Żarty się skończyły, nadszedł czas wkroczyć w świat turystyk
: 2019-03-07, 10:28
Witam.
Jak już powszechnie wiadomo trzy pierwsze próby poważnej turystyki w moim wykonaniu spełzły na niczym. Beskid Śląski okazał się za wysokimi progami jak na moje skromne nogi, więc trzeba było się przenieść w łatwiejszy teren. Padło na Beskid Mały.
Wyjazd był zaplanowany już na dobry miesiąc przed, właściwie to dwa dni po tegorocznym debiucie na Stożku. Było więc mnóstwo czasu na przygotowania. Początkowo na ten wyjazd były umówione cztery osoby: ja, Rafał i Agnieszka i Andrzej z Katowic. Pomysł zdobycia Czupla padł od Agnieszki, bo zdobywa szczyty do Korony Gór Polski, a tego jeszcze w kolekcji nie miała. Zaś pomysł co do szlaku był mój własny i pomysł okazał się całkiem dobry. Na początku były plany jakiejś pętli, kiedyś taką robiliśmy z Międzybrodzia Bialskiego, ale tym razem udało się to zrobić całkiem inaczej i wg mnie wyszło nawet lepiej i ciekawiej.
W związku z tym wyjazdem stworzyliśmy nawet specjalną prywatną grupę na fejsbuku, w której to niemal codziennie naradzaliśmy się jak ten niebywale ciężki szlak ugryźć. Grupa nawet miała specjalną nazwę ARAR - RARA, cokolwiek to znaczy. Nie no było to od pierwszych liter imion śmiałków. Ja trochę poprzestawiałem literki i zmieniłem nazwę, na bardziej swojską. Czyli Brygada RR z Tychów (ja z Rafałem) i Klub Anonimowych Alkoholików z Katowic (Agnieszka z Andrzejem).
Szczerze mówiąc po wcześniejszych naszych wyczynach z Rafałem trochę obawialiśmy się tego wyjazdu. W końcu to ponad 22 km szlaku, bez kolejki żadnej po drodze i cały czas trzeba iść. No ale dzielnie podjęliśmy wyzwanie. I tak w niedzielę 17 lutego 2019 roku, ruszamy rano około 7:00 pociągiem z Tychów, do Łodygowic. W pociągu są już Anonimowi Alkoholicy i jeszcze kolejne dwie osoby: Ola z Mariuszem. Miało być nas czterech, jest już sześciu, a to jeszcze nie koniec. W Bielsku dosiadają się jeszcze trzy kolejne osoby: Angelika, Weronika i Krzysiek. Jest nas już więc dziewięciu, a okazuje się, że w Pszczynie wsiadła jeszcze jedna osoba, ale gdzieś w pociągu się zawieruszyła i pojawiła się dopiero za Bielskiem, był to Jarek. Tak też w Łodygowicach wysiada nas już wspaniała dziesiątka.
Tutaj pierwsza moja myśl jest taka: fajnie no, zupełnie przeciwnie do naszych zlotów, gdzie umawia się pełno osób a przyjeżdża garstka. Tutaj umawiały się 4 osoby, a jest już ponad dwa razy tyle, a to jeszcze nie koniec, jak się później okazało.
Jesteśmy na dworcu w Łodygowicach, czas ruszać. Ruszamy więc czerwonym szlakiem na Czupel. Na początku idzie się między wioskami i domkami, całkiem przyjemna okolica. Niestety z samego rana zamiast aparatu, wyciągnąłem co innego. Szkoda, bo rano we wsi całkiem przyjemne mgiełki były, ja dopiero po fakcie wyciągnąłem aparat, ale i tak było ładnie.
Po przejściu wiosek, zaczynamy się piąć laskiem lekko w górę. Z tej strony może szlak jest dłuższy, ale o wiele przyjemniejszy, bardziej łagodny i widokowy niż z Międzybrodzia Bialskiego z tego co pamiętam. Pogoda letnia, gorąco, zero chmur i pełna lampa cały dzień.
Niżej już śniegu nie było, więc momentami sporo błota na szlaku, ale tragedii nie było. Dochodzimy do jakiejś fajnej polanki już jakieś 30 minut przed Czuplem i tam robimy długą przerwę.
Rafał dopiero tutaj na pierwsze piwo się skusił, wcześniej wziął sobie to podejście na prawdę na poważnie. Ja już wcześniej zacząłem, ale tak nieśmiało i delikatnie. Była tam też fajna ławeczka, albo nawet dwie, już nie pamiętam, ale tak dobrze się siedziało, że nikomu nie chciało się iść dalej. Ale w końcu ruszyliśmy, szczyt już nie daleko.
Ostatnie podejście...
Potem robi się bardziej płasko i przyjemnie i już jakieś widoki na drugą stronę.
I prawie szczyt, chociaż chyba wszyscy myśleli, że to już szczyt i rozwalili się na ławkach... świętując radośnie osiągnięcie celu.
Musiałem wyprowadzić ich z błędu, że to jednak 20 metrów dalej. Ale doszliśmy i tam.
Co ciekawe jak się ze szczytu rozejrzy dookoła, to jest tam niedaleko jeszcze jeden punkcik, z metr wyżej niż szczyt właściwy, tylko tak trochę w krzakach. Dla mnie to tam powinien być szczyt.
Na szczycie sielanka, dołączają kolejne dwie osoby: Ewa i Marcin jak dobrze pamiętam. Jest nas już dwanaście osób.
Pięknie, sielsko i anielsko, ale czas ruszać dalej, w końcu to poważna turystyka. To idziemy w stronę Magurki Wilkowickiej.
Dochodzimy do schroniska, tam zdjęcia nie zrobiłem żadnego, bo mi się odechciało jak zobaczyłem te tłumy. Przed schroniskiem normalny parking dla samochodów. Trochę się zdziwiłem, bo wcześniej nigdy tam na auta nie trafiłem, a teraz stało dobre 100 samochodów jak nie więcej i całe schronisko zwalone. Kolejka do bufetu też długa, ale jakoś nam się udało dotrzeć do bufetu po piwo. Nawet później stół się udało znaleźć, chociaż wszyscy się nie zmieścili i parę osób musiało stać na zewnątrz. Chociaż chyba nie był to dla nich problem, bo na słoneczku chyba nawet przyjemniej niż w środku. Po drugie piwo już nikomu w kolejce nie chciało się stać, ale na szczęście nieopodal schroniska jest sklep i idzie taniej kupić to co potrzeba. Tak też uczyniliśmy później.
W schronisku odbyłem też taką małą przygodę, zachciało mi się dwójeczki... To poszedłem do toalety. Tam drzwi z automatem na pieniądze. Wrzuć 50 groszy to się otworzą. I tutaj miałem małą rozkimnkę, bo zacząłem się zastanawiać jak to działa. Tzn. wrzucasz 50 groszy i się otwiera, to logiczne. Ale jak ktoś będzie w środku, to też się otworzy? Chyba nie, ale czy odzyskam swoje 50 groszy, czy mi przepadnie? Chyba zajęte, ale sprawdzę, szukam w portfelu 50 groszy, ale ku... nie mam. No nic idę skombinować 50 groszy, wracam i jak ku... wyrżnąłem orła na schodach to szkoda gadać. Poślizgnąłem się jeszcze przed schodami, wydawało mi się, że uda mi się to opanować. Nie udało się zaliczyłem wszystkie możliwe schody do samego dołu. Trochę się potłukłem, krew poleciała z łokcia, ale przeżyłem. W dodatku dwójeczka cofnęła się na swoje miejsce i już do wieczora nie dała o sobie w ogóle znać. Tak więc nie rozkminiłem tych automatów przy drzwiach w WC.
Po długim popasie w schronisku czas było ruszyć dalej. Tutaj też dołączyły kolejne jakieś osoby, ale już imion nie pamiętam. Dwoje rodziców, z dzieckiem, albo nawet dwoma. To już razem z piętnaście osób albo i więcej, a zaczynaliśmy od skromnych czterech. To się nazywa rozmach w obsadzie.
Po drodze zahaczmy jeszcze o sklep o którym wcześniej pisałem i ruszamy niebieskim szlakiem na Przegibek. Droga lekka szybka i przyjemna. Z Przegibka dalej niebieskim szlakiem, potem czerwonym na Hrobaczą Łąkę. Ta część szlaku zleciała mi bardzo szybko, nawet nie wiem kiedy, a już byliśmy w następnym schronisku.
Po drodze jeszcze jakieś tam widoczki...
Czasami odsłaniały się też nawet niezłe widoki na wyższe góry. Chociaż na zdjęciach nie za bardzo to widać...
W schronisku na Hrobaczej o wiele luźniej, więc na spokojnie szło coś do jedzenia sobie zamówić, chociaż też za wielkiego wyboru nie było, bo większość rzeczy się już pokończyła. No ale coś tam pojedliśmy i udaliśmy się w stronę krzyża.
Tutaj, żeby nie wracać się czerwonym szlakiem, to wymyśliłem coś takiego, że zejdziemy na dziko przez kamieniołom do Kóz. Stamtąd mieliśmy o 18:17 chyba, pociąg do Bielska. No i zejście przez też stało się o wiele szybsze. Dzień już zmierzał ku końcowi...
I tuż przed zmrokiem jeszcze zahaczamy o kamieniołom.
I udajemy się do Kóz na pociąg.
Docieramy sporo przed czasem, więc czekając radośnie świętujemy nasze dzisiejsze dokonania.
W pociągu jeszcze spotykam vidraru z darkheush'em, tak też miło przy rozmowie mija mi 15 minutowy przejazd do Bielska.
Potem już tylko powrót z Bielska pociągiem do domu.
Wyjazd zaliczam do mega udanych, wszystko dopisało i poszło w końcu zgodnie z planem. Pomimo obaw test z turystyki poważnej zdaliśmy celująco. I całe 22 km szlaku urobiliśmy, dzięki czemu nasza średnia tegoroczna ruszyła się znacząco w górę.
Podsumowując to już 6 dni w górach, 64 km urobione, średnia na dzień 10,66 km. Jest już ponad dycha.
Dziękuję za uwagę.
Jak już powszechnie wiadomo trzy pierwsze próby poważnej turystyki w moim wykonaniu spełzły na niczym. Beskid Śląski okazał się za wysokimi progami jak na moje skromne nogi, więc trzeba było się przenieść w łatwiejszy teren. Padło na Beskid Mały.
Wyjazd był zaplanowany już na dobry miesiąc przed, właściwie to dwa dni po tegorocznym debiucie na Stożku. Było więc mnóstwo czasu na przygotowania. Początkowo na ten wyjazd były umówione cztery osoby: ja, Rafał i Agnieszka i Andrzej z Katowic. Pomysł zdobycia Czupla padł od Agnieszki, bo zdobywa szczyty do Korony Gór Polski, a tego jeszcze w kolekcji nie miała. Zaś pomysł co do szlaku był mój własny i pomysł okazał się całkiem dobry. Na początku były plany jakiejś pętli, kiedyś taką robiliśmy z Międzybrodzia Bialskiego, ale tym razem udało się to zrobić całkiem inaczej i wg mnie wyszło nawet lepiej i ciekawiej.
W związku z tym wyjazdem stworzyliśmy nawet specjalną prywatną grupę na fejsbuku, w której to niemal codziennie naradzaliśmy się jak ten niebywale ciężki szlak ugryźć. Grupa nawet miała specjalną nazwę ARAR - RARA, cokolwiek to znaczy. Nie no było to od pierwszych liter imion śmiałków. Ja trochę poprzestawiałem literki i zmieniłem nazwę, na bardziej swojską. Czyli Brygada RR z Tychów (ja z Rafałem) i Klub Anonimowych Alkoholików z Katowic (Agnieszka z Andrzejem).
Szczerze mówiąc po wcześniejszych naszych wyczynach z Rafałem trochę obawialiśmy się tego wyjazdu. W końcu to ponad 22 km szlaku, bez kolejki żadnej po drodze i cały czas trzeba iść. No ale dzielnie podjęliśmy wyzwanie. I tak w niedzielę 17 lutego 2019 roku, ruszamy rano około 7:00 pociągiem z Tychów, do Łodygowic. W pociągu są już Anonimowi Alkoholicy i jeszcze kolejne dwie osoby: Ola z Mariuszem. Miało być nas czterech, jest już sześciu, a to jeszcze nie koniec. W Bielsku dosiadają się jeszcze trzy kolejne osoby: Angelika, Weronika i Krzysiek. Jest nas już więc dziewięciu, a okazuje się, że w Pszczynie wsiadła jeszcze jedna osoba, ale gdzieś w pociągu się zawieruszyła i pojawiła się dopiero za Bielskiem, był to Jarek. Tak też w Łodygowicach wysiada nas już wspaniała dziesiątka.
Tutaj pierwsza moja myśl jest taka: fajnie no, zupełnie przeciwnie do naszych zlotów, gdzie umawia się pełno osób a przyjeżdża garstka. Tutaj umawiały się 4 osoby, a jest już ponad dwa razy tyle, a to jeszcze nie koniec, jak się później okazało.
Jesteśmy na dworcu w Łodygowicach, czas ruszać. Ruszamy więc czerwonym szlakiem na Czupel. Na początku idzie się między wioskami i domkami, całkiem przyjemna okolica. Niestety z samego rana zamiast aparatu, wyciągnąłem co innego. Szkoda, bo rano we wsi całkiem przyjemne mgiełki były, ja dopiero po fakcie wyciągnąłem aparat, ale i tak było ładnie.
Po przejściu wiosek, zaczynamy się piąć laskiem lekko w górę. Z tej strony może szlak jest dłuższy, ale o wiele przyjemniejszy, bardziej łagodny i widokowy niż z Międzybrodzia Bialskiego z tego co pamiętam. Pogoda letnia, gorąco, zero chmur i pełna lampa cały dzień.
Niżej już śniegu nie było, więc momentami sporo błota na szlaku, ale tragedii nie było. Dochodzimy do jakiejś fajnej polanki już jakieś 30 minut przed Czuplem i tam robimy długą przerwę.
Rafał dopiero tutaj na pierwsze piwo się skusił, wcześniej wziął sobie to podejście na prawdę na poważnie. Ja już wcześniej zacząłem, ale tak nieśmiało i delikatnie. Była tam też fajna ławeczka, albo nawet dwie, już nie pamiętam, ale tak dobrze się siedziało, że nikomu nie chciało się iść dalej. Ale w końcu ruszyliśmy, szczyt już nie daleko.
Ostatnie podejście...
Potem robi się bardziej płasko i przyjemnie i już jakieś widoki na drugą stronę.
I prawie szczyt, chociaż chyba wszyscy myśleli, że to już szczyt i rozwalili się na ławkach... świętując radośnie osiągnięcie celu.
Musiałem wyprowadzić ich z błędu, że to jednak 20 metrów dalej. Ale doszliśmy i tam.
Co ciekawe jak się ze szczytu rozejrzy dookoła, to jest tam niedaleko jeszcze jeden punkcik, z metr wyżej niż szczyt właściwy, tylko tak trochę w krzakach. Dla mnie to tam powinien być szczyt.
Na szczycie sielanka, dołączają kolejne dwie osoby: Ewa i Marcin jak dobrze pamiętam. Jest nas już dwanaście osób.
Pięknie, sielsko i anielsko, ale czas ruszać dalej, w końcu to poważna turystyka. To idziemy w stronę Magurki Wilkowickiej.
Dochodzimy do schroniska, tam zdjęcia nie zrobiłem żadnego, bo mi się odechciało jak zobaczyłem te tłumy. Przed schroniskiem normalny parking dla samochodów. Trochę się zdziwiłem, bo wcześniej nigdy tam na auta nie trafiłem, a teraz stało dobre 100 samochodów jak nie więcej i całe schronisko zwalone. Kolejka do bufetu też długa, ale jakoś nam się udało dotrzeć do bufetu po piwo. Nawet później stół się udało znaleźć, chociaż wszyscy się nie zmieścili i parę osób musiało stać na zewnątrz. Chociaż chyba nie był to dla nich problem, bo na słoneczku chyba nawet przyjemniej niż w środku. Po drugie piwo już nikomu w kolejce nie chciało się stać, ale na szczęście nieopodal schroniska jest sklep i idzie taniej kupić to co potrzeba. Tak też uczyniliśmy później.
W schronisku odbyłem też taką małą przygodę, zachciało mi się dwójeczki... To poszedłem do toalety. Tam drzwi z automatem na pieniądze. Wrzuć 50 groszy to się otworzą. I tutaj miałem małą rozkimnkę, bo zacząłem się zastanawiać jak to działa. Tzn. wrzucasz 50 groszy i się otwiera, to logiczne. Ale jak ktoś będzie w środku, to też się otworzy? Chyba nie, ale czy odzyskam swoje 50 groszy, czy mi przepadnie? Chyba zajęte, ale sprawdzę, szukam w portfelu 50 groszy, ale ku... nie mam. No nic idę skombinować 50 groszy, wracam i jak ku... wyrżnąłem orła na schodach to szkoda gadać. Poślizgnąłem się jeszcze przed schodami, wydawało mi się, że uda mi się to opanować. Nie udało się zaliczyłem wszystkie możliwe schody do samego dołu. Trochę się potłukłem, krew poleciała z łokcia, ale przeżyłem. W dodatku dwójeczka cofnęła się na swoje miejsce i już do wieczora nie dała o sobie w ogóle znać. Tak więc nie rozkminiłem tych automatów przy drzwiach w WC.
Po długim popasie w schronisku czas było ruszyć dalej. Tutaj też dołączyły kolejne jakieś osoby, ale już imion nie pamiętam. Dwoje rodziców, z dzieckiem, albo nawet dwoma. To już razem z piętnaście osób albo i więcej, a zaczynaliśmy od skromnych czterech. To się nazywa rozmach w obsadzie.
Po drodze zahaczmy jeszcze o sklep o którym wcześniej pisałem i ruszamy niebieskim szlakiem na Przegibek. Droga lekka szybka i przyjemna. Z Przegibka dalej niebieskim szlakiem, potem czerwonym na Hrobaczą Łąkę. Ta część szlaku zleciała mi bardzo szybko, nawet nie wiem kiedy, a już byliśmy w następnym schronisku.
Po drodze jeszcze jakieś tam widoczki...
Czasami odsłaniały się też nawet niezłe widoki na wyższe góry. Chociaż na zdjęciach nie za bardzo to widać...
W schronisku na Hrobaczej o wiele luźniej, więc na spokojnie szło coś do jedzenia sobie zamówić, chociaż też za wielkiego wyboru nie było, bo większość rzeczy się już pokończyła. No ale coś tam pojedliśmy i udaliśmy się w stronę krzyża.
Tutaj, żeby nie wracać się czerwonym szlakiem, to wymyśliłem coś takiego, że zejdziemy na dziko przez kamieniołom do Kóz. Stamtąd mieliśmy o 18:17 chyba, pociąg do Bielska. No i zejście przez też stało się o wiele szybsze. Dzień już zmierzał ku końcowi...
I tuż przed zmrokiem jeszcze zahaczamy o kamieniołom.
I udajemy się do Kóz na pociąg.
Docieramy sporo przed czasem, więc czekając radośnie świętujemy nasze dzisiejsze dokonania.
W pociągu jeszcze spotykam vidraru z darkheush'em, tak też miło przy rozmowie mija mi 15 minutowy przejazd do Bielska.
Potem już tylko powrót z Bielska pociągiem do domu.
Wyjazd zaliczam do mega udanych, wszystko dopisało i poszło w końcu zgodnie z planem. Pomimo obaw test z turystyki poważnej zdaliśmy celująco. I całe 22 km szlaku urobiliśmy, dzięki czemu nasza średnia tegoroczna ruszyła się znacząco w górę.
Podsumowując to już 6 dni w górach, 64 km urobione, średnia na dzień 10,66 km. Jest już ponad dycha.
Dziękuję za uwagę.