich przeciwników z planszy. Nie zatrzymali się, bo... nie sygnalizowałem chęci stopowania. A Natalia/warszawianka stwierdziła, że z dużym plecakiem i ponczo wyglądałem, jakbym... niósł trumnę .
Na dworze zapadły ciemności, my siedzieliśmy oświetlani płomieniami świec umieszczonych w lampionach... Granie, dyskusje, degustacje i tak do północy. Mój zły humor zniknął razem z końcem niedzieli.
Bacówkę w Jaworcu (czasem można spotkać formę w Jaworzcu, ale to dziwna forma) wybrałem na nocleg z trzech powodów.
Po pierwsze - była to ostatnia górska bacówka, w której jeszcze nie stanęła moja stopa. Mam tu oczywiście na myśli bacówki z serii wymyślonej przez Edwarda Moskałę i leżące w Beskidach, a nie np. na pogórzach. Początkowo nawet sądziłem, że to w ogóle ostatnie beskidzkie schronisko prowadzone przez PTTK, w jakim mnie jeszcze nie widziano, lecz później przypomniałem sobie o obiekcie w Komańczy... Chyba też będę musiał je odwiedzić, żeby mieć komplet.
Po drugie - Jaworzec zbiera w internecie bardzo pochlebne opinie. Ludzie zachwycają się klimatem "jak za dawnych lat", brakiem prądu i nadmiaru cywilizacji. Fakt, wkurzyłem się rozbieżną kwestią finansową, lecz później nie miałem już na co narzekać. Mam wrażenie, że tu nadal pojawiają się turyści, którzy chcą pobyć z innymi wędrowcami i nacieszyć się wspólnym towarzystwem, wymienić doświadczenia, a nie tkwić z oczami w smartfonie. Inna sprawa jest taka, że obecnie wszystkie otwarte schroniska radykalnie podniosły ceny pod pretekstem koronawirusa. Zrozumiałe, że mają mniejszą liczbę wolnych miejsc i ponoszą dodatkowe koszty, ale jak słyszę, że żąda się po 100 złotych za nocleg w warunkach turystycznych, to mam wrażenie, iż kogoś popieprzyło albo znalazł dodatkową okazję do orżnięcia klienta! 70 złotych za noc to teraz właściwie norma, więc pod tym względem bieszczadzka bacówka jest i tak jedną z najtańszych (choć nie tanią) opcji...
Po trzecie - historia i położenie. Stoi ona na terenie dawnej wsi Jaworzec (Явірець), przez okna cieszą widoki w stronę doliny Wetliny, gdzie znajdowało się centrum osady. I tam właśnie mam zamiar udać się w poniedziałkowe przedpołudnie, zwłaszcza, że na dworze przebija się słońce.
Pierwsze ślady nieistniejącej miejscowości są bardzo blisko - drogę wskazują dwujęzyczne tablice ścieżki "wspomnieniowej" oraz bacówkowy kot, towarzyska bestia. Na niewielkim wzgórzu rozciągał się cmentarz, z którego pozostało kilka krzyży i jeden nagrobek z piaskowca. Kiedyś wśród grobów stała także niewielka kaplica św. Dymitra.
Aby pójść dalej muszę ściągnąć buty i przekroczyć potok. Wśród chaszczy jest kolejny ślad z przeszłości - piwnica.
Na łące zwraca uwagę duży krzyż - pamiątka po zniesieniu pańszczyzny w Galicji w 1848 roku. Jeszcze kilka lat temu cokół zwieńczony był krzyżem żeliwnym (być może pochodzącym z rozebranej cerkwi), lecz potem zastąpiono go obecnym, wzorowanym na starych fotografiach.
Centrum dawnego Jaworca. Podłoże jest bardzo mokre, na ścieżkach wszędzie błoto, a w trawie zalega woda.
Ścieżkę historyczno-przyrodniczą "Bieszczady Odnalezione" przygotowały wspólnie polskie i ukraińskie stowarzyszenia. Przyświecała im idea ocalenia od zapomnienia pamięci o dawnych mieszkańcach. Czytałem wypowiedzi niektórych turystów, że przez to okolica straciła swój dziewiczy urok, zeszpecono przyrodę, podano wszystko na tacy, mamy prawie bieszczadzki Disneyland! Absolutnie się z tym nie zgadzam! Położenie na uboczu sprawia, że i tak mało kto tu zagląda, wątpliwe, aby zapuszczały się całe wycieczki. Zazwyczaj po bojkowskich i łemkowskich wsiach nie zostały prawie żadne ślady, tutaj kilka z nich wyeksponowano i przybliżono historię konkretnych obiektów. Ułatwiono mi zadanie, a pewnie bez tej ścieżki kilka miejsc bym przegapił...
Generalnie to ludziom nigdy się nie dogodzi - jedni będą narzekać, że nikt nie dba o historię i wszystko zarosło, a drudzy, że wręcz odwrotnie - ma być dziko i krzaczasto!
Jaworzec był największą wsią na tym odcinku doliny Wetliny - przed ostatnią wojną zamieszkiwało go ponad 600 osób, niemal sami grekokatolicy. Wcześniej, pod koniec XIX wieku, źródła wspominają także o kilkudziesięciu katolikach łacińskich, którzy prawdopodobnie żyli w bardziej oddalonych przysiółkach, ale później się ich już nie odnotowuje. Zestaw religijny uzupełniali pojedynczy żydzi. Jeśli chodzi o skład narodowościowy, to w spisie powszechnym w 1921 roku prawie wszyscy określili się jako Rusini. Wiadomo też o kilku rodzinach cygańskich. Popularna wieść głosi, iż uniknęli śmierci z rąk hitlerowców, gdyż powitali ich orkiestrą... grającą niemiecki hymn, zostali natomiast zabici przez bojowników z UPA. Prawda to, czy tylko legenda?
Koniec wioski nastał w maju 1947 roku - wszystkich mieszkańców wypędzono wówczas na Ziemie Wyzyskane. Wspomnieniem po nich jest rekonstrukcja fragmentu ścian drewnianej chaty, należącej do Wasyla Kaczora, najbogatszego gospodarza. Po wywózce całą zabudowę puszczono z dymem, a rodzina Kaczorów żyje dziś w okolicach Braniewa.
Kolejna piwnica, do budowy użyto kamieni rzecznych. Wnętrze jest zalane i pływa w nim coś wężowatopodobnego.
Powyżej gospodarstwa Kaczorów stała cerkiew. Podobnie jak wcześniejsza kaplica nosiła wezwanie św. Dymitra, wybudowano ją w 1846 roku. Drewniana świątynia przypominała bardziej kościoły katolickie, a nie wschodnie. Zniszczona po 1947 i dziś o jej istnieniu świadczą jedynie schody, fragment muru oporowego i część podmurówki. W miejscu wejścia ustawiono symboliczne drzwi, a w miejscu ołtarza ikonę. Z cerkiewnego cmentarza nie pozostało nawet tyle.
Zastanawiam się którędy teraz iść? W bacówce dowiedziałem się, iż jest możliwa dalsza wędrówka po tej stronie rzeki, lecz ścieżka coraz bardziej zarasta, do tego pojawiają się kolejne strumienie, w których należałoby ściągać obuwie. Latem ponoć idzie przekroczyć suchą stopą nawet Wetlinę, dzisiaj taka próba skończyłaby się przymusową kąpielą. Decyduję się na powrót do mostu, za schronisko.
Poniżej wklejam przedwojenną mapę okolicy, wykonaną przez WIG. Widać na niej zabudowę Kalnicy, Jaworca i Łuhu, który za niedługo odwiedzimy. Kobylskie i Bereh to przysiółki Jaworca. Wyróżniono cerkwie i kaplice. Dodatkowo na czerwono zaznaczyłem położenie bacówki, na zielono mostu (przed wojną nie istniał, rzekę pokonywało się brodami), a na żółto sklepu w Kalnicy.
Obok parkingu dla gości bacówki łapie mnie deszcz. Nie taki silny jak wczoraj, więc kryję się pod daszkiem samotnego domku i opady przechodzą.
Przy drodze do dawnego Kobylskiego stoją piece do wypału węgla. Nie wiem, czy aktualnie działają, lecz na ścianie szałasu wisi kartka z napisem "zdjęcie - 2 złote".
Do słupa ze znakiem szlaku przymocowano tabliczkę "UWAGA! NIEDŹWIEDZIE". Nie jest to puste ostrzeżenie, misie pojawiają się w Jaworcu dość często, niedawno widział go jeden z pracowników bacówki. Czasem podchodziły pod same schronisko i buszowały wśród śmietników...
Mostem przedostaję się na drugi brzeg Wetliny, gdzie biegnie asfaltowa droga. W sumie ta nawierzchnia mi nie przeszkadza, przynajmniej nie pływam w błocie, jak na tej prowadzącej do bacówki. Na niebie trwa walka słońca z chmurami.
Lewobrzeżnym odpowiednikiem Jaworca był Łuh (Луг, spolonizowany dzisiaj na Ług). Łuh to po prostu łąka. Założono go w tym samym czasie co Jaworzec, w XVI wieku, liczył maksymalnie 370 mieszkańców - grekokatolików i paru żydów. Większość z nich w 1946 roku trafiła do ZSRR, pozostali rok później w odległą Polskę, w czasie Akcji "Wisła".
Na zboczach widzimy tarasy dawnych pół uprawnych, w dole błotna ścieżka doprowadzi nas do cerkwiska.
Cerkiew św. Mikołaja postawiono w 1864 roku, towarzyszyła jej dzwonnica. Obecnie zobaczymy resztki podmurówki oraz pozostałości otoczenia: samotny nagrobek i krzyż, ustawiony na 950-lecie chrztu Rusi w 1938. Do tego nowy krzyż upamiętniający nieistniejącą wioskę.
Niebo ponownie niepokojąco się chmurzy i wkrótce zaczyna lać. Chowam się pod jednym z drzew, po 10 minutach opad ustaje. I niedługo później wychodzi słońce, asfalt paruje, robi się gorąco.
Dochodzę do skrzyżowania. Tablica informacyjna nadleśnictwa zachwyca się "gospodarką łowiecką". W tym miejscu zaczyna się również rezerwat "Sine Wiry".
Nad rzeką przerzucono most - a więc tu dojdziemy polnymi ścieżkami z Jaworca. Byłaby to jednak podróż dość mokra przy tej pogodzie.
W dole wartko płynie Wetlina. Bywa nazywana zdrobniale Wetlinką, lecz przy tak silnym nurcie zupełnie to nie pasuje.
Idę dalej lewym brzegiem. Po raz trzeci tego dnia zjawia się chmura i lekko mnie moczy, na szczęście bardzo krótko. Przyroda zdaje się bardzo cieszyć po kolejnym prysznicu...
"Sine Wiry" opisuje się jako najbardziej malowniczy odcinek nad Wetliną, gdyż szutrowa droga (asfalt się skończył) biegnie wysoko nad wodą. Brak jakichkolwiek punktów widokowych, wszystko blokuje las, więc się o tym nie przekonamy. Mimo to wędrówka jest przyjemna.
Po pół godzinie osiągam granice wioski Zawoj (Завої, Завій). Ją, podobnie jak Łuh, lokowano w dobrach rodziny Bal, natomiast po drugiej stronie rzeki ziemie należały do Kmitów i to oni założyli Jaworzec.
Zawoj był jeszcze mniej ludny od wcześniejszych wiosek i, to wielka rzadkość, przeważali w nim rzymscy katolicy. Przynajmniej według części źródeł, inne wskazują na większość unitów. W każdym razie kościół należał do tych drugich - cerkiew wzniesiono na stromym wzgórzu, dojście do niej potrafi zmęczyć, a ścieżka jest bardzo błotnista, więc trzeba uważać.
Na cerkwisku spotykam pierwszych tego dnia turystów. Pan przygląda się drzewom, a pani postanowiła wykorzystać je jako toaletę.
Cerkiew Michała Archanioła spaliło, podobnie jak całą wioskę, Wojsko Polskie po zakończeniu Akcji "Wisła". Kilka miejscowych rodzin wyjechało wcześniej dobrowolnie na Ukrainę, resztę - już nie dobrowolnie - wywieziono daleko stąd na tereny poniemieckie. Znowu jedynymi śladami po przeszłości są skromne podmurówki i kilka grobów. Zachował się m.in. ten należący do najbogatszych Zawojan, rodziny Fredirków. Prowadzili oni w swojej chacie "pomieszczenie karczemne", jako, że w osadzie brakowało normalnej karczmy.
Pelagia Szczerba zginęła latem 1945 roku niosąc mężowi jedzenie na pole. Kto ją zabił?
Wracam w dół do drogi. Okolica jest miła dla oka, a na zakręcie ulokowano małą infrastrukturę turystyczną: wiatę, miejsce na ognisko oraz rekonstrukcję żurawia. To ostatni punkt z cyklu "Bieszczad Odnalezionych".
Od drogi odbija ścieżka widokowa "Sine Wiry II". Jest specyficzna, ponieważ nie oferuje praktycznie żadnych widoków . Schodzimy do poziomu rzeki, gdzie kiedyś istniały brody, z których korzystali mieszkańcy Zawoju, ale Wetliny bym tu nie próbował przekraczać... Na polance stoi "wiata ogniskowa". W kącie leży drewno, przygotowano kijki na kiełbasy, a nawet czajnik. Nie jesteśmy w Bieszczadzkim Parku Narodowym, więc nie straszną nas różne groźne zakazy przebywania po zmroku i tym podobne.
Robię krótki odpoczynek połączony ze skromnym obiadem. Co jakiś czas pojawiają się spacerowicze, od tego momentu koniec z samotnym wędrowaniem. Rezerwat jest ponoć popularny i prawie wszyscy odwiedzają go od strony Polanek, gdzie teraz i ja pójdę.
Następną atrakcją jest ścieżka widokowa "Sine Wiry I". Tam spotykam już kilkanaście osób. Ponownie dochodzimy do rzeki, brzeg jest tu skalisto-kamienisty. Wetlina pędzi jak dzika i mocno pieni, odbijając się od kamieni. Prawdopodobnie przy niższym stanie wody i większej ilości odsłoniętych głazów wygląda to efektowniej, teraz aż tak wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiło.
Skała, która wraz z drzewem przypomina od dołu łosia - pozostaje mi uwierzyć na słowo.
Wiry, czyli głębsze miejsca przy progach skalnych, faktycznie bywają siwe.
Mijam rodziny z wózkami i kilkuosobowe grupy. Ktoś się dziwi, że idę sam, inni, że tak szybko. A na co mam czekać?
Na obrzeżach Polanek (Полянки), niedaleko punktu, gdzie Wetlina wpływa do Solinki, znajduje się parking i stąd zaczyna spacer znakomita większość turystów. Ja natomiast liczę, że na asfaltówcę złapię stopa do Dołżycy. Tymczasem niebo znów się zaciąga... Czyżby groziło mi czwarte zmoknięcie?
Ruchu na drodze brak, więc zaczynam iść w kierunku Buku. Obliczyłem, że gdyby nie trafiła mi się żadna podwózka, to do Dołżycy mam 7-8 kilometrów, więc około półtorej godziny. A potem się zobaczy...
Pojawia się pierwszy samochód - camper. Mija mnie z obojętnością. Podobnie drugi i trzeci, zdają się nawet przyspieszyć. Czyżby bali się wirusa? Przeszedłem raźnym krokiem półtora kilometra do mostu na Solince i tam zatrzymało się auto z dwiema sympatycznymi dziewczynami. Jedna z nich pracuje w wetlińskim PTTK-u, więc wymieniliśmy opinię na temat ośrodków, które przy okazji pandemii łupią turystów znacznymi podwyżkami cen. Okazało się także, iż jadą na obiad... do Jaworca, więc zamiast do Dołżycy otrzymałem transport aż do Kalnicy, gdzie poprosiłem o wysadzenie pod sklepem .
W słoneczku siedzi się zupełnie inaczej niż wczoraj. Po jakimś czasie dosiada się drwalo-rolnik z Przysłupu.
- Nie będziemy tak pić sami, jak jacyś dzicy - rzuca.
- Przecież to Bieszczady, tu jest dziko - odpowiadam z uśmiechem.
- A weź, nie pierd...l - macha ręką.
Rozmówca snuje opowieści o różnych ciekawostkach, np. o tym, jak dzień wcześniej jeździł po okolicy motorkiem, nie do końca trzeźwy.
- Ale nie po drogach publicznych - zaznacza. - Nie jestem głupi, nie chcę nikogo zabić.
Jedyną ofiarą rajdu stał się motorek, który - ustawiony w złym miejscu - spadł do rowu i strzaskał sobie lusterko . Dowiedziałem się także, że nie przepada on za rezerwatami, parkami narodowymi i Naturą 2000, bo wtedy trudniej wycinać drzewa. A miejscowi politycy do najgorsze dziadostwo, niezależnie od partii, którą prezentują.
Sklep wciąga (dziś jest więcej klientów, zatem działa dłużej), lecz w końcu trzeba ruszyć do bacówki. Kawałek dalej zagaduję rowerzystę, czy wybiera się tam, gdzie ja. On jednak spróbuje przenocować w pobliskim schronisku PTSM-u.
Wieczorne kolorki zrobiły się całkiem ładne dla oka.
Za mostem nad Wetliną stwierdzam, że zrobiło się tak pięknie, iż nie wypada jeszcze pędzić pod dach - ściągam plecak, wyciągam piwo i gapię się w dolinę.
Dogadania mnie rowerzysta. Zły. Czekał w PTSM-ie długo, aż się ktoś pojawi. Przyszła kobieta w przyłbicy i na dzień dobry zmierzyła mu temperaturę.
- 34 stopnie. Za nisko, może jest pan osłabiony przez chorobę? - pyta.
- Nie! To z powodu oczekiwania na zimnym wietrze!
Potem wypełnia ankietę. Przy pytaniu "czy miał kontakt z wirusem COVID-19?" odpowiedział "TAK".
- Jak to? - przeraziła się babka z obsługi.
- Pani też miała, każdy miał! Takie wirusy są z nami od dawna, nie dajmy się zwariować.
Ankiety oczywiście nie zdał, na nocleg go nie przyjęto, więc została mu bacówka i namiot.
Wieczór znowu upływa w fajnej atmosferze - integrujemy się w tej samej ekipie, co wczoraj, a nawet w szerszej, bo dołączył rowerzysta (prywatnie alpinista kominowy, który z powodu braku zleceń jedzie przez Polskę wzdłuż granic) oraz jeszcze dwie osoby (przyszły do bacówki już po zmroku).
Wtorkowy poranek zachwyca pogodą. Aż się nie chce zmieniać miejsca noclegowego. Namawiano mnie, bym został tutaj jeszcze jedną noc, lecz zbyt drogo by mnie to kosztowało...
Fotografuję oryginalną mapę górską autorstwa Edwarda Moskały z lat 70. XX wieku. Czarny szlak biegnący na Smerek nosił wtedy imię generała Świerczewskiego. Z kolei schronisko jest tu źle zaznaczone.
Bacówkę w Jaworcu wybudowano w 1976 roku jako czwarty obiekt tego typu. Wyniosę stąd dobre wspomnienia i będę chciał wrócić. Na odchodnym uwieczniam się z ekipą gdańsko-warszawską .
Natalia zaoferowała podwieźć mnie pod szlak, więc razem z nią schodzę do parkingu. Kot próbował nas zatrzymać wszelkimi sposobami, jednak nie mogło mu się udać... Niestety.
Ostatecznie wsiadam do autobusu w niedzielę, ostatni dzień maja. Nietypowo, gdyż wyjeżdżam przed południem, a na miejsce mam dotrzeć po południu - to była jedyna możliwość. Zawsze starałem się jeździć w nocy, jednak obecnie komunikacja publiczna w tym rejonie prawie nie funkcjonuje, a przebijanie się autostopem w deszczu nie bardzo mi pasowało. Podróż była męcząca; większość pasażerów stanowili Ukraińcy, którzy nie do końca wiedzą jak się powinno zachowywać w towarzystwie innych osób, więc miałem nieustanny festiwal głośnych rozmów, śmiechów, telefonów, ruskich filmów ze strzelaniem i krzykami rannych, cmokaniem, mlaskaniem, smarkaniem i tym podobnym. Na szczęście w Rzeszowie 90% foteli się zwolniło, więc druga część jazdy była przyjemniejsza.
Prawie przegapiam swój przystanek. Poprosiłem kierowcę, aby dał mi znać przez głośnik, jak to czynił w przypadku innych mijanych miejscowości, ale ten był zajęty pędzeniem przed siebie i ściganiem się na mostach z osobówkami. Wyskakuję z autobusu kilkadziesiąt metrów za wiatą przystankową w Kalnicy (Кальниця), przy Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Niebo jest zaciągnięte, dookoła kałuże, lecz nie pada. Dobre i to. Prognoza na dziś twierdziła, że ma zacząć ponownie lać o godzinie 17-tej. Spoglądam na zegarek - mała wskazówka znalazła się równo na piątej cyfrze. Co ciekawe, planowo miałem tu dotrzeć 20 minut później. Jeśli ktoś chciałby wsiąść zgodnie z rozkładem, to nie miał na to szans, co akurat w przypadku tej firmy zdarza się często.
Na najbliższym skrzyżowaniu skręcam w prawo, w stronę doliny Wetliny. Kiedyś wzdłuż dalszego biegu rzeki istniało kilka wsi zamieszkałych przez ponad tysiąc mieszkańców, dziś to okolica mało ludna i stworzona do spokojnego wypoczynku.
Kalnica to jedyna osada, która nie jest tylko punktem orientacyjnym na mapie, choć z dawnej miejscowości pozostała jedynie nazwa. Mieszkańców wywieziono na Ukrainę, być może jakąś garstkę na zachód w ramach Akcji "Wisła". Nie przetrwał żaden przedwojenny budynek.
Widzę sympatycznie wyglądający sklepik, ale zanim do niego zajrzę, udaję się zobaczyć miejsce, gdzie stała cerkiew z 1842 roku. Ulokowano ją na górce, jak często bywało w takich przypadkach. Świątynia istniała jeszcze w latach 50. XX wieku, teraz widoczne są ślady podmurówki.
Przy cerkwisku ocalały dwa kamienne nagrobki. Nie należały jednak do Bojków, lecz pochowano pod nimi Maximilina Straetza i Gotfrieda Straetza. Ten pierwszy był właścicielem Kalnicy, ten drugi to zapewne jakiś jego bliski krewny. Podejrzewam, że obaj Niemcy nie byli grekokatolikami, w przeciwieństwie do większości mieszkańców wioski.
Wracając do drogi obserwuję przewalające się w oddali chmury. Mokro, wilgotno, ale pięknie.
Współczesny kościół rzymskokatolicki nie wyróżnia się niczym szczególnym.
Sklep okazuje się być otwarty i funkcjonować jako lokalne centrum kulturalno-społeczne. Wśród asortymentu przeważa to, co dla turystów i miejscowych najważniejsze, czyli pokaźny wybór alkoholi . Ceny są dość wysokie, ale trudno się dziwić, skoro najbliższa konkurencja znajduje się chyba w Wetlinie...
Kupuję piwo i siadam na zewnątrz, pod niewielkim daszkiem. Jeszcze rok temu obok sklepu stała wiata, jednak ją rozebrano. Wolno opróżniam butelkę rodem z małego browaru, patrząc w dal i ciesząc się. Mimo, iż pogoda jest trochę przytłaczająca, to człowiek się raduje, że znowu wrócił w Bieszczady!
Zastanawiam się na drugą kolejką. Może nie kusić losu i ruszyć na nocleg, póki nie pada? Jednak pokusiłem. Sprzedawca nie ma złudzeń:
- To tylko przerwa w deszczu. Leje nam codziennie od tygodnia, może i dłużej! Kompletnie nic nie idzie zaplanować, bo czasem tutaj mamy oberwanie chmury, a kilometr dalej ledwie kapie... Klientów też mi to odstrasza!
Pod koniec drugiego piwa zaczęło siąpić. Na początku delikatnie, lecz z każdą minutą przybierało na sile.
No nic, trzeba się ewakuować. Poznikali inni piwosze, właściciel także zamknął interes i szybko odjechał autem. Tymczasem z nieba lunęła ściana wody... W te pędy się ubieram, zarzucam nawet świeżo kupione przeciwdeszczowe ponczo, które wytrzymało dwie minuty. Do miejsca noclegowego mam 3 i pół kilometra, pędzę asfaltową drogą wgłąb doliny, smagany przez coraz bardziej agresywną ulewę. Czuję, że w ubranie wlewa się z góry strumień...
Mijają mnie dwa samochody, ale żaden się nie zatrzymał. Za rozwidleniem przy moście nad Wetliną zaczyna się koszmarne błoto, jednak nie zwracam już na to większej uwagi. Jestem coraz bardziej mokry i zły, byle dotrzeć do bacówki Jaworzec!
W drzwi schroniska wbijam po godzinie 19-tej. Moja złość zmienia się we wściekłość, kiedy odkryłem, iż wodę mam nawet w nowych butach! Podejrzewam, że wlała się od góry, przez spodnie, gdyż nie zdążyłem założyć stuptutów. Od stóp do pasa jestem więc przemoczony, górna część ciała trochę lepiej zniosła trzy kwadranse ulewy. Pokarało mnie za zbyt długie siedzenie pod sklepem.
Po podejściu do zabezpieczonego pleksą bufetu dowiaduję się, że cena noclegu jest wyższa niż w rezerwacji, podobnie jak śniadanie. Normalnie chybabym wybuchnął i zrobił awanturę, lecz jestem tu pierwszy raz, więc cudem się opanowuję. Mokry, zły, z uboższym portfelem. Nie ma co, piękne rozpoczęcie wyprawy! Na szczęście to były złe miłego początki . Siedząca przy sąsiednim stoliku para z Gdańska zaproponowała, abym się dołączył do rozgrywki w planszówki. Nie odmówiłem:). Chwilę potem dosiadła się dziewczyna z Warszawy, a także jeden z pracowników schroniska... W czasie rozmowy okazało się, iż dwa auta, który mijały mnie w deszczu, należały właśnie do moich przeciwników z planszy. Nie zatrzymali się, bo... nie sygnalizowałem chęci stopowania. A Natalia/warszawianka stwierdziła, że z dużym plecakiem i ponczo wyglądałem, jakbym... niósł trumnę .
Na dworze zapadły ciemności, my siedzieliśmy oświetlani płomieniami świec umieszczonych w lampionach... Granie, dyskusje, degustacje i tak do północy. Mój zły humor zniknął razem z końcem niedzieli.
Bacówkę w Jaworcu (czasem można spotkać formę w Jaworzcu, ale to dziwna forma) wybrałem na nocleg z trzech powodów.
Po pierwsze - była to ostatnia górska bacówka, w której jeszcze nie stanęła moja stopa. Mam tu oczywiście na myśli bacówki z serii wymyślonej przez Edwarda Moskałę i leżące w Beskidach, a nie np. na pogórzach. Początkowo nawet sądziłem, że to w ogóle ostatnie beskidzkie schronisko prowadzone przez PTTK, w jakim mnie jeszcze nie widziano, lecz później przypomniałem sobie o obiekcie w Komańczy... Chyba też będę musiał je odwiedzić, żeby mieć komplet.
Po drugie - Jaworzec zbiera w internecie bardzo pochlebne opinie. Ludzie zachwycają się klimatem "jak za dawnych lat", brakiem prądu i nadmiaru cywilizacji. Fakt, wkurzyłem się rozbieżną kwestią finansową, lecz później nie miałem już na co narzekać. Mam wrażenie, że tu nadal pojawiają się turyści, którzy chcą pobyć z innymi wędrowcami i nacieszyć się wspólnym towarzystwem, wymienić doświadczenia, a nie tkwić z oczami w smartfonie. Inna sprawa jest taka, że obecnie wszystkie otwarte schroniska radykalnie podniosły ceny pod pretekstem koronawirusa. Zrozumiałe, że mają mniejszą liczbę wolnych miejsc i ponoszą dodatkowe koszty, ale jak słyszę, że żąda się po 100 złotych za nocleg w warunkach turystycznych, to mam wrażenie, iż kogoś popieprzyło albo znalazł dodatkową okazję do orżnięcia klienta! 70 złotych za noc to teraz właściwie norma, więc pod tym względem bieszczadzka bacówka jest i tak jedną z najtańszych (choć nie tanią) opcji...
Po trzecie - historia i położenie. Stoi ona na terenie dawnej wsi Jaworzec (Явірець), przez okna cieszą widoki w stronę doliny Wetliny, gdzie znajdowało się centrum osady. I tam właśnie mam zamiar udać się w poniedziałkowe przedpołudnie, zwłaszcza, że na dworze przebija się słońce.
Pierwsze ślady nieistniejącej miejscowości są bardzo blisko - drogę wskazują dwujęzyczne tablice ścieżki "wspomnieniowej" oraz bacówkowy kot, towarzyska bestia. Na niewielkim wzgórzu rozciągał się cmentarz, z którego pozostało kilka krzyży i jeden nagrobek z piaskowca. Kiedyś wśród grobów stała także niewielka kaplica św. Dymitra.
Aby pójść dalej muszę ściągnąć buty i przekroczyć potok. Wśród chaszczy jest kolejny ślad z przeszłości - piwnica.
Na łące zwraca uwagę duży krzyż - pamiątka po zniesieniu pańszczyzny w Galicji w 1848 roku. Jeszcze kilka lat temu cokół zwieńczony był krzyżem żeliwnym (być może pochodzącym z rozebranej cerkwi), lecz potem zastąpiono go obecnym, wzorowanym na starych fotografiach.
Centrum dawnego Jaworca. Podłoże jest bardzo mokre, na ścieżkach wszędzie błoto, a w trawie zalega woda.
Ścieżkę historyczno-przyrodniczą "Bieszczady Odnalezione" przygotowały wspólnie polskie i ukraińskie stowarzyszenia. Przyświecała im idea ocalenia od zapomnienia pamięci o dawnych mieszkańcach. Czytałem wypowiedzi niektórych turystów, że przez to okolica straciła swój dziewiczy urok, zeszpecono przyrodę, podano wszystko na tacy, mamy prawie bieszczadzki Disneyland! Absolutnie się z tym nie zgadzam! Położenie na uboczu sprawia, że i tak mało kto tu zagląda, wątpliwe, aby zapuszczały się całe wycieczki. Zazwyczaj po bojkowskich i łemkowskich wsiach nie zostały prawie żadne ślady, tutaj kilka z nich wyeksponowano i przybliżono historię konkretnych obiektów. Ułatwiono mi zadanie, a pewnie bez tej ścieżki kilka miejsc bym przegapił...
Generalnie to ludziom nigdy się nie dogodzi - jedni będą narzekać, że nikt nie dba o historię i wszystko zarosło, a drudzy, że wręcz odwrotnie - ma być dziko i krzaczasto!
Jaworzec był największą wsią na tym odcinku doliny Wetliny - przed ostatnią wojną zamieszkiwało go ponad 600 osób, niemal sami grekokatolicy. Wcześniej, pod koniec XIX wieku, źródła wspominają także o kilkudziesięciu katolikach łacińskich, którzy prawdopodobnie żyli w bardziej oddalonych przysiółkach, ale później się ich już nie odnotowuje. Zestaw religijny uzupełniali pojedynczy żydzi. Jeśli chodzi o skład narodowościowy, to w spisie powszechnym w 1921 roku prawie wszyscy określili się jako Rusini. Wiadomo też o kilku rodzinach cygańskich. Popularna wieść głosi, iż uniknęli śmierci z rąk hitlerowców, gdyż powitali ich orkiestrą... grającą niemiecki hymn, zostali natomiast zabici przez bojowników z UPA. Prawda to, czy tylko legenda?
Koniec wioski nastał w maju 1947 roku - wszystkich mieszkańców wypędzono wówczas na Ziemie Wyzyskane. Wspomnieniem po nich jest rekonstrukcja fragmentu ścian drewnianej chaty, należącej do Wasyla Kaczora, najbogatszego gospodarza. Po wywózce całą zabudowę puszczono z dymem, a rodzina Kaczorów żyje dziś w okolicach Braniewa.
Kolejna piwnica, do budowy użyto kamieni rzecznych. Wnętrze jest zalane i pływa w nim coś wężowatopodobnego.
Powyżej gospodarstwa Kaczorów stała cerkiew. Podobnie jak wcześniejsza kaplica nosiła wezwanie św. Dymitra, wybudowano ją w 1846 roku. Drewniana świątynia przypominała bardziej kościoły katolickie, a nie wschodnie. Zniszczona po 1947 i dziś o jej istnieniu świadczą jedynie schody, fragment muru oporowego i część podmurówki. W miejscu wejścia ustawiono symboliczne drzwi, a w miejscu ołtarza ikonę. Z cerkiewnego cmentarza nie pozostało nawet tyle.
Zastanawiam się którędy teraz iść? W bacówce dowiedziałem się, iż jest możliwa dalsza wędrówka po tej stronie rzeki, lecz ścieżka coraz bardziej zarasta, do tego pojawiają się kolejne strumienie, w których należałoby ściągać obuwie. Latem ponoć idzie przekroczyć suchą stopą nawet Wetlinę, dzisiaj taka próba skończyłaby się przymusową kąpielą. Decyduję się na powrót do mostu, za schronisko.
Poniżej wklejam przedwojenną mapę okolicy, wykonaną przez WIG. Widać na niej zabudowę Kalnicy, Jaworca i Łuhu, który za niedługo odwiedzimy. Kobylskie i Bereh to przysiółki Jaworca. Wyróżniono cerkwie i kaplice. Dodatkowo na czerwono zaznaczyłem położenie bacówki, na zielono mostu (przed wojną nie istniał, rzekę pokonywało się brodami), a na żółto sklepu w Kalnicy.
Obok parkingu dla gości bacówki łapie mnie deszcz. Nie taki silny jak wczoraj, więc kryję się pod daszkiem samotnego domku i opady przechodzą.
Przy drodze do dawnego Kobylskiego stoją piece do wypału węgla. Nie wiem, czy aktualnie działają, lecz na ścianie szałasu wisi kartka z napisem "zdjęcie - 2 złote".
Do słupa ze znakiem szlaku przymocowano tabliczkę "UWAGA! NIEDŹWIEDZIE". Nie jest to puste ostrzeżenie, misie pojawiają się w Jaworcu dość często, niedawno widział go jeden z pracowników bacówki. Czasem podchodziły pod same schronisko i buszowały wśród śmietników...
Mostem przedostaję się na drugi brzeg Wetliny, gdzie biegnie asfaltowa droga. W sumie ta nawierzchnia mi nie przeszkadza, przynajmniej nie pływam w błocie, jak na tej prowadzącej do bacówki. Na niebie trwa walka słońca z chmurami.
Lewobrzeżnym odpowiednikiem Jaworca był Łuh (Луг, spolonizowany dzisiaj na Ług). Łuh to po prostu łąka. Założono go w tym samym czasie co Jaworzec, w XVI wieku, liczył maksymalnie 370 mieszkańców - grekokatolików i paru żydów. Większość z nich w 1946 roku trafiła do ZSRR, pozostali rok później w odległą Polskę, w czasie Akcji "Wisła".
Na zboczach widzimy tarasy dawnych pół uprawnych, w dole błotna ścieżka doprowadzi nas do cerkwiska.
Cerkiew św. Mikołaja postawiono w 1864 roku, towarzyszyła jej dzwonnica. Obecnie zobaczymy resztki podmurówki oraz pozostałości otoczenia: samotny nagrobek i krzyż, ustawiony na 950-lecie chrztu Rusi w 1938. Do tego nowy krzyż upamiętniający nieistniejącą wioskę.
Niebo ponownie niepokojąco się chmurzy i wkrótce zaczyna lać. Chowam się pod jednym z drzew, po 10 minutach opad ustaje. I niedługo później wychodzi słońce, asfalt paruje, robi się gorąco.
Dochodzę do skrzyżowania. Tablica informacyjna nadleśnictwa zachwyca się "gospodarką łowiecką". W tym miejscu zaczyna się również rezerwat "Sine Wiry".
Nad rzeką przerzucono most - a więc tu dojdziemy polnymi ścieżkami z Jaworca. Byłaby to jednak podróż dość mokra przy tej pogodzie.
W dole wartko płynie Wetlina. Bywa nazywana zdrobniale Wetlinką, lecz przy tak silnym nurcie zupełnie to nie pasuje.
Idę dalej lewym brzegiem. Po raz trzeci tego dnia zjawia się chmura i lekko mnie moczy, na szczęście bardzo krótko. Przyroda zdaje się bardzo cieszyć po kolejnym prysznicu...
"Sine Wiry" opisuje się jako najbardziej malowniczy odcinek nad Wetliną, gdyż szutrowa droga (asfalt się skończył) biegnie wysoko nad wodą. Brak jakichkolwiek punktów widokowych, wszystko blokuje las, więc się o tym nie przekonamy. Mimo to wędrówka jest przyjemna.
Po pół godzinie osiągam granice wioski Zawoj (Завої, Завій). Ją, podobnie jak Łuh, lokowano w dobrach rodziny Bal, natomiast po drugiej stronie rzeki ziemie należały do Kmitów i to oni założyli Jaworzec.
Zawoj był jeszcze mniej ludny od wcześniejszych wiosek i, to wielka rzadkość, przeważali w nim rzymscy katolicy. Przynajmniej według części źródeł, inne wskazują na większość unitów. W każdym razie kościół należał do tych drugich - cerkiew wzniesiono na stromym wzgórzu, dojście do niej potrafi zmęczyć, a ścieżka jest bardzo błotnista, więc trzeba uważać.
Na cerkwisku spotykam pierwszych tego dnia turystów. Pan przygląda się drzewom, a pani postanowiła wykorzystać je jako toaletę.
Cerkiew Michała Archanioła spaliło, podobnie jak całą wioskę, Wojsko Polskie po zakończeniu Akcji "Wisła". Kilka miejscowych rodzin wyjechało wcześniej dobrowolnie na Ukrainę, resztę - już nie dobrowolnie - wywieziono daleko stąd na tereny poniemieckie. Znowu jedynymi śladami po przeszłości są skromne podmurówki i kilka grobów. Zachował się m.in. ten należący do najbogatszych Zawojan, rodziny Fredirków. Prowadzili oni w swojej chacie "pomieszczenie karczemne", jako, że w osadzie brakowało normalnej karczmy.
Pelagia Szczerba zginęła latem 1945 roku niosąc mężowi jedzenie na pole. Kto ją zabił?
Wracam w dół do drogi. Okolica jest miła dla oka, a na zakręcie ulokowano małą infrastrukturę turystyczną: wiatę, miejsce na ognisko oraz rekonstrukcję żurawia. To ostatni punkt z cyklu "Bieszczad Odnalezionych".
Od drogi odbija ścieżka widokowa "Sine Wiry II". Jest specyficzna, ponieważ nie oferuje praktycznie żadnych widoków . Schodzimy do poziomu rzeki, gdzie kiedyś istniały brody, z których korzystali mieszkańcy Zawoju, ale Wetliny bym tu nie próbował przekraczać... Na polance stoi "wiata ogniskowa". W kącie leży drewno, przygotowano kijki na kiełbasy, a nawet czajnik. Nie jesteśmy w Bieszczadzkim Parku Narodowym, więc nie straszną nas różne groźne zakazy przebywania po zmroku i tym podobne.
Robię krótki odpoczynek połączony ze skromnym obiadem. Co jakiś czas pojawiają się spacerowicze, od tego momentu koniec z samotnym wędrowaniem. Rezerwat jest ponoć popularny i prawie wszyscy odwiedzają go od strony Polanek, gdzie teraz i ja pójdę.
Następną atrakcją jest ścieżka widokowa "Sine Wiry I". Tam spotykam już kilkanaście osób. Ponownie dochodzimy do rzeki, brzeg jest tu skalisto-kamienisty. Wetlina pędzi jak dzika i mocno pieni, odbijając się od kamieni. Prawdopodobnie przy niższym stanie wody i większej ilości odsłoniętych głazów wygląda to efektowniej, teraz aż tak wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiło.
Skała, która wraz z drzewem przypomina od dołu łosia - pozostaje mi uwierzyć na słowo.
Wiry, czyli głębsze miejsca przy progach skalnych, faktycznie bywają siwe.
Mijam rodziny z wózkami i kilkuosobowe grupy. Ktoś się dziwi, że idę sam, inni, że tak szybko. A na co mam czekać?
Na obrzeżach Polanek (Полянки), niedaleko punktu, gdzie Wetlina wpływa do Solinki, znajduje się parking i stąd zaczyna spacer znakomita większość turystów. Ja natomiast liczę, że na asfaltówcę złapię stopa do Dołżycy. Tymczasem niebo znów się zaciąga... Czyżby groziło mi czwarte zmoknięcie?
Ruchu na drodze brak, więc zaczynam iść w kierunku Buku. Obliczyłem, że gdyby nie trafiła mi się żadna podwózka, to do Dołżycy mam 7-8 kilometrów, więc około półtorej godziny. A potem się zobaczy...
Pojawia się pierwszy samochód - camper. Mija mnie z obojętnością. Podobnie drugi i trzeci, zdają się nawet przyspieszyć. Czyżby bali się wirusa? Przeszedłem raźnym krokiem półtora kilometra do mostu na Solince i tam zatrzymało się auto z dwiema sympatycznymi dziewczynami. Jedna z nich pracuje w wetlińskim PTTK-u, więc wymieniliśmy opinię na temat ośrodków, które przy okazji pandemii łupią turystów znacznymi podwyżkami cen. Okazało się także, iż jadą na obiad... do Jaworca, więc zamiast do Dołżycy otrzymałem transport aż do Kalnicy, gdzie poprosiłem o wysadzenie pod sklepem .
W słoneczku siedzi się zupełnie inaczej niż wczoraj. Po jakimś czasie dosiada się drwalo-rolnik z Przysłupu.
- Nie będziemy tak pić sami, jak jacyś dzicy - rzuca.
- Przecież to Bieszczady, tu jest dziko - odpowiadam z uśmiechem.
- A weź, nie pierd...l - macha ręką.
Rozmówca snuje opowieści o różnych ciekawostkach, np. o tym, jak dzień wcześniej jeździł po okolicy motorkiem, nie do końca trzeźwy.
- Ale nie po drogach publicznych - zaznacza. - Nie jestem głupi, nie chcę nikogo zabić.
Jedyną ofiarą rajdu stał się motorek, który - ustawiony w złym miejscu - spadł do rowu i strzaskał sobie lusterko . Dowiedziałem się także, że nie przepada on za rezerwatami, parkami narodowymi i Naturą 2000, bo wtedy trudniej wycinać drzewa. A miejscowi politycy do najgorsze dziadostwo, niezależnie od partii, którą prezentują.
Sklep wciąga (dziś jest więcej klientów, zatem działa dłużej), lecz w końcu trzeba ruszyć do bacówki. Kawałek dalej zagaduję rowerzystę, czy wybiera się tam, gdzie ja. On jednak spróbuje przenocować w pobliskim schronisku PTSM-u.
Wieczorne kolorki zrobiły się całkiem ładne dla oka.
Za mostem nad Wetliną stwierdzam, że zrobiło się tak pięknie, iż nie wypada jeszcze pędzić pod dach - ściągam plecak, wyciągam piwo i gapię się w dolinę.
Dogadania mnie rowerzysta. Zły. Czekał w PTSM-ie długo, aż się ktoś pojawi. Przyszła kobieta w przyłbicy i na dzień dobry zmierzyła mu temperaturę.
- 34 stopnie. Za nisko, może jest pan osłabiony przez chorobę? - pyta.
- Nie! To z powodu oczekiwania na zimnym wietrze!
Potem wypełnia ankietę. Przy pytaniu "czy miał kontakt z wirusem COVID-19?" odpowiedział "TAK".
- Jak to? - przeraziła się babka z obsługi.
- Pani też miała, każdy miał! Takie wirusy są z nami od dawna, nie dajmy się zwariować.
Ankiety oczywiście nie zdał, na nocleg go nie przyjęto, więc została mu bacówka i namiot.
Wieczór znowu upływa w fajnej atmosferze - integrujemy się w tej samej ekipie, co wczoraj, a nawet w szerszej, bo dołączył rowerzysta (prywatnie alpinista kominowy, który z powodu braku zleceń jedzie przez Polskę wzdłuż granic) oraz jeszcze dwie osoby (przyszły do bacówki już po zmroku).
Wtorkowy poranek zachwyca pogodą. Aż się nie chce zmieniać miejsca noclegowego. Namawiano mnie, bym został tutaj jeszcze jedną noc, lecz zbyt drogo by mnie to kosztowało...
Fotografuję oryginalną mapę górską autorstwa Edwarda Moskały z lat 70. XX wieku. Czarny szlak biegnący na Smerek nosił wtedy imię generała Świerczewskiego. Z kolei schronisko jest tu źle zaznaczone.
Bacówkę w Jaworcu wybudowano w 1976 roku jako czwarty obiekt tego typu. Wyniosę stąd dobre wspomnienia i będę chciał wrócić. Na odchodnym uwieczniam się z ekipą gdańsko-warszawską .
Natalia zaoferowała podwieźć mnie pod szlak, więc razem z nią schodzę do parkingu. Kot próbował nas zatrzymać wszelkimi sposobami, jednak nie mogło mu się udać... Niestety.