O zamku, romantycznych bagnach i czosnku.
: 2019-05-25, 21:22
Miała być mocniejsza ekipa, no ale w końcu, jak to zwykle bywa, większość się posypała, więc w sumie w Cisownicy zaczęliśmy w składzie czteroosobowym.
Czyli Ukochana Sprocketa, Sprocket, Tobi i ja.
Od początku śmierdziało przygodami. Nie mieliśmy żadnego planu, więc na dzień dobry się poprzekomarzaliśmy, kto prowadzi i czyją trasą pójdziemy.
Z początku stanęło na moim, miałem być gwarantem "suchej stopy", wszak to teoretycznie bardziej moje rewiry, niż Witka.
Zaczęło się milusio.
W sumie to szliśmy na czuja, mniej więcej w stronę kamieniołomu w Lesznej. Staw w Goleszowie od razu odpuściliśmy. Pomysł Witka z zamkiem w Dzięgielowie też nie cieszył się wielkim zainteresowaniem.
Po drodze Tobi prawie złapał bażanta. Prawie, zdążyła ptaszyna uciec na drzewo.
Tymczasem przewodnik wyprowadził wszystkich na manowce, tzn. jak to Gosia stwierdziła - Do Czarnej Dupy. W zasadzie nie było w niej aż tak czarno, no ale błota było pod dostatkiem, trzeba było też przekroczyć kilka razy potoczki. Witek oczywiście z pełną satysfakcją przyjął moją porażkę.
Tu Tobi na "szlaku"
I Sprockety też niestety, tą samą drogą...
Wyszliśmy z tej czarnej dupy i dowodzenie przejął Wicio. No to idziemy na zamek!
To poszliśmy, jakieś trzy kilometry w jedną stronę, po to tylko, żeby zobaczyć to:
Zamek jest fantastyczny, polecam wszystkim, wersal przy nim wymięka.
Po tej porażce zawinęliśmy się spod zamku i po kwadransie wyszliśmy w końcu tam, gdzie chcieliśmy wyjść, w rejonie kamieniołomu. Nareszcie mogliśmy cieszyć się pogodą. W lesie niewiele tego słońca do nas dochodziło.
Ścieżki widokowe wokół kamieniołomu odpuściliśmy na rzecz godzinnej posiadówy przy napojach turysty w gospodzie pod Tułem. Po drodze jakieś kamole żeśmy znaleźli, dla Piotrka.
Potem zwiedziliśmy rezerwat "Zadni Gaj" i znaleźliśmy jego serce.
A w końcu wyszliśmy tam, gdzie wyjść mieliśmy, na przełęcz pod Tułem, gdzie stoi zielona chatka.
Teraz musieliśmy się dostać na Tuł, co nie wydawało się specjalnie trudne. Był na wyciągnięcie ręki.
Po lewej stronie wystawała czasem Mała Czantoria.
państwo Sprockety
Przecięliśmy znów czarny szlak i wdrapaliśmy się pod las, gdzie siedzieliśmy dobre pól godziny, żarliśmy kanapki i podziwialiśmy okolicę.
W końcu ruszyliśmy. Ciężko było, ślisko, stromo, ale tyle czosnku niedźwiedziego w jednym miejscu to nie widziałem nigdy.
Z podszczytowej polanki Tułu ujrzeliśmy bardzo ciekawe widoki, głównie pasma granicznego, ale w zupełnie innej perspektywie
Po drodze znalazła się także atrakcja dla Tobiasza.
A my zbliżaliśmy się do siodła pod Małą Czantorią. A ta groźnie się przed nami prężyła.
Prężył się też graniczny Ostry. Wiadomo chyba, skąd nazwa...
Ogólnie sielanka... Fajne miejsce.
Oglądamy tabliczkę - Mała czantoria 45 minut, po czym Gosia wbiega na szczyt w 23 minuty. Witek był drugi, bo jeszcze pieńki były i z Tobim zostawał.
A ja zamykałem godnie pochód.
na szczycie drzemiemy 40 minut. Potem ruszamy w kierunku Wielkiej Czantorii.
Ale, że nie chce nam się tam iść, to Witek wynajduje jakąś inną alternatywę bezszlakową, na którą się decydujemy.
Tym sposobem dostajemy się do doliny Poniwca i spotykamy przez cały dzień może 10 turystów?
Później już szlakiem spacerowym bądź na czuja wydostajemy się nad Cisownicę, skąd możemy podziwiać cały spenetrowany rejon Beskidu Sokolego.
I widać też śląski beskid...
W dole dźwięk dyskoteki-widmo, więc już naprawdę niedaleko do auta, teraz dopiero pogoda się zaczyna psuć, co zauważa Witek.
Choć chcieliśmy wracać jeszcze raz przez Zamek i bagna - romantyczne, bo z kwiatami, ale Ukochana mocno protestowała.
No i w drodze powrotnej auto mi umyło...
Fajny to był dzień, osiem godzin się włóczyliśmy. Głównie tam, gdzie nam się uwidziało. Na spontanie. Kilometrów też natrzaskaliśmy sporo.
Fajnie było, niech żałują nieobecni!
Czyli Ukochana Sprocketa, Sprocket, Tobi i ja.
Od początku śmierdziało przygodami. Nie mieliśmy żadnego planu, więc na dzień dobry się poprzekomarzaliśmy, kto prowadzi i czyją trasą pójdziemy.
Z początku stanęło na moim, miałem być gwarantem "suchej stopy", wszak to teoretycznie bardziej moje rewiry, niż Witka.
Zaczęło się milusio.
W sumie to szliśmy na czuja, mniej więcej w stronę kamieniołomu w Lesznej. Staw w Goleszowie od razu odpuściliśmy. Pomysł Witka z zamkiem w Dzięgielowie też nie cieszył się wielkim zainteresowaniem.
Po drodze Tobi prawie złapał bażanta. Prawie, zdążyła ptaszyna uciec na drzewo.
Tymczasem przewodnik wyprowadził wszystkich na manowce, tzn. jak to Gosia stwierdziła - Do Czarnej Dupy. W zasadzie nie było w niej aż tak czarno, no ale błota było pod dostatkiem, trzeba było też przekroczyć kilka razy potoczki. Witek oczywiście z pełną satysfakcją przyjął moją porażkę.
Tu Tobi na "szlaku"
I Sprockety też niestety, tą samą drogą...
Wyszliśmy z tej czarnej dupy i dowodzenie przejął Wicio. No to idziemy na zamek!
To poszliśmy, jakieś trzy kilometry w jedną stronę, po to tylko, żeby zobaczyć to:
Zamek jest fantastyczny, polecam wszystkim, wersal przy nim wymięka.
Po tej porażce zawinęliśmy się spod zamku i po kwadransie wyszliśmy w końcu tam, gdzie chcieliśmy wyjść, w rejonie kamieniołomu. Nareszcie mogliśmy cieszyć się pogodą. W lesie niewiele tego słońca do nas dochodziło.
Ścieżki widokowe wokół kamieniołomu odpuściliśmy na rzecz godzinnej posiadówy przy napojach turysty w gospodzie pod Tułem. Po drodze jakieś kamole żeśmy znaleźli, dla Piotrka.
Potem zwiedziliśmy rezerwat "Zadni Gaj" i znaleźliśmy jego serce.
A w końcu wyszliśmy tam, gdzie wyjść mieliśmy, na przełęcz pod Tułem, gdzie stoi zielona chatka.
Teraz musieliśmy się dostać na Tuł, co nie wydawało się specjalnie trudne. Był na wyciągnięcie ręki.
Po lewej stronie wystawała czasem Mała Czantoria.
państwo Sprockety
Przecięliśmy znów czarny szlak i wdrapaliśmy się pod las, gdzie siedzieliśmy dobre pól godziny, żarliśmy kanapki i podziwialiśmy okolicę.
W końcu ruszyliśmy. Ciężko było, ślisko, stromo, ale tyle czosnku niedźwiedziego w jednym miejscu to nie widziałem nigdy.
Z podszczytowej polanki Tułu ujrzeliśmy bardzo ciekawe widoki, głównie pasma granicznego, ale w zupełnie innej perspektywie
Po drodze znalazła się także atrakcja dla Tobiasza.
A my zbliżaliśmy się do siodła pod Małą Czantorią. A ta groźnie się przed nami prężyła.
Prężył się też graniczny Ostry. Wiadomo chyba, skąd nazwa...
Ogólnie sielanka... Fajne miejsce.
Oglądamy tabliczkę - Mała czantoria 45 minut, po czym Gosia wbiega na szczyt w 23 minuty. Witek był drugi, bo jeszcze pieńki były i z Tobim zostawał.
A ja zamykałem godnie pochód.
na szczycie drzemiemy 40 minut. Potem ruszamy w kierunku Wielkiej Czantorii.
Ale, że nie chce nam się tam iść, to Witek wynajduje jakąś inną alternatywę bezszlakową, na którą się decydujemy.
Tym sposobem dostajemy się do doliny Poniwca i spotykamy przez cały dzień może 10 turystów?
Później już szlakiem spacerowym bądź na czuja wydostajemy się nad Cisownicę, skąd możemy podziwiać cały spenetrowany rejon Beskidu Sokolego.
I widać też śląski beskid...
W dole dźwięk dyskoteki-widmo, więc już naprawdę niedaleko do auta, teraz dopiero pogoda się zaczyna psuć, co zauważa Witek.
Choć chcieliśmy wracać jeszcze raz przez Zamek i bagna - romantyczne, bo z kwiatami, ale Ukochana mocno protestowała.
No i w drodze powrotnej auto mi umyło...
Fajny to był dzień, osiem godzin się włóczyliśmy. Głównie tam, gdzie nam się uwidziało. Na spontanie. Kilometrów też natrzaskaliśmy sporo.
Fajnie było, niech żałują nieobecni!