W Beskidzie Niskim znowu było wszystko.
: 2019-09-05, 21:11
Po raz kolejny w ciągu niecałych dwóch miesięcy pojawiłem się w Komańczy. Tym razem jednak nie udaję się w Bieszczady, ale w Beskid Niski. Chociaż troszeczkę tych Bieszczad także będzie...
Podobnie jak w czerwcu chciałem dostać się tutaj z Zagórza pociągiem. Śmiałem się wtedy, że trzeba z niego korzystać zanim znowu przestanie jeździć i... wykrakałem! W lipcu regionalna dyrekcja PR ogłosiła, że kursy w dni powszednie zostają zawieszone z powodu... braku taboru! Polskie absurdy nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.
Pozostał mi więc autobus, dzięki któremu wysiadłem na przystanku w Komańczy już przed godziną ósmą rano. Akurat żeby zobaczyć przejeżdżający wiaduktem skład prywatnej spółki SKPL - ona nadal jeździ codziennie, ale tylko wieczorem (z Zagórza) lub rano (z Łupkowa), czyli dokładnie odwrotnie, niż było mi dzisiaj potrzebne .
Jest piękna, słoneczna pogoda, słupek temperatury szybko idzie w górę. To był też jeden z powodów dla którego w góry pojechałem już w poniedziałek, mimo, że planowałem zacząć wędrówkę od wtorku - jutro ma się wszystko popsuć...
W dobrym humorze maszeruję na przystanek, aby łapać stopa. Ruch jest jednak mały, niemal wszystkie samochody jadące od strony Zagórza skręcają wcześniej w kierunku Wisłoka. Stoję tak ze 20 minut i w końcu zatrzymuje się auto. W środku krajan z Wodzisławia Śląskiego, udaje się aż do Wetliny na jakiś rajd PTTK. Tak daleko nie potrzebuję podwózki i proszę, aby wysadził mnie na skraju Radoszyc (Радошицї).
Wioska położona jest w dolince nad potokiem, który posiada wiele nazw: w Wikipedii piszą o Barbórce, natomiast na mapach widnieje Barbara lub Radoszanka. Osada znajduje się na uboczu, oddalona od głównej drogi i nie prowadzi przez nią żaden szlak pieszy, więc mało kto tutaj z turystów zagląda. Ba, na mojej mapie Beskidu Niskiego nawet jej nie ma!
W przeszłości, podobnie jak w całej okolicy, mieszkali w niej głównie greckokatoliccy Rusini. Ciekawostkę natomiast stanowi nazwa, która posiada polskie korzenie co jest ewenementem w tej części Beskidów. To prawdopodobnie pokłosie pierwszej polskiej lub niemieckiej kolonizacji, potem zastąpionej przez wołoską.
Po dawnej wiosce nie zostało z zabudowy prawie nic. Wyjątkiem jest stojąca na wzgórzu cerkiew św. Dymitra z 1868 roku. W 1944 uszkodziły ją pociski artyleryjskie, trzy lata później obrabowali polscy żołnierze, ale przetrwała jako kościół rzymski. Niedawno odnowiona świeci się w słońcu.
Przed cerkwią stoi murowana dzwonnica z kopułami przypominającymi cerkiewne, a obok na cmentarzu zachowało się kilkanaście starych nagrobków i doszło kilka nowych w cyrylicy.
Idę wzdłuż nielicznych domów i wracam do szerszej drogi prowadzącej w kierunku granicy. Po kilkuset metrach łapię stopa - kilku robotników jedzie do sąsiedniej słowackiej wioski do roboty. To, że polscy fachmani pracują na Wyspach, Norwegii czy w Holandii nikogo nie dziwi, ale żeby nawet na Słowacji? Widać, że dobrze musi się im tam powodzić.
Wychodzę na przełęczy Radoszyckiej (Laborecky priesmyk, węg. Laborczai-Hágó). Przed erą Schengen działało na niej przejście graniczne. Dziś znajduje się tu parking, wiata oraz obelisk z 1893 roku postawiony na granicy Królestwa Węgier i Galicji. Madziarski herb jest dobrze widoczny.
Na drodze panuje nawet dość spory ruch, którego się tutaj nie spodziewałem. Dużo samochodów na ukraińskich blachach, w stronę Słowacji pędzą kolejne auta z polskimi pracownikami, wiele z nich traktuje przełęcz jako postój na sikanie.
Ponieważ dotarłem na granicę już o tak wczesnej porze, więc postanawiam rozszerzyć plan dzisiejszego działania. Dzwonię do domu i tata podaje mi kursy autobusów z najbliższego przystanku. Jest ich niewiele, ale w zupełności powinny wystarczyć.
Skoro wlazłem (a właściwie wjechałem) na górę, zatem muszę teraz zejść w dół. Szeroka, dobrej jakości droga z widokami na dolinę i grzbiet górski ze szczytem Brincová.
Trochę próbowałem zatrzymywać jadące samochody, lecz bez większego przekonania, gdyż szło się tędy naprawdę przyjemnie.
Pojawia się tablica informująca, że za 3 kilometry jest sklep. Dopisek "Słowacja" przypomina w jakim kraju jesteśmy, gdyby ktoś nie wiedział. Kawałek dalej widać już granicę miejscowości z trzema nazwami: słowacka Palota, ukraińska Полата i ostatnia nie wiadomo jaka. Po węgiersku? Ale Węgrzy tu nie mieszkają. Może po cygańsku? Ten jednak nie ma statusu oficjalnego. Zresztą i sam wpis w cyrylicy jest problematyczny, bo według spisu większość mieszkańców wioski stanowią Rusini, a nie Ukraińcy. Problem znany po polskiej stronie Karpat dotyczący samookreślenia Łemków czy Bojków pojawiał się także w Czechosłowacji. Za komuny z przyczyn politycznych uznawano ich za Ukraińców, obecnie zdecydowana większość z nich deklaruje się jako Rusini.
Palota to jedno z tych miejsc, gdzie psy dupami szczekają. Był tu kiedyś nawet sklep, lecz teraz wszystko zamknięte na głucho. Ciężko też stwierdzić kto rzeczywiście tam mieszka, ponieważ na ulicach nie widać prawie nikogo, tylko jeden facet kosi trawę pod czołgiem. T-34 jest jedną z licznych w tych rejonach pamiątek po przechodzenie frontu w 1944 roku. Drugą jest Pomnik Poległych. Tam ich nie burzą.
Urząd gminy z napisami w obu głównych językach (choć Słowacy stanowią tylko około 1/4 obywateli).
Idę na przystanek. Do autobusu mam jeszcze ze trzy kwadranse. Bez sensu tak czekać, a iść w upale mi się nie chce. Trzeba łapać stopa, przy tym ruchu nie będzie problemu .
To ironia, bo wszystkie auta nagle poznikały z drogi. Na szczęście po krótkiej chwili słyszę warkot i już po chwili staje biały samochód.
- Jesteś z Polski? - pyta się kierowca, kiedy już usiadłem obok niego. - Bo mówisz jak Ukrainiec .
- Jestem ze Śląska, więc powinienem mówić jak Niemiec - odpowiadam ze śmiechem.
- A to jeszcze gorzej niż Ukrainiec - woła wesoło facet . - O, a teraz słyszę czeski - dodaje po chwili.
Istna wieża Babel!
Jedziemy do najbliższego miasta, czyli Medzilaborców (rus/ukr. Меджилабірці, węg. Mezőlaborc).
Mój dobroczyńca okazuje się weterynarzem i to objazdowym na telefon, ponieważ w samych Medzilaborcach nie ma przychodzi, choć to siedziba powiatu. Przez 10 kilometrów opowiada mi co mam tam zobaczyć ("pamiętaj o muzeum, jak odwiedzisz tutaj, to nie musisz już tego w Pittsburghu"), gdzie mogę wstąpić do lokalu ("na każdym rogu można się napić" - co było przesadą) i kilka innych ciekawostek. Parę razy trąbi i macha do jakiś ludzi ("to moi klienci"), wreszcie zawozi mnie do samego centrum, mimo, iż miał już skręcać wcześniej. Żegnamy się serdecznie i mogę się rozejrzeć...
Przy niecałych 7 tysiącach mieszkańców metropolii się nie spodziewałem i miałem rację. Miasto to tak naprawdę większa ulicówka z jednym głównym skrzyżowaniem, jednak parę ciekawych obiektów posiada.
Najbardziej znanym jest zapewne muzeum poświęcone najbardziej znanemu rodákovi, czyli Andy'emu Warholowi (Múzeum moderného umenia Andyho Warhola). Z tym rodákiem to w cudzysłowie, bo Andy urodził się już za oceanem, nie wiem czy kiedykolwiek był w tych stronach, jednak jego rodzice pochodzili z okolicy, a konkretnie z wioski Miková (Микова) - od Medzilaborców oddzielała ich jedna górka, lecz administracyjnie to już inny powiat.
Muzeum założono w 1991 roku, a jednym z inicjatorów był brat Andy'ego. Podobno w środku znajduje się około 160 dzieł i pamiątek związanych z twórcą. Zmiażdżony maluch przed wejściem jest już dziełem innego artysty.
Pomnik-fontanna Warhola.
Nie czuję się aż takim fanem jego sztuki, więc wizytę w środku sobie odpuściłem. Duch pop-artu jest jednak wszechobecny...
Naprzeciwko muzeum na wzgórzu stoi monumentalna prawosławna cerkiew św. Ducha. Wybudowano ją w 1949 roku, oficjalnie była Pomnikiem Poległych, gdyż nowe, komunistyczne władze nie życzyły sobie stawiania świątyń.
Starsza, bo pochodząca z 1878 roku, cerkiew grekokatolicka pod wezwaniem św. Bazylego Wielkiego.
Jeśli chodzi o pojedynek na wyzwania to panuje remis z lekkim wskazaniem na prawosławnych - jest ich 1 procent więcej niż wschodnich katolików (36,5%). Katolicy rzymscy stanowią mniej niż 1/10 mieszkańców. Z kolei narodowościowo najliczniejszą grupę reprezentują osoby deklarujące się jako Słowacy, lecz tylko niewiele górują nad Rusinami. Do tego należy dodać niewielką grupę Ukraińców i tych najbardziej widocznych na ulicach, czyli Romów.
Cyganów jest w tej części Słowacji tak dużo, że w niektórych miejscowościach mogą stanowić większość. Możliwe, że nawet i w Medzilaborcach, gdyż duża część z nich określa się jako Słowacy.
Niedaleko cerkwi unickiej miał znajdować się cmentarz wojenny. Pochowano na nim poległych w obu wojnach - co ciekawe, w czasie tej pierwszej ówczesne miasteczko na kilka miesięcy zostało zajęte przez Rosjan, jako jedno z nielicznych na Węgrzech. Po odbiciu przez armie austriacką i niemiecką pozostały po walkach tysiące zabitych i ogromne zniszczenia. Na cmentarz nie wszedłem, ponieważ brama jest zamknięta na głucho od tej strony. Prawdopodobnym powodem zamknięcia była sąsiednia dzielnica, która wygląda, jakby front przeszedł po niej dopiero niedawno...
Choć może to tylko wina niefrasobliwych lokatorów?
Po zrobieniu zdjęć dostaję propozycję dofinansowania miejscowych Cyganiątek, jednak z niej nie korzystam ku ich wielkiemu zdziwieniu. Cofam się do głównej drogi i rozglądam się za jakimś lokalem. Wkrótce ląduję w spelunce z przyjemnym tarasem.
Siedzi sobie człowiek nad piwem oraz czymś innym i dobrze mu... To są właśnie te momenty w życiu, kiedy rozpiera go pełnia szczęścia . Często niewiele do niej potrzeba.
Po uzupełnieniu płynów kontynuuję fotowędrówkę. Przy głównym skrzyżowaniu pomnik z poprzedniego okresu, ładnie odnowiony.
Drugi jest pod urzędem - Cyryl i Metody (Metody zawsze jest tym ostatnim, co za niefart).
Budynek urzędowy ozdobiono ciekawą mozaiką, jest też częściowo dwujęzyczny.
Przed jakimś internatem ustawiono roznegliżowanego chłopaka z czymś wielkim w ręce (rakieta, gitara, młot?), a towarzysząca mu bosa dziewczyna wpatruje się w niego intensywnie i... chyba podnosi lekko kieckę! Dość mocna sugestia .
Zupełnie inny charakter ma czarna stela z gwiazdą Dawida - przypomina o dawnej gminie żydowskiej, jednej z największych na Słowacji. Podczas ostatniej wojny rząd księdza-prezydenta Tiso rozwiązał swoją kwestią żydowską bardziej skutecznie niż Niemcy i jeszcze za to płacił gotówką...
Od chodzenia zaczęło mi burczeć w brzuchu, więc zaglądam do eurohotelu, w którym znajduje się coś pośredniego między restauracją a barem mlecznym. Dziś w menu czosnkowa i knedliki, więc narzekał nie będę .
W podróż powrotną udam się autobusem. Znaki na drodze już ostrzegają...
Obok przystanku kolejny częściowo rozpieprzony blok.
Autobus z wesołym kierowcą odwozi mnie do Paloty. Niewiele tam się zmieniło, nadal pustki. Idę sobie jeszcze zobaczyć cerkwie, bo oczywiście mają je dwie: starą grecką i nową prawosławną.
Większość Palotan jest prawosławnych. A w starszej cerkwi trwa remont.
Maszeruję do "centrum", gdzie zaczyna się niebieski szlak na granicę (czasem na mapach i w terenie pojawia się kolor zielony). Mijam ostatnie zabudowania, potem jeszcze opuszczony JRD.
Szlak jest cholernie monotonny. Idę głównie doliną, więc widoków brak, a potem dla odmiany męczące podejście. Sam już nie wiem, czy on mnie bardziej wykończył psychicznie, czy fizycznie - a mój plecak sporo dziś waży: mam namiot, matę samopompującą, zapasy i jeszcze pełno dupereli, które nie wiadomo czy mi się w ogóle przydadzą podczas wyjazdu. Do tego cały dzień upału.
Trzeba postawić sobie pytanie czy warto tu wyskoczyć na Słowację z wizytą? Do Medzilaborców jak najbardziej, choć na piechotę to trochę kłopotliwe. Do samej Paloty - w zupełności nie! Oprócz dwóch cerkwi i czołgu nic tam nie ma! Nie ma sensu tylko dla nich robić dodatkowych kilometrów.
Zziajany i zmęczony dochodzę w końcu do torów i zaraz potem do tunelu na przełęczy Łupkowskiej.
To dość znana konstrukcja. Kiedyś ważny strategicznie obiekt łączący sieć kolejową Galicji i Węgier. Otwarty w 1874 roku, po 20 latach dołożono w nim drugi tor. Następnie ten drugi zlikwidowano, gdy w wyniku traktatu w Trianon Węgrzy nie mieli mieć prawa do tak "szerokich" kolei, a stosunki między Polską a Czechosłowacją były mało przyjazne.
Dwukrotnie go wysadzano (raz Polacy, raz Niemcy), ostatecznie odbudowany został w 1946 lub 1947 roku (w źródłach pojawia się ta druga data, ale na tablicy wcześniejsza).
Krótko zastanawiałem się czy iść górą czy dołem i oczywiście wybrałem dół. Spacer trwa niecałe 10 minut. Patrzyłem w których miejscu biegnie granica polsko-słowacka, lecz mi umknęła.
Po polskiej stronie też kiedyś były tablice przypominające odbudowę, lecz oczywiście od dawna ich nie ma, a fasada - po niedawnym remoncie - wygląda jakby została zrobiona z gipsu.
Wzdłuż torów ciągnę w kierunku Łupkowa. Okolica jak zwykle miła dla oka - ponieważ na przełęczy jest granica między Bieszczadami i Beskidem Niskim, więc w tym przypadku patrzę na Niski.
Pusty dworzec "Łupków" w Starym Łupkowie (Старий Лупків). To już znajome rejony, byłem tu kiedyś podczas wielkich mrozów.
Potem jest już w miarę szybko: z szutrówki odbijam na szlak przy cerkwisku (ogrodzono je, aby zabezpieczyć przed przyszłą budową gazociągu, który pewnie rozwali całą okolicę), przekraczam Smolniczek i chyba jestem w Bieszczadach . Wkrótce potem pojawia się sylwetka Chatki na Końcu Świata.
Czuję się kompletnie wypompowany z sił, ale nie mam za dużo czasu na odpoczynek, gdyż chcę jeszcze zdążyć do sklepu w Łupkowie. Zostawiam plecak, zakładam sandały i ruszam w prawie 3-kilometrową trasę z niepokojem spoglądając na zegarek.
Na szczęście zdążyłem bez żadnych problemów. Ponieważ męczy mnie jakaś psychiczna delirka, więc idę jeszcze do baru. Dopiero tam, oglądając "Kiepskich", zaczynam dochodzić do pełni sił .
Do chatki wracam już w ciemnościach. Wpadam na genialny pomysł przypominania sobie historii różnych napadów i zabójstw dokonanych na samotnych górskich turystach, czym kilka razy sam napędzam sobie stracha .
W chatce frekwencja umiarkowana. Rozpalono ognisko, w żarze przygotowują się kartofelki. Rozmowy o wszystkim i o niczym. Przyjemnie.
Udany początek wyjazdu, choć trochę mnie wymaglował z sił.
Podobnie jak w czerwcu chciałem dostać się tutaj z Zagórza pociągiem. Śmiałem się wtedy, że trzeba z niego korzystać zanim znowu przestanie jeździć i... wykrakałem! W lipcu regionalna dyrekcja PR ogłosiła, że kursy w dni powszednie zostają zawieszone z powodu... braku taboru! Polskie absurdy nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.
Pozostał mi więc autobus, dzięki któremu wysiadłem na przystanku w Komańczy już przed godziną ósmą rano. Akurat żeby zobaczyć przejeżdżający wiaduktem skład prywatnej spółki SKPL - ona nadal jeździ codziennie, ale tylko wieczorem (z Zagórza) lub rano (z Łupkowa), czyli dokładnie odwrotnie, niż było mi dzisiaj potrzebne .
Jest piękna, słoneczna pogoda, słupek temperatury szybko idzie w górę. To był też jeden z powodów dla którego w góry pojechałem już w poniedziałek, mimo, że planowałem zacząć wędrówkę od wtorku - jutro ma się wszystko popsuć...
W dobrym humorze maszeruję na przystanek, aby łapać stopa. Ruch jest jednak mały, niemal wszystkie samochody jadące od strony Zagórza skręcają wcześniej w kierunku Wisłoka. Stoję tak ze 20 minut i w końcu zatrzymuje się auto. W środku krajan z Wodzisławia Śląskiego, udaje się aż do Wetliny na jakiś rajd PTTK. Tak daleko nie potrzebuję podwózki i proszę, aby wysadził mnie na skraju Radoszyc (Радошицї).
Wioska położona jest w dolince nad potokiem, który posiada wiele nazw: w Wikipedii piszą o Barbórce, natomiast na mapach widnieje Barbara lub Radoszanka. Osada znajduje się na uboczu, oddalona od głównej drogi i nie prowadzi przez nią żaden szlak pieszy, więc mało kto tutaj z turystów zagląda. Ba, na mojej mapie Beskidu Niskiego nawet jej nie ma!
W przeszłości, podobnie jak w całej okolicy, mieszkali w niej głównie greckokatoliccy Rusini. Ciekawostkę natomiast stanowi nazwa, która posiada polskie korzenie co jest ewenementem w tej części Beskidów. To prawdopodobnie pokłosie pierwszej polskiej lub niemieckiej kolonizacji, potem zastąpionej przez wołoską.
Po dawnej wiosce nie zostało z zabudowy prawie nic. Wyjątkiem jest stojąca na wzgórzu cerkiew św. Dymitra z 1868 roku. W 1944 uszkodziły ją pociski artyleryjskie, trzy lata później obrabowali polscy żołnierze, ale przetrwała jako kościół rzymski. Niedawno odnowiona świeci się w słońcu.
Przed cerkwią stoi murowana dzwonnica z kopułami przypominającymi cerkiewne, a obok na cmentarzu zachowało się kilkanaście starych nagrobków i doszło kilka nowych w cyrylicy.
Idę wzdłuż nielicznych domów i wracam do szerszej drogi prowadzącej w kierunku granicy. Po kilkuset metrach łapię stopa - kilku robotników jedzie do sąsiedniej słowackiej wioski do roboty. To, że polscy fachmani pracują na Wyspach, Norwegii czy w Holandii nikogo nie dziwi, ale żeby nawet na Słowacji? Widać, że dobrze musi się im tam powodzić.
Wychodzę na przełęczy Radoszyckiej (Laborecky priesmyk, węg. Laborczai-Hágó). Przed erą Schengen działało na niej przejście graniczne. Dziś znajduje się tu parking, wiata oraz obelisk z 1893 roku postawiony na granicy Królestwa Węgier i Galicji. Madziarski herb jest dobrze widoczny.
Na drodze panuje nawet dość spory ruch, którego się tutaj nie spodziewałem. Dużo samochodów na ukraińskich blachach, w stronę Słowacji pędzą kolejne auta z polskimi pracownikami, wiele z nich traktuje przełęcz jako postój na sikanie.
Ponieważ dotarłem na granicę już o tak wczesnej porze, więc postanawiam rozszerzyć plan dzisiejszego działania. Dzwonię do domu i tata podaje mi kursy autobusów z najbliższego przystanku. Jest ich niewiele, ale w zupełności powinny wystarczyć.
Skoro wlazłem (a właściwie wjechałem) na górę, zatem muszę teraz zejść w dół. Szeroka, dobrej jakości droga z widokami na dolinę i grzbiet górski ze szczytem Brincová.
Trochę próbowałem zatrzymywać jadące samochody, lecz bez większego przekonania, gdyż szło się tędy naprawdę przyjemnie.
Pojawia się tablica informująca, że za 3 kilometry jest sklep. Dopisek "Słowacja" przypomina w jakim kraju jesteśmy, gdyby ktoś nie wiedział. Kawałek dalej widać już granicę miejscowości z trzema nazwami: słowacka Palota, ukraińska Полата i ostatnia nie wiadomo jaka. Po węgiersku? Ale Węgrzy tu nie mieszkają. Może po cygańsku? Ten jednak nie ma statusu oficjalnego. Zresztą i sam wpis w cyrylicy jest problematyczny, bo według spisu większość mieszkańców wioski stanowią Rusini, a nie Ukraińcy. Problem znany po polskiej stronie Karpat dotyczący samookreślenia Łemków czy Bojków pojawiał się także w Czechosłowacji. Za komuny z przyczyn politycznych uznawano ich za Ukraińców, obecnie zdecydowana większość z nich deklaruje się jako Rusini.
Palota to jedno z tych miejsc, gdzie psy dupami szczekają. Był tu kiedyś nawet sklep, lecz teraz wszystko zamknięte na głucho. Ciężko też stwierdzić kto rzeczywiście tam mieszka, ponieważ na ulicach nie widać prawie nikogo, tylko jeden facet kosi trawę pod czołgiem. T-34 jest jedną z licznych w tych rejonach pamiątek po przechodzenie frontu w 1944 roku. Drugą jest Pomnik Poległych. Tam ich nie burzą.
Urząd gminy z napisami w obu głównych językach (choć Słowacy stanowią tylko około 1/4 obywateli).
Idę na przystanek. Do autobusu mam jeszcze ze trzy kwadranse. Bez sensu tak czekać, a iść w upale mi się nie chce. Trzeba łapać stopa, przy tym ruchu nie będzie problemu .
To ironia, bo wszystkie auta nagle poznikały z drogi. Na szczęście po krótkiej chwili słyszę warkot i już po chwili staje biały samochód.
- Jesteś z Polski? - pyta się kierowca, kiedy już usiadłem obok niego. - Bo mówisz jak Ukrainiec .
- Jestem ze Śląska, więc powinienem mówić jak Niemiec - odpowiadam ze śmiechem.
- A to jeszcze gorzej niż Ukrainiec - woła wesoło facet . - O, a teraz słyszę czeski - dodaje po chwili.
Istna wieża Babel!
Jedziemy do najbliższego miasta, czyli Medzilaborców (rus/ukr. Меджилабірці, węg. Mezőlaborc).
Mój dobroczyńca okazuje się weterynarzem i to objazdowym na telefon, ponieważ w samych Medzilaborcach nie ma przychodzi, choć to siedziba powiatu. Przez 10 kilometrów opowiada mi co mam tam zobaczyć ("pamiętaj o muzeum, jak odwiedzisz tutaj, to nie musisz już tego w Pittsburghu"), gdzie mogę wstąpić do lokalu ("na każdym rogu można się napić" - co było przesadą) i kilka innych ciekawostek. Parę razy trąbi i macha do jakiś ludzi ("to moi klienci"), wreszcie zawozi mnie do samego centrum, mimo, iż miał już skręcać wcześniej. Żegnamy się serdecznie i mogę się rozejrzeć...
Przy niecałych 7 tysiącach mieszkańców metropolii się nie spodziewałem i miałem rację. Miasto to tak naprawdę większa ulicówka z jednym głównym skrzyżowaniem, jednak parę ciekawych obiektów posiada.
Najbardziej znanym jest zapewne muzeum poświęcone najbardziej znanemu rodákovi, czyli Andy'emu Warholowi (Múzeum moderného umenia Andyho Warhola). Z tym rodákiem to w cudzysłowie, bo Andy urodził się już za oceanem, nie wiem czy kiedykolwiek był w tych stronach, jednak jego rodzice pochodzili z okolicy, a konkretnie z wioski Miková (Микова) - od Medzilaborców oddzielała ich jedna górka, lecz administracyjnie to już inny powiat.
Muzeum założono w 1991 roku, a jednym z inicjatorów był brat Andy'ego. Podobno w środku znajduje się około 160 dzieł i pamiątek związanych z twórcą. Zmiażdżony maluch przed wejściem jest już dziełem innego artysty.
Pomnik-fontanna Warhola.
Nie czuję się aż takim fanem jego sztuki, więc wizytę w środku sobie odpuściłem. Duch pop-artu jest jednak wszechobecny...
Naprzeciwko muzeum na wzgórzu stoi monumentalna prawosławna cerkiew św. Ducha. Wybudowano ją w 1949 roku, oficjalnie była Pomnikiem Poległych, gdyż nowe, komunistyczne władze nie życzyły sobie stawiania świątyń.
Starsza, bo pochodząca z 1878 roku, cerkiew grekokatolicka pod wezwaniem św. Bazylego Wielkiego.
Jeśli chodzi o pojedynek na wyzwania to panuje remis z lekkim wskazaniem na prawosławnych - jest ich 1 procent więcej niż wschodnich katolików (36,5%). Katolicy rzymscy stanowią mniej niż 1/10 mieszkańców. Z kolei narodowościowo najliczniejszą grupę reprezentują osoby deklarujące się jako Słowacy, lecz tylko niewiele górują nad Rusinami. Do tego należy dodać niewielką grupę Ukraińców i tych najbardziej widocznych na ulicach, czyli Romów.
Cyganów jest w tej części Słowacji tak dużo, że w niektórych miejscowościach mogą stanowić większość. Możliwe, że nawet i w Medzilaborcach, gdyż duża część z nich określa się jako Słowacy.
Niedaleko cerkwi unickiej miał znajdować się cmentarz wojenny. Pochowano na nim poległych w obu wojnach - co ciekawe, w czasie tej pierwszej ówczesne miasteczko na kilka miesięcy zostało zajęte przez Rosjan, jako jedno z nielicznych na Węgrzech. Po odbiciu przez armie austriacką i niemiecką pozostały po walkach tysiące zabitych i ogromne zniszczenia. Na cmentarz nie wszedłem, ponieważ brama jest zamknięta na głucho od tej strony. Prawdopodobnym powodem zamknięcia była sąsiednia dzielnica, która wygląda, jakby front przeszedł po niej dopiero niedawno...
Choć może to tylko wina niefrasobliwych lokatorów?
Po zrobieniu zdjęć dostaję propozycję dofinansowania miejscowych Cyganiątek, jednak z niej nie korzystam ku ich wielkiemu zdziwieniu. Cofam się do głównej drogi i rozglądam się za jakimś lokalem. Wkrótce ląduję w spelunce z przyjemnym tarasem.
Siedzi sobie człowiek nad piwem oraz czymś innym i dobrze mu... To są właśnie te momenty w życiu, kiedy rozpiera go pełnia szczęścia . Często niewiele do niej potrzeba.
Po uzupełnieniu płynów kontynuuję fotowędrówkę. Przy głównym skrzyżowaniu pomnik z poprzedniego okresu, ładnie odnowiony.
Drugi jest pod urzędem - Cyryl i Metody (Metody zawsze jest tym ostatnim, co za niefart).
Budynek urzędowy ozdobiono ciekawą mozaiką, jest też częściowo dwujęzyczny.
Przed jakimś internatem ustawiono roznegliżowanego chłopaka z czymś wielkim w ręce (rakieta, gitara, młot?), a towarzysząca mu bosa dziewczyna wpatruje się w niego intensywnie i... chyba podnosi lekko kieckę! Dość mocna sugestia .
Zupełnie inny charakter ma czarna stela z gwiazdą Dawida - przypomina o dawnej gminie żydowskiej, jednej z największych na Słowacji. Podczas ostatniej wojny rząd księdza-prezydenta Tiso rozwiązał swoją kwestią żydowską bardziej skutecznie niż Niemcy i jeszcze za to płacił gotówką...
Od chodzenia zaczęło mi burczeć w brzuchu, więc zaglądam do eurohotelu, w którym znajduje się coś pośredniego między restauracją a barem mlecznym. Dziś w menu czosnkowa i knedliki, więc narzekał nie będę .
W podróż powrotną udam się autobusem. Znaki na drodze już ostrzegają...
Obok przystanku kolejny częściowo rozpieprzony blok.
Autobus z wesołym kierowcą odwozi mnie do Paloty. Niewiele tam się zmieniło, nadal pustki. Idę sobie jeszcze zobaczyć cerkwie, bo oczywiście mają je dwie: starą grecką i nową prawosławną.
Większość Palotan jest prawosławnych. A w starszej cerkwi trwa remont.
Maszeruję do "centrum", gdzie zaczyna się niebieski szlak na granicę (czasem na mapach i w terenie pojawia się kolor zielony). Mijam ostatnie zabudowania, potem jeszcze opuszczony JRD.
Szlak jest cholernie monotonny. Idę głównie doliną, więc widoków brak, a potem dla odmiany męczące podejście. Sam już nie wiem, czy on mnie bardziej wykończył psychicznie, czy fizycznie - a mój plecak sporo dziś waży: mam namiot, matę samopompującą, zapasy i jeszcze pełno dupereli, które nie wiadomo czy mi się w ogóle przydadzą podczas wyjazdu. Do tego cały dzień upału.
Trzeba postawić sobie pytanie czy warto tu wyskoczyć na Słowację z wizytą? Do Medzilaborców jak najbardziej, choć na piechotę to trochę kłopotliwe. Do samej Paloty - w zupełności nie! Oprócz dwóch cerkwi i czołgu nic tam nie ma! Nie ma sensu tylko dla nich robić dodatkowych kilometrów.
Zziajany i zmęczony dochodzę w końcu do torów i zaraz potem do tunelu na przełęczy Łupkowskiej.
To dość znana konstrukcja. Kiedyś ważny strategicznie obiekt łączący sieć kolejową Galicji i Węgier. Otwarty w 1874 roku, po 20 latach dołożono w nim drugi tor. Następnie ten drugi zlikwidowano, gdy w wyniku traktatu w Trianon Węgrzy nie mieli mieć prawa do tak "szerokich" kolei, a stosunki między Polską a Czechosłowacją były mało przyjazne.
Dwukrotnie go wysadzano (raz Polacy, raz Niemcy), ostatecznie odbudowany został w 1946 lub 1947 roku (w źródłach pojawia się ta druga data, ale na tablicy wcześniejsza).
Krótko zastanawiałem się czy iść górą czy dołem i oczywiście wybrałem dół. Spacer trwa niecałe 10 minut. Patrzyłem w których miejscu biegnie granica polsko-słowacka, lecz mi umknęła.
Po polskiej stronie też kiedyś były tablice przypominające odbudowę, lecz oczywiście od dawna ich nie ma, a fasada - po niedawnym remoncie - wygląda jakby została zrobiona z gipsu.
Wzdłuż torów ciągnę w kierunku Łupkowa. Okolica jak zwykle miła dla oka - ponieważ na przełęczy jest granica między Bieszczadami i Beskidem Niskim, więc w tym przypadku patrzę na Niski.
Pusty dworzec "Łupków" w Starym Łupkowie (Старий Лупків). To już znajome rejony, byłem tu kiedyś podczas wielkich mrozów.
Potem jest już w miarę szybko: z szutrówki odbijam na szlak przy cerkwisku (ogrodzono je, aby zabezpieczyć przed przyszłą budową gazociągu, który pewnie rozwali całą okolicę), przekraczam Smolniczek i chyba jestem w Bieszczadach . Wkrótce potem pojawia się sylwetka Chatki na Końcu Świata.
Czuję się kompletnie wypompowany z sił, ale nie mam za dużo czasu na odpoczynek, gdyż chcę jeszcze zdążyć do sklepu w Łupkowie. Zostawiam plecak, zakładam sandały i ruszam w prawie 3-kilometrową trasę z niepokojem spoglądając na zegarek.
Na szczęście zdążyłem bez żadnych problemów. Ponieważ męczy mnie jakaś psychiczna delirka, więc idę jeszcze do baru. Dopiero tam, oglądając "Kiepskich", zaczynam dochodzić do pełni sił .
Do chatki wracam już w ciemnościach. Wpadam na genialny pomysł przypominania sobie historii różnych napadów i zabójstw dokonanych na samotnych górskich turystach, czym kilka razy sam napędzam sobie stracha .
W chatce frekwencja umiarkowana. Rozpalono ognisko, w żarze przygotowują się kartofelki. Rozmowy o wszystkim i o niczym. Przyjemnie.
Udany początek wyjazdu, choć trochę mnie wymaglował z sił.