O dwóch takich, co lubią się stracić tu i ówdzie
: 2019-01-27, 17:38
Dzień dobry Państwu.
Dzisiejszy dzień zaczął się dla mnie wcześnie. O trzeciej wygramoliłem się z wyra, a o piątej wygramoliłem się z zemsty hitlera. Cel - na przekór prognozom - wschód słońca. Mój towarzysz wynalazł jakieś magiczne prognozy, które przepowiadały słońce.
No i faktycznie, z obwodnicy Bielska było pięknie widać krziż na Hrobaczej i maszt na Skrzycznem.
No to znaczy, że prognozy niezłe.
Ruszamy. Zielonym. Od razu się rzuca w oczy spora grupa ludzi. Z numerami. Trwa maraton 24 godziny. Kto więcej razy wejdzie na Skrzyczne.
Pięknie. To mamy jeden kłopot z głowy. Przetarte.
Ruszamy w knieje, przy pięknym akompaniamencie kaszlu Visiona. Jeszcze przed Becyrkiem prawie dostał biedak zapaści. Musiało być z nim naprawdę źle, bo nawet nie chciał piwa. Ja sobie nie odmówiłem. Oczywiście było zimne. Jak to w styczniu.
Na Becyrku wita nas przeraźliwy wiatr i ciekawa zapowiedź wschodu. Próbujemy przyspieszyć, ale i tak maratończycy bezlitośnie nas wyprzedzają. Zbliżamy się do trasy Fis. A czołówka tak świeci, ze lampy błyskowej nie trzeba.
Szlaku nie ma. Tzn jest wydeptane, ale w zakosy i naokoło. Próba zejścia ze ściezki kończy się wyciąganiem nogi, zapadającej się po kolana. Po lewej stronie zaczyna się robić ładnie.
Na szczęście nie mamy za dużych podejść, więc Vision cichnie. My co prawda idziemy dużo dłużej i nadrabiamy sporo metrów, ale... idzie się fajnie. Tymczasem od strony południowej ciągnie jedna, wielka chmura.
Dość szybko okazuje się, że przykrywa ona wierzchołek, na który podążamy. Robi się klimatycznie, ale też nie widać już za wiele. A czas nagli, już dawno po siódmej, za chwilę powinno być słoneczko.
Znów dochodzimy do trasy fis. Zrobiliśmy ponad kilometr zamiast dwustu metrów szlakiem. Brawo my.
I człowiek spogląda z nadzieją, że za moment chmura poleci w pizdu! I że zobaczymy horyzont. Ale chmura uparta jak osioł, trzyma się dzielnie, niestety.
Wbijamy się w przedostatni zakos, już szlakiem. Śniegu przybyło, trzeba omijać gałęzie nastroszone śniegiem, który w razie poruszenia może nas zmienić w bałwany.
No i na tym zakosie właśnie nastąpiła ta wspaniała chwila, która jednak dupy nie urywała.
Za chwilę wyszliśmy na otwartą przestrzeń i zaczęło urywać nam łby. A my sobie na lekko, w softshellach...
Miało być już, ale maraton okrążał cały szczyt Skrzycznego i łączył się z niebieskim szlakiem idącym z Lipowej. Tak więc trzasnęliśmy sobie takie wielkie koło, bo nikomu nie uśmiechało się próbować iść na krechę w zaspy.
W końcu dotarliśmy do schroniska.
Weszliśmy się ogrzać. No a tam idealnie! Termometr wisiał koło miejsca, gdzie siedzieliśmy, obejrzyjcie sobie odczyt temperatury wewnątrz.
Spotykamy mojego dawnego kumpla Tomtura i Hemlighet, chwilkę gadamy, wypijamy po piwku za bagatela 12 zł i postanawiamy iść na Malinowską Skałę. Tym razem softshelle lądują w plecaku, a my ubieramy się we wszystko, co mamy najcieplejsze. Odczuwalna dobre dwadzieścia na minusie, wiele lodem prosto w ryj, gadać się nie da, bo zasypuje zęby.
Docieramy w tej zawiei na Małe Skrzyczne i po wybadaniu warunków stwierdzamy zgodnie, że spokojnie na Malinowską się doczłapiemy po śladach narciarzy.
A tu Ninja Beskidzki.
I tu następuje zwrot sytuacji. Za Kopą Skrzyczeńską widoczność pogarsza się do kilku metrów. Wszystkie ślady są zawiane. W końcu tracimy się. Po chwili udaje się nam znaleźć jakieś slady, ale za moment już ich nie ma. Zataczamy we mgle i zawiei dwa, może trzy koła i uświadamiamy sobie jedno.
Deja Vu!
Już to przerabialiśmy!
Pilsko, kurwa.
Skutery, gopr...
Zaraz, zaraz, mamy gps-y..
Visionowy pokazuje, że zeszliśmy 100 metrów na stronę Szczyrku. Mój pokazuje, że jesteśmy na drodze Szczyrk - Salmopol. A mnie z logiki wychodzi, że zeszliśmy, ale na stronę Lipowej.
Konsternacja. Kręcimy się w kółko. Zapadamy się po kolana. Czasem się nie zapadamy.
Zaczynają się nad nami unosić słowa wypowiadane najpierw półgłosem, później już nieco głośniej. Znacie pewnie te słowa...
K...
Ch...
Je... góry...
Dwa kółeczka i już sam nie wiem, gdzie jest jaki kierunek. Nawet nie wiem, skąd przyszliśmy. A co dopiero wiedzieć, gdzie mam iść? Wszystko wygląda tak samo.
Dobra, postanawiamy w miarę możliwości nie ufać gps, tylko iść do góry. Żeby dojść do grzbietu. Bo tam jest szlak. Ściągam aplikację kompas na telefon, ale ten wariuje jak w trójkącie bermudzkim. Do dupy z taką turystyką.
Wychodzimy na grzbiet. Jest ślad. Tylko gdzie teraz? Prawo? Lewo?
Chwila, dmuchało nam w mordy! Obracamy się dupami do wiatru i wycofujemy. Po kwadransie jesteśmy znów na Małym Skrzycznem. A tam, alpejskie schronisko. Takie małe, tylko Wizion się zmieścił. Pijemy herbatę. Ja mam normalną, Wiz jakąś specjalną, goździkową. Wali od niego piernikami na kilka metrów.
Plan mamy prosty, zejść nartostradą. Chwilę jednak się wahamy, bo zaczyna się przejaśniać.
To była jednak tylko chwila. Zaraz znów się zaciągnęło, więc opuściliśmy "schronisko" i ruszyliśmy w dół. Po chwili spotkaliśmy na naszej drodze takie coś...
Po chwili zbliżyliśmy się, to coś nadal leżało.
To coś przemówiło, ze czeka na kolegę. Acha.
Wiatr miał ucichnąć podczas schodzenia, tak przynajmniej myśleliśmy, ale nie, nie ucichł. Obróciliśmy się więc ostatni raz za siebie i pędem gnaliśmy w dół.
Droga była wyratrakowana, toteż nie zapadaliśmy się, a nawet ślizgaliśmy się i zjeżdzaliśmy na butach niczym narciarze. Wysokości ubywało bardzo szybko.
A tutaj zdjęcia z zejścia, wraz z efektem dynamicznym, tzn zdjęcia zadymki.
Podczas zejścia stwierdziliśmy, że gdybyśmy pojechali na Czupel, mielibyśmy cały czas widoki. Chmury siedziały tylko wyżej. Co zrobić...
No ale - jak policzyliśmy - po 50 minutach od Małego Skrzycznego osiągneliśmy przystanek autobusowy Szczyrk Wodospad.
Przejechaliśmy się jeszcze darmowym skibusem, pożarliśmy po wielkiej pizzy, Wizion spełnił swoje marzenie i napił się normalnej herbaty, chociaż pani proponowała mu goździkową...
No i o 13.30 siedzieliśmy już w aucie. I obserwowaliśmy poprawę pogody. Wyszło nawet cholerne Skrzyczne zza puchatej pierzynki. Padł nawet pomysł wjechania kolejką na zachód. Ale jak szybko pomysł padł, tak szybko upadł. I całe szczęście, bo widzieliśmy chmury pędzące po niebie, co znaczyło, że jak wiało, tak wieje nadal.
I tak właśnie minął nam dzień.
Dzisiejszy dzień zaczął się dla mnie wcześnie. O trzeciej wygramoliłem się z wyra, a o piątej wygramoliłem się z zemsty hitlera. Cel - na przekór prognozom - wschód słońca. Mój towarzysz wynalazł jakieś magiczne prognozy, które przepowiadały słońce.
No i faktycznie, z obwodnicy Bielska było pięknie widać krziż na Hrobaczej i maszt na Skrzycznem.
No to znaczy, że prognozy niezłe.
Ruszamy. Zielonym. Od razu się rzuca w oczy spora grupa ludzi. Z numerami. Trwa maraton 24 godziny. Kto więcej razy wejdzie na Skrzyczne.
Pięknie. To mamy jeden kłopot z głowy. Przetarte.
Ruszamy w knieje, przy pięknym akompaniamencie kaszlu Visiona. Jeszcze przed Becyrkiem prawie dostał biedak zapaści. Musiało być z nim naprawdę źle, bo nawet nie chciał piwa. Ja sobie nie odmówiłem. Oczywiście było zimne. Jak to w styczniu.
Na Becyrku wita nas przeraźliwy wiatr i ciekawa zapowiedź wschodu. Próbujemy przyspieszyć, ale i tak maratończycy bezlitośnie nas wyprzedzają. Zbliżamy się do trasy Fis. A czołówka tak świeci, ze lampy błyskowej nie trzeba.
Szlaku nie ma. Tzn jest wydeptane, ale w zakosy i naokoło. Próba zejścia ze ściezki kończy się wyciąganiem nogi, zapadającej się po kolana. Po lewej stronie zaczyna się robić ładnie.
Na szczęście nie mamy za dużych podejść, więc Vision cichnie. My co prawda idziemy dużo dłużej i nadrabiamy sporo metrów, ale... idzie się fajnie. Tymczasem od strony południowej ciągnie jedna, wielka chmura.
Dość szybko okazuje się, że przykrywa ona wierzchołek, na który podążamy. Robi się klimatycznie, ale też nie widać już za wiele. A czas nagli, już dawno po siódmej, za chwilę powinno być słoneczko.
Znów dochodzimy do trasy fis. Zrobiliśmy ponad kilometr zamiast dwustu metrów szlakiem. Brawo my.
I człowiek spogląda z nadzieją, że za moment chmura poleci w pizdu! I że zobaczymy horyzont. Ale chmura uparta jak osioł, trzyma się dzielnie, niestety.
Wbijamy się w przedostatni zakos, już szlakiem. Śniegu przybyło, trzeba omijać gałęzie nastroszone śniegiem, który w razie poruszenia może nas zmienić w bałwany.
No i na tym zakosie właśnie nastąpiła ta wspaniała chwila, która jednak dupy nie urywała.
Za chwilę wyszliśmy na otwartą przestrzeń i zaczęło urywać nam łby. A my sobie na lekko, w softshellach...
Miało być już, ale maraton okrążał cały szczyt Skrzycznego i łączył się z niebieskim szlakiem idącym z Lipowej. Tak więc trzasnęliśmy sobie takie wielkie koło, bo nikomu nie uśmiechało się próbować iść na krechę w zaspy.
W końcu dotarliśmy do schroniska.
Weszliśmy się ogrzać. No a tam idealnie! Termometr wisiał koło miejsca, gdzie siedzieliśmy, obejrzyjcie sobie odczyt temperatury wewnątrz.
Spotykamy mojego dawnego kumpla Tomtura i Hemlighet, chwilkę gadamy, wypijamy po piwku za bagatela 12 zł i postanawiamy iść na Malinowską Skałę. Tym razem softshelle lądują w plecaku, a my ubieramy się we wszystko, co mamy najcieplejsze. Odczuwalna dobre dwadzieścia na minusie, wiele lodem prosto w ryj, gadać się nie da, bo zasypuje zęby.
Docieramy w tej zawiei na Małe Skrzyczne i po wybadaniu warunków stwierdzamy zgodnie, że spokojnie na Malinowską się doczłapiemy po śladach narciarzy.
A tu Ninja Beskidzki.
I tu następuje zwrot sytuacji. Za Kopą Skrzyczeńską widoczność pogarsza się do kilku metrów. Wszystkie ślady są zawiane. W końcu tracimy się. Po chwili udaje się nam znaleźć jakieś slady, ale za moment już ich nie ma. Zataczamy we mgle i zawiei dwa, może trzy koła i uświadamiamy sobie jedno.
Deja Vu!
Już to przerabialiśmy!
Pilsko, kurwa.
Skutery, gopr...
Zaraz, zaraz, mamy gps-y..
Visionowy pokazuje, że zeszliśmy 100 metrów na stronę Szczyrku. Mój pokazuje, że jesteśmy na drodze Szczyrk - Salmopol. A mnie z logiki wychodzi, że zeszliśmy, ale na stronę Lipowej.
Konsternacja. Kręcimy się w kółko. Zapadamy się po kolana. Czasem się nie zapadamy.
Zaczynają się nad nami unosić słowa wypowiadane najpierw półgłosem, później już nieco głośniej. Znacie pewnie te słowa...
K...
Ch...
Je... góry...
Dwa kółeczka i już sam nie wiem, gdzie jest jaki kierunek. Nawet nie wiem, skąd przyszliśmy. A co dopiero wiedzieć, gdzie mam iść? Wszystko wygląda tak samo.
Dobra, postanawiamy w miarę możliwości nie ufać gps, tylko iść do góry. Żeby dojść do grzbietu. Bo tam jest szlak. Ściągam aplikację kompas na telefon, ale ten wariuje jak w trójkącie bermudzkim. Do dupy z taką turystyką.
Wychodzimy na grzbiet. Jest ślad. Tylko gdzie teraz? Prawo? Lewo?
Chwila, dmuchało nam w mordy! Obracamy się dupami do wiatru i wycofujemy. Po kwadransie jesteśmy znów na Małym Skrzycznem. A tam, alpejskie schronisko. Takie małe, tylko Wizion się zmieścił. Pijemy herbatę. Ja mam normalną, Wiz jakąś specjalną, goździkową. Wali od niego piernikami na kilka metrów.
Plan mamy prosty, zejść nartostradą. Chwilę jednak się wahamy, bo zaczyna się przejaśniać.
To była jednak tylko chwila. Zaraz znów się zaciągnęło, więc opuściliśmy "schronisko" i ruszyliśmy w dół. Po chwili spotkaliśmy na naszej drodze takie coś...
Po chwili zbliżyliśmy się, to coś nadal leżało.
To coś przemówiło, ze czeka na kolegę. Acha.
Wiatr miał ucichnąć podczas schodzenia, tak przynajmniej myśleliśmy, ale nie, nie ucichł. Obróciliśmy się więc ostatni raz za siebie i pędem gnaliśmy w dół.
Droga była wyratrakowana, toteż nie zapadaliśmy się, a nawet ślizgaliśmy się i zjeżdzaliśmy na butach niczym narciarze. Wysokości ubywało bardzo szybko.
A tutaj zdjęcia z zejścia, wraz z efektem dynamicznym, tzn zdjęcia zadymki.
Podczas zejścia stwierdziliśmy, że gdybyśmy pojechali na Czupel, mielibyśmy cały czas widoki. Chmury siedziały tylko wyżej. Co zrobić...
No ale - jak policzyliśmy - po 50 minutach od Małego Skrzycznego osiągneliśmy przystanek autobusowy Szczyrk Wodospad.
Przejechaliśmy się jeszcze darmowym skibusem, pożarliśmy po wielkiej pizzy, Wizion spełnił swoje marzenie i napił się normalnej herbaty, chociaż pani proponowała mu goździkową...
No i o 13.30 siedzieliśmy już w aucie. I obserwowaliśmy poprawę pogody. Wyszło nawet cholerne Skrzyczne zza puchatej pierzynki. Padł nawet pomysł wjechania kolejką na zachód. Ale jak szybko pomysł padł, tak szybko upadł. I całe szczęście, bo widzieliśmy chmury pędzące po niebie, co znaczyło, że jak wiało, tak wieje nadal.
I tak właśnie minął nam dzień.