Do czterech razy sztuka...
: 2019-03-18, 18:38
Witam serdecznie.
Wycieczka odbyła się dawno temu, tzn. niecały miesiąc temu, ale to już dawno. Zacznijmy od tego, że nikt nie chciał jechać, więc wybrałem się sam. W górach sam byłem wiele razy, nawet bardzo lubiłem tą formę turystyki. Tylko przypomniałem sobie, że nigdy nie byłem sam nigdzie poza Tatrami, więc był to taki samotny debiut w Beskidach. Plan tworzył w głowie się już od początku tygodnia i był nie byle jaki. Cel główny oczywiście Malinowska Skała. Porachunki z nią trwały od listopada i za każdym razem zamiast na skałę, wpuszczała mnie w maliny. Pierwszy raz to wypad z sokołem, laynn'em i Sebastianem na wschód słońca na Magurze, plany były wtedy zacne, Malinowska, Skrzyczne itp. Wyszło trochę inaczej, tzn. niewyspany sokół poczuł się nie najlepiej, ja szczerze mówiąc wtedy z moją formą też raczej bym tam nie doszedł, więc odpuściliśmy dalsze plany. Chociaż wtedy i tak sporo szlaku urobiliśmy, a wschód słońca był bardzo udany, więc nie było czego żałować. Drugi raz też z sokołem zaatakowaliśmy ją od Skrzycznego, szło nam bardzo dobrze i to był ten dzień co prawie wszystko nam sprzyjało poza pogodą, ale byliśmy bardzo blisko, tylko 15 minut od Malinowskiej Skały się zgubiliśmy i zawróciliśmy. No nic, mówi się do trzech razy sztuka. Trzeci raz był tydzień później z Rafałem, wtedy co ciekawe byliśmy od celu najdalej, bo właściwie nawet nie zaczęliśmy pokonała nas kolejka na Skrzyczne, która nie kursowała.
Tym razem miało być inaczej i było. Plany w głowie miałem już od poniedziałku. Wybrałem najłatwiejszy wariant czyli dojazd do Szczyrku Solisko i szybkie wejście na Malinowską i gotowe, potem niech się dzieje co chce. Chociaż w planach była jeszcze Barania Góra na dokładkę, ale to już był cel drugorzędny. Plan był i cały tydzień trwał, do soboty wieczora, kiedy zanim poszedłem spać zacząłem kombinować co by tu zmienić. Szczerze mówiąc nie podobała mi się opcja przesiadki w Bielsku-Białej, gdzie bym musiał sam z rana 50 minut czekać na busa. Poza tym nie wypadało też tak pójść na łatwiznę po tylu podejściach, więc trochę fory tej Malinowskiej Skale musiałem dać... Tak też przed snem stwierdziłem, że jednak pojadę do Wisły bez przesiadki, pociąg niemal o tej samej porze, kilka minut różnicy. Plan był dojechać do Wisły Głębce, zielonym szlakiem dokulać się do czerwonego, stamtąd na Baranią i zakończyć na Malinowskiej i zejść do Szczyrku Solisko. Jedyne czego się obawiałem to tego czy zdążę, bo w Wiśle byłem koło 8:00 a ze Szczyrku miałem busa o 18:40, raczej bym zdążył. Tylko po wejściu do pociągu, zobaczyłem pogodę, wszystko zachmurzone. To sobie mówię, wolę zobaczyć chociaż te najbliższe szczyty i chyba bardziej widokowo będzie przez Trzy Kopce Wiślańskie i tak też zrobiłem. Wysiadłem w końcu w Wiśle.
Ruszam przez miasto, w Żabce uzupełniam płyny, chociaż z takim lekkim niesmakiem z niej wyszedłem. Tzn. niech sobie pani ekspedientka słucha czego chce w niedzielę o poranku, ale duży głośnik na półce sklepowej z towarami na środku sklepu z rozbrzmiewającym dźwiękiem Radia Maryja na cały sklep, jakoś lekko mnie zszokował. No ale co miałem kupić, to kupiłem i poszedłem sobie dalej.
Na początku cały czas asfaltowymi uliczkami. Widoki tylko te bliższe.
Tutaj w tym miejscu, pisze do mnie sokół, jak tam w górach i też przez niego moje plany uległy trochę zmianie i żeby za łatwo nie było jeszcze sobie dołożyłem trochę przed Malinowską Skałą.
Na razie idę sobie na Trzy Kopce Wiślańskie.
Idzie mi się niesamowicie lekko i przyjemnie, nie pamiętam już kiedy tak dobrze mi się szło. Docieram szybko na Trzy Kopce. Tam pierwsza przerwa tego dnia. Nikogo też nie ma. Więc uzupełniam to co trzeba i idę dalej. Tylko jeszcze musiałem się odkopać, bo trochę mnie przysypało.
Tu też sokół, poleca mi Czupel, że to tylko 20 minut. No chyba tylko w jedną stronę... bo z powrotem i z podziwianiem widoków, to zeszła mi chyba z godzina, ale cóż. Polecał, to poszedłem. Stamtąd widoki faktycznie bardzo ładne. Tylko pogoda nie najlepsza, ale to nic.
Czas schodzić, bo za dużo mi tu zeszło i zaczynam sobie myśleć, że za bardzo już igram z tą Malinowską i coś się wydarzy i znów tam nie dojdę. Szybko lasem dostaję się na Przełęcz Salmopolską, nie wiem tylko dlaczego w głowie sobie ubzdurałem, że będzie w dół. Nie było, większość w górę. Udało się dojść do przełęczy około 12:30. Więc czas całkiem niezły, Malinowska na wyciągnięcie ręki, więc nic już nie może się tym razem wydarzyć. Dam jej jeszcze trochę fory i pójdę coś zjeść. Udałem się jeszcze do jakiejś karczmy na żurek, pierogi i piwko. I tak pojedzony i napity, poszedłem dalej do góry. Na początku cały czas szaro, buro i ponuro....
Ale gdzieś tam w głębi czułem, że to ten dzień i ona mnie ugości zacnie, przywita z uśmiechem i otwartymi ramionami. I nagle, zbliżając się do szczytu, zaczyna się robić pięknie...
I oto jest, po czterech miesiącach ciężkiej walki, wielokrotnych podejść, cel zdobyty.
Chociaż nie wiem czy zaliczony, bo z tego całego podekscytowania zapomniałem o samej skale.
Tutaj w zasadzie też się zastanawiałem co teraz robić, bo było już po 14:00. Bus ze Szczyrku by był, ale za wcześnie, a ten ostatni o 18:40, więc co miałem tam 3,5 godziny na górze robić? No i wpadam trochę na głupi pomysł. Tzn. pomysł dobry, tylko wykonanie nie do końca, a właściwie sama jego końcówka, bo zafundowałem sobie na sam koniec niesamowite dla mnie tortury, a wystarczyło lepiej pomyśleć, ale o tym za chwilę. Tak czy tak idę na Baranią, a potem pomyślę.
Widoki coraz ładniejsze i ciekawsze z każdą następna minutą. Radość coraz większa, byle do Baraniej, a potem niech się dzieje co chce.
W każdą stronę inne barwy, na prawdę jestem zachwycony. To jest też ten dzień znikąd, w którym czuję, że mogę wszystko. Tak też zamiast jak najszybciej na Baranią, to jeszcze gramolę się na Zielony Kopiec, chyba najtrudniejsze tego dnia podejście, w sensie krótkie, ale najbardziej strome. A na szczycie jakaś imitacja sosny pienińskiej, tzn. tak mi się skojarzyło.
Ale poza tym... widoczki też zacne.
Tutaj jakieś ciekawe chmury, jakby góry je wciągały od dołu.
No ale czas schodzić i iść dalej...
I trochę popstrykać po drodze.
A po przeciwnej stronie, ciekawe światła i zjawiska na niebie...
A na wprost autostrada do nieba, to też nią sobie idę.
Z innej strony zaś najwyższe widoczne szczyty.
I czas na finalne podejście, pary w nogach o dziwo jeszcze miałem sporo, sam nie wiem jak, ale miałem.
I tuż przed szczytem...
Na szczycie na początku przez 10 minut byłem sam, potem doszły dwie kolejne osoby, a potem jeszcze dwie. Było tam strasznie nieprzyjemnie, tzn. wiało mocno i strasznie zimno się zrobiło. Więc wszystkie osoby szybko się zmyły i nawet na wieże nie wchodziły. Ja tam wszedłem, co mi tam. Wieże trzeba zaliczyć i koniec. Już skałę przez przypadek odpuściłem, to wystarczy na dzisiaj. A z wieży widoki takie sobie, chociaż nie najgorsze. Tylko trzęsło nią strasznie.
Tam nawet jakby jakiś zachód słońca się szykował...
Ale chyba nic z tego nie było, jednak za dużo tych chmur po tamtej stronie cały czas było, co innego jakby po drugiej stronie był zachód, tam chmur było o wiele mniej, a przede wszystkim były wyżej, więc mogłoby być całkiem pięknie.
Czas schodzić. Wprawdzie do pociągu miałem prawie 3,5 godziny, ale ten szlak jest trochę długi i i tak nie byłem pewien czy zdążę i czy dam radę w ogóle. No ale w dół, to najwyżej na asfalcie już pobiegnę trochę. I to był własnie ten najdurniejszy pomysł tego dnia. Bo pociąg z Wisły Głębce jechał o 19:20. I o wiele lepszym pomysłem byłoby schodzenie do Węgierskiej Górki, albo Milówki. Wydawało mi się to jakoś dużo dalej i nie sprawdziłem nawet czy stamtąd pociąg jedzie. Gdybym sprawdził, to bym na spokojnie sobie zszedł i jeszcze na niego czekał. Bo jechał godzinę później niż z Wisły. Dopiero na drugi dzień w domu to sprawdziłem. A tak przyszło mi lecieć w dół na upadłego do Wisły.
Ostatnie zdjęcie na zejściu.
Chowam aparat i lecę niebieskim szlakiem w dół. Jak już za wodospadem Kaskady Rodła, zaczął się asfalt, To się okazało, że to najgorsza część szlaku, aż prawie do samej Wisły Czarne, cały czas lód. No ale docieram do jeziora, jest już ciemno, czasu coraz mniej. Nie wiem czy da się to jezioro ominąć z prawej strony, byłoby dużo bliżej. Jednak nie ryzykuję idę na około, asfaltem po ciemku. Potem już nie kombinuję, cały czas główną drogą. Na początku zastanawiam się jeszcze gdzie bliżej, czy do Wisły Głębce czy do Centrum. Do Centrum chyba szybciej, bo cały czas droga i pociąg prawie 20 minut później. Tak też idę do centrum. Udało się, zdążyłem. Tylko ten asfalt na koniec to była tragedia. Tyle km darcia asfaltu sobie zafundować. Szkoda gadać. Ale jeszcze zdążyłem wejść ponownie do mojej ulubionej Żabki uzupełnić płyny na koniec przed wyjazdem. Ekspedientka była już inna, więc muzyka też bardziej przyjazna i zakupy przyjemniejsze.
Tak więc był to mega udany dzień, przeszło 38 km zrobione, tylko po co tyle tego asfaltu, ale nic to. W końcu setka w tym roku już pękła i średnia znacząco wzrosła, bo 7 dni w górach i 102 km w nogach. To już ponad 14,5 km na dzień średnio, więc jest coraz lepiej.
I to by było na tyle.
Wycieczka odbyła się dawno temu, tzn. niecały miesiąc temu, ale to już dawno. Zacznijmy od tego, że nikt nie chciał jechać, więc wybrałem się sam. W górach sam byłem wiele razy, nawet bardzo lubiłem tą formę turystyki. Tylko przypomniałem sobie, że nigdy nie byłem sam nigdzie poza Tatrami, więc był to taki samotny debiut w Beskidach. Plan tworzył w głowie się już od początku tygodnia i był nie byle jaki. Cel główny oczywiście Malinowska Skała. Porachunki z nią trwały od listopada i za każdym razem zamiast na skałę, wpuszczała mnie w maliny. Pierwszy raz to wypad z sokołem, laynn'em i Sebastianem na wschód słońca na Magurze, plany były wtedy zacne, Malinowska, Skrzyczne itp. Wyszło trochę inaczej, tzn. niewyspany sokół poczuł się nie najlepiej, ja szczerze mówiąc wtedy z moją formą też raczej bym tam nie doszedł, więc odpuściliśmy dalsze plany. Chociaż wtedy i tak sporo szlaku urobiliśmy, a wschód słońca był bardzo udany, więc nie było czego żałować. Drugi raz też z sokołem zaatakowaliśmy ją od Skrzycznego, szło nam bardzo dobrze i to był ten dzień co prawie wszystko nam sprzyjało poza pogodą, ale byliśmy bardzo blisko, tylko 15 minut od Malinowskiej Skały się zgubiliśmy i zawróciliśmy. No nic, mówi się do trzech razy sztuka. Trzeci raz był tydzień później z Rafałem, wtedy co ciekawe byliśmy od celu najdalej, bo właściwie nawet nie zaczęliśmy pokonała nas kolejka na Skrzyczne, która nie kursowała.
Tym razem miało być inaczej i było. Plany w głowie miałem już od poniedziałku. Wybrałem najłatwiejszy wariant czyli dojazd do Szczyrku Solisko i szybkie wejście na Malinowską i gotowe, potem niech się dzieje co chce. Chociaż w planach była jeszcze Barania Góra na dokładkę, ale to już był cel drugorzędny. Plan był i cały tydzień trwał, do soboty wieczora, kiedy zanim poszedłem spać zacząłem kombinować co by tu zmienić. Szczerze mówiąc nie podobała mi się opcja przesiadki w Bielsku-Białej, gdzie bym musiał sam z rana 50 minut czekać na busa. Poza tym nie wypadało też tak pójść na łatwiznę po tylu podejściach, więc trochę fory tej Malinowskiej Skale musiałem dać... Tak też przed snem stwierdziłem, że jednak pojadę do Wisły bez przesiadki, pociąg niemal o tej samej porze, kilka minut różnicy. Plan był dojechać do Wisły Głębce, zielonym szlakiem dokulać się do czerwonego, stamtąd na Baranią i zakończyć na Malinowskiej i zejść do Szczyrku Solisko. Jedyne czego się obawiałem to tego czy zdążę, bo w Wiśle byłem koło 8:00 a ze Szczyrku miałem busa o 18:40, raczej bym zdążył. Tylko po wejściu do pociągu, zobaczyłem pogodę, wszystko zachmurzone. To sobie mówię, wolę zobaczyć chociaż te najbliższe szczyty i chyba bardziej widokowo będzie przez Trzy Kopce Wiślańskie i tak też zrobiłem. Wysiadłem w końcu w Wiśle.
Ruszam przez miasto, w Żabce uzupełniam płyny, chociaż z takim lekkim niesmakiem z niej wyszedłem. Tzn. niech sobie pani ekspedientka słucha czego chce w niedzielę o poranku, ale duży głośnik na półce sklepowej z towarami na środku sklepu z rozbrzmiewającym dźwiękiem Radia Maryja na cały sklep, jakoś lekko mnie zszokował. No ale co miałem kupić, to kupiłem i poszedłem sobie dalej.
Na początku cały czas asfaltowymi uliczkami. Widoki tylko te bliższe.
Tutaj w tym miejscu, pisze do mnie sokół, jak tam w górach i też przez niego moje plany uległy trochę zmianie i żeby za łatwo nie było jeszcze sobie dołożyłem trochę przed Malinowską Skałą.
Na razie idę sobie na Trzy Kopce Wiślańskie.
Idzie mi się niesamowicie lekko i przyjemnie, nie pamiętam już kiedy tak dobrze mi się szło. Docieram szybko na Trzy Kopce. Tam pierwsza przerwa tego dnia. Nikogo też nie ma. Więc uzupełniam to co trzeba i idę dalej. Tylko jeszcze musiałem się odkopać, bo trochę mnie przysypało.
Tu też sokół, poleca mi Czupel, że to tylko 20 minut. No chyba tylko w jedną stronę... bo z powrotem i z podziwianiem widoków, to zeszła mi chyba z godzina, ale cóż. Polecał, to poszedłem. Stamtąd widoki faktycznie bardzo ładne. Tylko pogoda nie najlepsza, ale to nic.
Czas schodzić, bo za dużo mi tu zeszło i zaczynam sobie myśleć, że za bardzo już igram z tą Malinowską i coś się wydarzy i znów tam nie dojdę. Szybko lasem dostaję się na Przełęcz Salmopolską, nie wiem tylko dlaczego w głowie sobie ubzdurałem, że będzie w dół. Nie było, większość w górę. Udało się dojść do przełęczy około 12:30. Więc czas całkiem niezły, Malinowska na wyciągnięcie ręki, więc nic już nie może się tym razem wydarzyć. Dam jej jeszcze trochę fory i pójdę coś zjeść. Udałem się jeszcze do jakiejś karczmy na żurek, pierogi i piwko. I tak pojedzony i napity, poszedłem dalej do góry. Na początku cały czas szaro, buro i ponuro....
Ale gdzieś tam w głębi czułem, że to ten dzień i ona mnie ugości zacnie, przywita z uśmiechem i otwartymi ramionami. I nagle, zbliżając się do szczytu, zaczyna się robić pięknie...
I oto jest, po czterech miesiącach ciężkiej walki, wielokrotnych podejść, cel zdobyty.
Chociaż nie wiem czy zaliczony, bo z tego całego podekscytowania zapomniałem o samej skale.
Tutaj w zasadzie też się zastanawiałem co teraz robić, bo było już po 14:00. Bus ze Szczyrku by był, ale za wcześnie, a ten ostatni o 18:40, więc co miałem tam 3,5 godziny na górze robić? No i wpadam trochę na głupi pomysł. Tzn. pomysł dobry, tylko wykonanie nie do końca, a właściwie sama jego końcówka, bo zafundowałem sobie na sam koniec niesamowite dla mnie tortury, a wystarczyło lepiej pomyśleć, ale o tym za chwilę. Tak czy tak idę na Baranią, a potem pomyślę.
Widoki coraz ładniejsze i ciekawsze z każdą następna minutą. Radość coraz większa, byle do Baraniej, a potem niech się dzieje co chce.
W każdą stronę inne barwy, na prawdę jestem zachwycony. To jest też ten dzień znikąd, w którym czuję, że mogę wszystko. Tak też zamiast jak najszybciej na Baranią, to jeszcze gramolę się na Zielony Kopiec, chyba najtrudniejsze tego dnia podejście, w sensie krótkie, ale najbardziej strome. A na szczycie jakaś imitacja sosny pienińskiej, tzn. tak mi się skojarzyło.
Ale poza tym... widoczki też zacne.
Tutaj jakieś ciekawe chmury, jakby góry je wciągały od dołu.
No ale czas schodzić i iść dalej...
I trochę popstrykać po drodze.
A po przeciwnej stronie, ciekawe światła i zjawiska na niebie...
A na wprost autostrada do nieba, to też nią sobie idę.
Z innej strony zaś najwyższe widoczne szczyty.
I czas na finalne podejście, pary w nogach o dziwo jeszcze miałem sporo, sam nie wiem jak, ale miałem.
I tuż przed szczytem...
Na szczycie na początku przez 10 minut byłem sam, potem doszły dwie kolejne osoby, a potem jeszcze dwie. Było tam strasznie nieprzyjemnie, tzn. wiało mocno i strasznie zimno się zrobiło. Więc wszystkie osoby szybko się zmyły i nawet na wieże nie wchodziły. Ja tam wszedłem, co mi tam. Wieże trzeba zaliczyć i koniec. Już skałę przez przypadek odpuściłem, to wystarczy na dzisiaj. A z wieży widoki takie sobie, chociaż nie najgorsze. Tylko trzęsło nią strasznie.
Tam nawet jakby jakiś zachód słońca się szykował...
Ale chyba nic z tego nie było, jednak za dużo tych chmur po tamtej stronie cały czas było, co innego jakby po drugiej stronie był zachód, tam chmur było o wiele mniej, a przede wszystkim były wyżej, więc mogłoby być całkiem pięknie.
Czas schodzić. Wprawdzie do pociągu miałem prawie 3,5 godziny, ale ten szlak jest trochę długi i i tak nie byłem pewien czy zdążę i czy dam radę w ogóle. No ale w dół, to najwyżej na asfalcie już pobiegnę trochę. I to był własnie ten najdurniejszy pomysł tego dnia. Bo pociąg z Wisły Głębce jechał o 19:20. I o wiele lepszym pomysłem byłoby schodzenie do Węgierskiej Górki, albo Milówki. Wydawało mi się to jakoś dużo dalej i nie sprawdziłem nawet czy stamtąd pociąg jedzie. Gdybym sprawdził, to bym na spokojnie sobie zszedł i jeszcze na niego czekał. Bo jechał godzinę później niż z Wisły. Dopiero na drugi dzień w domu to sprawdziłem. A tak przyszło mi lecieć w dół na upadłego do Wisły.
Ostatnie zdjęcie na zejściu.
Chowam aparat i lecę niebieskim szlakiem w dół. Jak już za wodospadem Kaskady Rodła, zaczął się asfalt, To się okazało, że to najgorsza część szlaku, aż prawie do samej Wisły Czarne, cały czas lód. No ale docieram do jeziora, jest już ciemno, czasu coraz mniej. Nie wiem czy da się to jezioro ominąć z prawej strony, byłoby dużo bliżej. Jednak nie ryzykuję idę na około, asfaltem po ciemku. Potem już nie kombinuję, cały czas główną drogą. Na początku zastanawiam się jeszcze gdzie bliżej, czy do Wisły Głębce czy do Centrum. Do Centrum chyba szybciej, bo cały czas droga i pociąg prawie 20 minut później. Tak też idę do centrum. Udało się, zdążyłem. Tylko ten asfalt na koniec to była tragedia. Tyle km darcia asfaltu sobie zafundować. Szkoda gadać. Ale jeszcze zdążyłem wejść ponownie do mojej ulubionej Żabki uzupełnić płyny na koniec przed wyjazdem. Ekspedientka była już inna, więc muzyka też bardziej przyjazna i zakupy przyjemniejsze.
Tak więc był to mega udany dzień, przeszło 38 km zrobione, tylko po co tyle tego asfaltu, ale nic to. W końcu setka w tym roku już pękła i średnia znacząco wzrosła, bo 7 dni w górach i 102 km w nogach. To już ponad 14,5 km na dzień średnio, więc jest coraz lepiej.
I to by było na tyle.