Kolejny epizod w górach...
: 2019-03-05, 12:37
Więc tak... Po raz kolejny ruszyliśmy z Rafałem w góry, umówieni na ostatnią godzinę. On miał piątek wolny, ja niestety miałem na nockę, przez co umówiliśmy się dopiero po południu. Poszedłem spać o 9:00, Rafał już o 12:00 mnie obudził, bo 13:42 był pociąg do Bielska. Mieliśmy zarezerwowany nocleg w Chacie Wuja Toma, ale żeby nie było tak łatwo to postanowiliśmy na wieczór jeszcze dwa szczyty zaliczyć...
W Bielsku jesteśmy przed 15:00, coś po 15:00 mamy miejski autobus pod Szyndzielnię, ale wcześniej podjeżdża bus do Szczyrku-Biła. Jak powiedziałem Rafałowi, że on jedzie pod samą Chatę Wuja Toma, to już widziałem oczami wyobraźni jak do niego wsiada, tak też chciał zrobić, ale nie ma tak łatwo. Pojechaliśmy jednak pod Szyndzielnię...
Tak też szybko, jak na prawdziwych turystów pokonujemy kolejne metry i podziwiamy coraz to lepsze widoki...
Oczywiście, że kolejką, a czym...
Trochę szyba brudna, ale to nic.
Wysiadamy, nauczeni doświadczeniem ograniczyliśmy alkohol. Chociaż Rafał nawet zakupił półlitrową wiśnióweczkę na wieczór, ale do spożycia nie doszło. Mieliśmy też po jednym... ale jeszcze też do konsumpcji tak od razu nie doszło. Jesteśmy przy schronisku i pyk, nawet nie wiadomo kiedy 1000 metrów zdobyte.
Pierwsze piwko padło dopiero w schronisku na Szyndzielni, plus frytki, bo menu takie ubogie, że szkoda gadać. Połowy rzeczy i tak nie było. Myśleliśmy, że chociaż frytek nie idzie spierdolić... Owszem idzie, wiedzą jak to zrobić na Szyndzielni.
No ale czas ruszyć dalej w stronę Klimczoka. Pogoda taka sobie, widoki sprzed schroniska też takie sobie...
Po drodze zachód słońca też taki nijaki...
Potem Rafał upiera się na czerwony szlak nie wiem czemu. Mówię mu, że żółtym musimy iść, bo nie po to tu przyjechałem, żeby przełęcze zdobywać, tylko szczyty mi się marzą...
Zdobywamy tak więc drugi szczyt tego dnia...
Potem odwiedzamy jeszcze drewnianą Chatkę na Klimczoku zaraz pod szczytem. Chatka niestety zamknięta i planowany na wiosnę jakiś remont tam jest, albo będą stawiać nową czy coś. Szkoda, ale posiedzieliśmy trochę na zewnątrz i udajemy się czerwonym szlakiem do Chaty Wuja Toma. Tam docieramy już po zmroku i na tym ta relacja powinna się zakończyć.
W schronisku było fajnie, dobre piwko nawet nie drogo za 7 zł, jasne i ciemne do wyboru. Jedzenie też dobre, nie ma się do czego przyczepić. Jedynie miejsce takie sobie, bo ciężko stamtąd jakieś sensowne wycieczki robić, chociaż to zależy od tego co kto lubi. No ale lokalizacja mogłaby być lepsza. Tak czy tak w Chacie tylko jakaś jedna ekipa, tyle, że nie turyści tylko fani skuterów śnieżnych. No ale mniejsza z tym. Dostajemy pokój wieloosobowy, ale znów mamy go cały tylko dla siebie. Jest miło i przytulnie. Grzecznie i kulturalnie idziemy wcześnie spać. Tzn. Rafał bo mi się nie chciało, więc w spokoju konsumuję pozostałości mojego zapasu i koło 23:00 też zasypiam. W nocy się budzę i spać nie mogę ale to nic. Nad ranem zasypiam i po 8:00 wstaję.
Pierwotnie byliśmy z kimś umówieni na rano w Szczyrku i mieliśmy zdobywać Skrzyczne i Malinowską Skałę. Ta Malinowska Skała już za mną chodzi od pół roku i coraz częściej staje się głównym celem mojej wycieczki. Tak było też dwa tygodnie wcześniej z sokołem, gdzie 15 minut przed ze względu na pogodę musieliśmy się poddać. Tak było w listopadzie, na wschodzie słońca na Magurze, gdzie poddaliśmy się jeszcze wcześniej. Tym razem też niestety się poddaliśmy. Z racji tego, że umówiona osoba nie dotarła i wycofała się w ostatniej chwili, to zasiedzieliśmy się trochę dłużej w schronisku. I dopiero po 10:00 udaliśmy się do Szczyrku. Tam plan był prosty. Kolejką na Skrzyczne i dalej na Malinowską, a być może i na Baranią Górę. Plany, planami a rzeczywistość swoje. Ustawaliśmy się w kolejce po bilety na wyciąg na Skrzyczne. Stoimy tak dobre 5 minut i nagle czytam informację nad kasą. Ze względu na silny wiatr, górny wyciąg nieczynny i kolejka kursuje tylko do Jaworzyny. Była już prawie 12:00, więc trochę późno. Odechciało nam się wszystkiego. Żeby nie wyszło głupio, to stwierdziliśmy, że zapomnieliśmy nart i ulotniliśmy się z kolejki do kolejki. Zostało nam dwie godziny do autobusu do Bielska, więc pozwiedzaliśmy trochę Szczyrk. Zakończyliśmy w tej samej restauracji co ostatnio z Sokołem na pizzy, po czym udaliśmy się do domu.
Klątwa Malinowskiej Skały wciąż trwa, tym razem pokonała nas kolejka, ograniczenie napojów alkoholowych i bardziej sportowy typ turystyki w ogóle nie pomógł.
Bilans tej wycieczki jest masakryczny, może z 11 km łącznie z plątaniem się po Szczyrku urobiliśmy w dwa dni. Dodając do tego tydzień wcześniej z sokołem, może jakieś 14 km, plus 17 km z debiutu. To już 5 dni w górach i całe 42 km na liczniku, czyli średnio 8,4 km na dzień. Tacy z nas prawdziwi turyści.
W Bielsku jesteśmy przed 15:00, coś po 15:00 mamy miejski autobus pod Szyndzielnię, ale wcześniej podjeżdża bus do Szczyrku-Biła. Jak powiedziałem Rafałowi, że on jedzie pod samą Chatę Wuja Toma, to już widziałem oczami wyobraźni jak do niego wsiada, tak też chciał zrobić, ale nie ma tak łatwo. Pojechaliśmy jednak pod Szyndzielnię...
Tak też szybko, jak na prawdziwych turystów pokonujemy kolejne metry i podziwiamy coraz to lepsze widoki...
Oczywiście, że kolejką, a czym...
Trochę szyba brudna, ale to nic.
Wysiadamy, nauczeni doświadczeniem ograniczyliśmy alkohol. Chociaż Rafał nawet zakupił półlitrową wiśnióweczkę na wieczór, ale do spożycia nie doszło. Mieliśmy też po jednym... ale jeszcze też do konsumpcji tak od razu nie doszło. Jesteśmy przy schronisku i pyk, nawet nie wiadomo kiedy 1000 metrów zdobyte.
Pierwsze piwko padło dopiero w schronisku na Szyndzielni, plus frytki, bo menu takie ubogie, że szkoda gadać. Połowy rzeczy i tak nie było. Myśleliśmy, że chociaż frytek nie idzie spierdolić... Owszem idzie, wiedzą jak to zrobić na Szyndzielni.
No ale czas ruszyć dalej w stronę Klimczoka. Pogoda taka sobie, widoki sprzed schroniska też takie sobie...
Po drodze zachód słońca też taki nijaki...
Potem Rafał upiera się na czerwony szlak nie wiem czemu. Mówię mu, że żółtym musimy iść, bo nie po to tu przyjechałem, żeby przełęcze zdobywać, tylko szczyty mi się marzą...
Zdobywamy tak więc drugi szczyt tego dnia...
Potem odwiedzamy jeszcze drewnianą Chatkę na Klimczoku zaraz pod szczytem. Chatka niestety zamknięta i planowany na wiosnę jakiś remont tam jest, albo będą stawiać nową czy coś. Szkoda, ale posiedzieliśmy trochę na zewnątrz i udajemy się czerwonym szlakiem do Chaty Wuja Toma. Tam docieramy już po zmroku i na tym ta relacja powinna się zakończyć.
W schronisku było fajnie, dobre piwko nawet nie drogo za 7 zł, jasne i ciemne do wyboru. Jedzenie też dobre, nie ma się do czego przyczepić. Jedynie miejsce takie sobie, bo ciężko stamtąd jakieś sensowne wycieczki robić, chociaż to zależy od tego co kto lubi. No ale lokalizacja mogłaby być lepsza. Tak czy tak w Chacie tylko jakaś jedna ekipa, tyle, że nie turyści tylko fani skuterów śnieżnych. No ale mniejsza z tym. Dostajemy pokój wieloosobowy, ale znów mamy go cały tylko dla siebie. Jest miło i przytulnie. Grzecznie i kulturalnie idziemy wcześnie spać. Tzn. Rafał bo mi się nie chciało, więc w spokoju konsumuję pozostałości mojego zapasu i koło 23:00 też zasypiam. W nocy się budzę i spać nie mogę ale to nic. Nad ranem zasypiam i po 8:00 wstaję.
Pierwotnie byliśmy z kimś umówieni na rano w Szczyrku i mieliśmy zdobywać Skrzyczne i Malinowską Skałę. Ta Malinowska Skała już za mną chodzi od pół roku i coraz częściej staje się głównym celem mojej wycieczki. Tak było też dwa tygodnie wcześniej z sokołem, gdzie 15 minut przed ze względu na pogodę musieliśmy się poddać. Tak było w listopadzie, na wschodzie słońca na Magurze, gdzie poddaliśmy się jeszcze wcześniej. Tym razem też niestety się poddaliśmy. Z racji tego, że umówiona osoba nie dotarła i wycofała się w ostatniej chwili, to zasiedzieliśmy się trochę dłużej w schronisku. I dopiero po 10:00 udaliśmy się do Szczyrku. Tam plan był prosty. Kolejką na Skrzyczne i dalej na Malinowską, a być może i na Baranią Górę. Plany, planami a rzeczywistość swoje. Ustawaliśmy się w kolejce po bilety na wyciąg na Skrzyczne. Stoimy tak dobre 5 minut i nagle czytam informację nad kasą. Ze względu na silny wiatr, górny wyciąg nieczynny i kolejka kursuje tylko do Jaworzyny. Była już prawie 12:00, więc trochę późno. Odechciało nam się wszystkiego. Żeby nie wyszło głupio, to stwierdziliśmy, że zapomnieliśmy nart i ulotniliśmy się z kolejki do kolejki. Zostało nam dwie godziny do autobusu do Bielska, więc pozwiedzaliśmy trochę Szczyrk. Zakończyliśmy w tej samej restauracji co ostatnio z Sokołem na pizzy, po czym udaliśmy się do domu.
Klątwa Malinowskiej Skały wciąż trwa, tym razem pokonała nas kolejka, ograniczenie napojów alkoholowych i bardziej sportowy typ turystyki w ogóle nie pomógł.
Bilans tej wycieczki jest masakryczny, może z 11 km łącznie z plątaniem się po Szczyrku urobiliśmy w dwa dni. Dodając do tego tydzień wcześniej z sokołem, może jakieś 14 km, plus 17 km z debiutu. To już 5 dni w górach i całe 42 km na liczniku, czyli średnio 8,4 km na dzień. Tacy z nas prawdziwi turyści.