14-20.01. Zakopane w śniegu Bieszczady...
: 2019-01-24, 17:04
Ferie! Plany na nie trochę się zmieniały, bo początkowo miałam najpierw wylądować w Karkonoszach, a w drugim tygodniu w Bieszczadach, ale kiedy w grudniu okazało się, że w styczniu jest Zlot Rodzinki, Przyjaciół i Znajomych Zajazdu pod Caryńską, wybór był prosty - pierwszy tydzień moich ferii został zagospodarowany w Bieszczadach.
Przed wyjazdem zaczęły mnie delikatnie przerażać opady śniegu. Tydzień wcześniej byłam na Głodówce, ale w związku z 4 lawinową i śniegiem po pas, w zasadzie nie uskutecznialiśmy żadnych spacerów. Tym razem miałam jechać sama i dopiero w czwartek mieli zjeżdżać się pierwsi ludzie. I co? I koledzy zrobili mi niespodziankę, niedługo przed wyjazdem zadzwonili, że przyjadą dzień wcześniej niż ja! No, ale ja w niedzielę nie mogłam dołączyć, bo jeszcze siedziałam na zajęciach na uczelni, więc pozostało mi kupić bilety...
Jeśli chodzi o dotarcie komunikacją publiczną, dla mnie najłatwiejszym sposobem dojazdu jest pociąg IC do Rzeszowa (1h) i później autobus bezpośredni w Bieszczady (4h). Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że IC jak zwykle miało opóźnienie (co nie było w ogóle napisane na tablicach interaktywnych), a że było go 80 minut, to wszystkie bilety przepadły i trzeba było coś wymyślić. Wsiadłam w pierwszy autobus do Tarnowa, tam przesiadłam się do Rzeszowa. W Rzeszowie wsiadłam do autobusu, który dowiózł mnie do Ustrzyk Dolnych, a w nich przesiadłam się do Ustrzyk Górnych, więc po 7,5 h byłam na miejscu!
Była 14.15, więc raczej już nie myślałam o wyjściu w góry, a raczej o obiadku i zagnieżdżeniu się w zajeździe. Koledzy po mnie wyszli, zabrali część bagaży, wrzuciliśmy je do pokoju i poszliśmy jeszcze na "symboliczny" spacer do tablicy "Ustrzyki Górne".
Jeszcze przebijało słońce, więc triumfowałam, że ono wyszło specjalnie dla mnie. :>
Nie był to najdłuższy spacer na świecie, bo bardziej chodziło o dotlenienie się po długiej podróży, ALE BYŁ!
W drodze powrotnej do zajazdu zaczął już sypać śnieg i to właśnie pod jego znakiem miał upływać nasz wyjazd (a moim naczelnym hasłem stało się: Jak to nie pada śnieg? Zima i nie pada?! - zazwyczaj po chwili wszystko wracało do normy :p)
Wieczór spędziliśmy bardzo spokojnie, ponieważ zajazd był prawie pusty, ale zeszło nam doooooosyć długo na nadrabianiu zaległości. O ile z Sebą, gospodarzem zajazdu, widziałam się ostatni raz w grudniu, o tyle z chłopakami z Łodzi widzieliśmy się w lipcu. No, to było co nadrabiać! ;-)
Jeszcze wieczorem ustaliliśmy, że w związku z tym, iż warunki na szlakach są niezbyt dobre, a pogoda nie ma szczególnie dopisywać, we wtorek pójdziemy asfaltem w kierunku Bacówki pod Małą Rawką. Samo asfaltowanie to ponad 6 km, więc dla spalenia kalorii w sam raz - głównie chodziło o to, żeby się nie zasiedzieć w zajeździe (Wprawdzie otwarłam sobie dostęp do biblioteczki, ale spacery i świeże powietrze są w cenie).
Przywitało nas wprawdzie częściowo błękitne niebo...
Ale jednocześnie sypał śnieg!
Mimo to dzielnie maszerowaliśmy białym asfaltem w kierunku przełęczy.
Co chwilę nadciągały chmury, które przesłaniały nam słońce, po czym były rozwiewane i znów można było się nim cieszyć.
Tyle śniegu napadało!
Po dojściu do przełęczy pozostało dotrzeć do bacówki... Parking był odśnieżony, parę kroków szlakiem było zrobionych.
Przed nami szedł jeszcze ojciec z synem. I poszliśmy za nimi. Nie szukaliśmy letniego szlaku, poszliśmy zimowym, wzdłuż tyczek, górą.
Letni szlak był całkowicie zasypany. Tutaj też w pewnym momencie urywały się ślady i zostały tylko nasze. Na wieczór zapowiadali śnieg, a my nie chcieliśmy utknąć na noc w bacówce, a wyruszyliśmy dosyć późno.
W związku z tym obejrzeliśmy widoki z tego miejsca..
I zawróciliśmy... Nieszczególnie żałowaliśmy, że nie doszliśmy do bacówki, chociaż początkowo marzył mi się naleśnik i grzane wino.
Szybko zima wróciła do normy - zaczęło sypać!
No, to tak sobie brnęliśmy w tym śniegu do celu, czyli do zajazdu ;-))
Na miejsce dotarliśmy już około zmroku.
Tym razem najpierw się wygrzaliśmy, a później postawiliśmy na wieczór z książką. Na następny dzień zapowiadała się jeszcze bardziej rewelacyjna pogoda, więc ustaliliśmy, że idziemy na spacer do Wołosatego.
Cel, jaki sobie wyznaczyliśmy, to pierwszy na szlaku kibel ;d Ostatecznie, dyplomatycznie, uznałam, że był to spacer do "kropki".
Terebowiec prawie zamarznięty. Znów wyruszyliśmy dosyć późno. Po miesiącach przemęczenia wreszcie mogłam się wyspać
Kolejny raz zapowiadał nam się ok. sześciokilometrowy spacer.
Pierwszy raz przeszłam tę trasę, bo zazwyczaj na tej trasie jeździłam stopem. Punkty tj. kapliczki wyznaczały mi odległość pokonaną/do pokonania.
A w śniegu to ta trasa się trochę ciągnie! ;D
Sypało jak co dzień...
Kolejna kapliczka oznaczała, że już jesteśmy blisko!
I udało się!
Dotarliśmy do kropki!
W związku z tym wybraliśmy obiad w pizzerii
Postanowiliśmy uzupełnić ich mało czytelne menu.
Po obiedzie ruszyliśmy w drogę powrotną.
Niewiele zmieniło się w krajobrazie poza tym, że w pewnym momencie zaczęło się już robić ciemno. Długo nie włączaliśmy czołówek i zaświeciliśmy je tuż przed tym, jak w naszą stronę nadjechały dwa samochody służby granicznej. Chłopaki przy nas nakręcili, chwilę postali i pojechali z powrotem w drugą stronę. My tymczasem doszliśmy do schroniska, ogarnęliśmy się i mogliśmy witać pierwszych znajomych. W środę dołączyli do nas Kazik i Asia. Wieczorem zaplanowaliśmy, że może udamy się w czwartek do Chatki Puchatka...
Kiedy Kazik i Asia udali się do swojego miejsca noclegowego, ja jeszcze na spokojnie zaczęłam się przyglądać prognozom pogody i nie podobał mi się prognozowany wiatr. Sprawiło to, że odechciało mi się spacerowania na wygwizdów na połoninę. Jako że w zanadrzu był jeszcze alternatywny plan, po porannej pobudce ustaliłam z chłopakami, że realizujemy "Plan B". Przekonać wcale nie było trudno, słysząc wiejący wiatr za szybą.
Planem B był wyjazd do Lutowisk. Wstaliśmy o 8.00, a o 10.00 mieliśmy autobus. Zerknęłam na mapę, ogarnęłam mniej więcej, co chciałabym zobaczyć i pojechaliśmy. Pierwszym punktem naszej wycieczki był cmentarz żydowski w Lutowiskach.
Przed bramą cmentarza trzeba było założyć stuptuty, bo już wiedzieliśmy, że będziemy grzęznąć w śniegu.
W związku z tym, że cmentarz pnie się dosyć wysoko do góry, postanowiliśmy tamtędy dojść do punktu widokowego. Za murami cmentarza chwilami brnęliśmy w jeszcze głębszym śniegu niż po kolana ;D Okazała się to nasza najbardziej zimowa dotychczas wycieczka!
I na pewno najbardziej słoneczna!
Robiliśmy pierwszy ślad. Nikt przed nami nie był tak "mądry", żeby iść na punkt widokowy ;>
Widoków na Tarnicę jednak nie było. Bieszczadzkie połoniny tego dnia cały czas były w chmurach.
W dodatku nawet tutaj wiało niemiłosiernie!
Dlatego szybko zarządziliśmy odwrót po naszych śladach...
I tą samą trasą zeszliśmy na dół...
Kolejnym punktem naszego zwiedzania były ruiny synagogi. Znów trzeba było topić się w śniegu po uda
I choć jest jeszcze kilka miejsc, które można było zobaczyć, koledzy po moich dwóch poprzednich pomysłach chyba się zrazili, więc poszliśmy w kierunku restauracji, wychodząc powoli z Lutowisk.
Przy restauracji Chreptiów jest kolejny punkt widokowy. I odśnieżanie pełną gębą
Cóż. Połonin dalej nie było widać i raczej nie było na co liczyć.
Dochodziła pierwsza, więc wskoczyliśmy do restauracji na piwko i obiad.
...a później zlecieliśmy na pierwszy przystanek autobusowy, żeby dojechać do schroniska.
W czwartek mieli dojechać kolejni znajomi z ekipy rodzinkowej! Rozpoczęły się śpiewanki i degustacje ;d
fot. Mariusz
fot. Mariusz
Następnego dnia miał ustać wiatr, chociaż wciąż miało być śnieżnie! Wprawdzie od środy teoretycznie szlaki były zamknięte, ale mimo to postanowiliśmy wyruszyć do Chatki Puchatka.
Przed wyjazdem zaczęły mnie delikatnie przerażać opady śniegu. Tydzień wcześniej byłam na Głodówce, ale w związku z 4 lawinową i śniegiem po pas, w zasadzie nie uskutecznialiśmy żadnych spacerów. Tym razem miałam jechać sama i dopiero w czwartek mieli zjeżdżać się pierwsi ludzie. I co? I koledzy zrobili mi niespodziankę, niedługo przed wyjazdem zadzwonili, że przyjadą dzień wcześniej niż ja! No, ale ja w niedzielę nie mogłam dołączyć, bo jeszcze siedziałam na zajęciach na uczelni, więc pozostało mi kupić bilety...
Jeśli chodzi o dotarcie komunikacją publiczną, dla mnie najłatwiejszym sposobem dojazdu jest pociąg IC do Rzeszowa (1h) i później autobus bezpośredni w Bieszczady (4h). Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że IC jak zwykle miało opóźnienie (co nie było w ogóle napisane na tablicach interaktywnych), a że było go 80 minut, to wszystkie bilety przepadły i trzeba było coś wymyślić. Wsiadłam w pierwszy autobus do Tarnowa, tam przesiadłam się do Rzeszowa. W Rzeszowie wsiadłam do autobusu, który dowiózł mnie do Ustrzyk Dolnych, a w nich przesiadłam się do Ustrzyk Górnych, więc po 7,5 h byłam na miejscu!
Była 14.15, więc raczej już nie myślałam o wyjściu w góry, a raczej o obiadku i zagnieżdżeniu się w zajeździe. Koledzy po mnie wyszli, zabrali część bagaży, wrzuciliśmy je do pokoju i poszliśmy jeszcze na "symboliczny" spacer do tablicy "Ustrzyki Górne".
Jeszcze przebijało słońce, więc triumfowałam, że ono wyszło specjalnie dla mnie. :>
Nie był to najdłuższy spacer na świecie, bo bardziej chodziło o dotlenienie się po długiej podróży, ALE BYŁ!
W drodze powrotnej do zajazdu zaczął już sypać śnieg i to właśnie pod jego znakiem miał upływać nasz wyjazd (a moim naczelnym hasłem stało się: Jak to nie pada śnieg? Zima i nie pada?! - zazwyczaj po chwili wszystko wracało do normy :p)
Wieczór spędziliśmy bardzo spokojnie, ponieważ zajazd był prawie pusty, ale zeszło nam doooooosyć długo na nadrabianiu zaległości. O ile z Sebą, gospodarzem zajazdu, widziałam się ostatni raz w grudniu, o tyle z chłopakami z Łodzi widzieliśmy się w lipcu. No, to było co nadrabiać! ;-)
Jeszcze wieczorem ustaliliśmy, że w związku z tym, iż warunki na szlakach są niezbyt dobre, a pogoda nie ma szczególnie dopisywać, we wtorek pójdziemy asfaltem w kierunku Bacówki pod Małą Rawką. Samo asfaltowanie to ponad 6 km, więc dla spalenia kalorii w sam raz - głównie chodziło o to, żeby się nie zasiedzieć w zajeździe (Wprawdzie otwarłam sobie dostęp do biblioteczki, ale spacery i świeże powietrze są w cenie).
Przywitało nas wprawdzie częściowo błękitne niebo...
Ale jednocześnie sypał śnieg!
Mimo to dzielnie maszerowaliśmy białym asfaltem w kierunku przełęczy.
Co chwilę nadciągały chmury, które przesłaniały nam słońce, po czym były rozwiewane i znów można było się nim cieszyć.
Tyle śniegu napadało!
Po dojściu do przełęczy pozostało dotrzeć do bacówki... Parking był odśnieżony, parę kroków szlakiem było zrobionych.
Przed nami szedł jeszcze ojciec z synem. I poszliśmy za nimi. Nie szukaliśmy letniego szlaku, poszliśmy zimowym, wzdłuż tyczek, górą.
Letni szlak był całkowicie zasypany. Tutaj też w pewnym momencie urywały się ślady i zostały tylko nasze. Na wieczór zapowiadali śnieg, a my nie chcieliśmy utknąć na noc w bacówce, a wyruszyliśmy dosyć późno.
W związku z tym obejrzeliśmy widoki z tego miejsca..
I zawróciliśmy... Nieszczególnie żałowaliśmy, że nie doszliśmy do bacówki, chociaż początkowo marzył mi się naleśnik i grzane wino.
Szybko zima wróciła do normy - zaczęło sypać!
No, to tak sobie brnęliśmy w tym śniegu do celu, czyli do zajazdu ;-))
Na miejsce dotarliśmy już około zmroku.
Tym razem najpierw się wygrzaliśmy, a później postawiliśmy na wieczór z książką. Na następny dzień zapowiadała się jeszcze bardziej rewelacyjna pogoda, więc ustaliliśmy, że idziemy na spacer do Wołosatego.
Cel, jaki sobie wyznaczyliśmy, to pierwszy na szlaku kibel ;d Ostatecznie, dyplomatycznie, uznałam, że był to spacer do "kropki".
Terebowiec prawie zamarznięty. Znów wyruszyliśmy dosyć późno. Po miesiącach przemęczenia wreszcie mogłam się wyspać
Kolejny raz zapowiadał nam się ok. sześciokilometrowy spacer.
Pierwszy raz przeszłam tę trasę, bo zazwyczaj na tej trasie jeździłam stopem. Punkty tj. kapliczki wyznaczały mi odległość pokonaną/do pokonania.
A w śniegu to ta trasa się trochę ciągnie! ;D
Sypało jak co dzień...
Kolejna kapliczka oznaczała, że już jesteśmy blisko!
I udało się!
Dotarliśmy do kropki!
W związku z tym wybraliśmy obiad w pizzerii
Postanowiliśmy uzupełnić ich mało czytelne menu.
Po obiedzie ruszyliśmy w drogę powrotną.
Niewiele zmieniło się w krajobrazie poza tym, że w pewnym momencie zaczęło się już robić ciemno. Długo nie włączaliśmy czołówek i zaświeciliśmy je tuż przed tym, jak w naszą stronę nadjechały dwa samochody służby granicznej. Chłopaki przy nas nakręcili, chwilę postali i pojechali z powrotem w drugą stronę. My tymczasem doszliśmy do schroniska, ogarnęliśmy się i mogliśmy witać pierwszych znajomych. W środę dołączyli do nas Kazik i Asia. Wieczorem zaplanowaliśmy, że może udamy się w czwartek do Chatki Puchatka...
Kiedy Kazik i Asia udali się do swojego miejsca noclegowego, ja jeszcze na spokojnie zaczęłam się przyglądać prognozom pogody i nie podobał mi się prognozowany wiatr. Sprawiło to, że odechciało mi się spacerowania na wygwizdów na połoninę. Jako że w zanadrzu był jeszcze alternatywny plan, po porannej pobudce ustaliłam z chłopakami, że realizujemy "Plan B". Przekonać wcale nie było trudno, słysząc wiejący wiatr za szybą.
Planem B był wyjazd do Lutowisk. Wstaliśmy o 8.00, a o 10.00 mieliśmy autobus. Zerknęłam na mapę, ogarnęłam mniej więcej, co chciałabym zobaczyć i pojechaliśmy. Pierwszym punktem naszej wycieczki był cmentarz żydowski w Lutowiskach.
Przed bramą cmentarza trzeba było założyć stuptuty, bo już wiedzieliśmy, że będziemy grzęznąć w śniegu.
W związku z tym, że cmentarz pnie się dosyć wysoko do góry, postanowiliśmy tamtędy dojść do punktu widokowego. Za murami cmentarza chwilami brnęliśmy w jeszcze głębszym śniegu niż po kolana ;D Okazała się to nasza najbardziej zimowa dotychczas wycieczka!
I na pewno najbardziej słoneczna!
Robiliśmy pierwszy ślad. Nikt przed nami nie był tak "mądry", żeby iść na punkt widokowy ;>
Widoków na Tarnicę jednak nie było. Bieszczadzkie połoniny tego dnia cały czas były w chmurach.
W dodatku nawet tutaj wiało niemiłosiernie!
Dlatego szybko zarządziliśmy odwrót po naszych śladach...
I tą samą trasą zeszliśmy na dół...
Kolejnym punktem naszego zwiedzania były ruiny synagogi. Znów trzeba było topić się w śniegu po uda
I choć jest jeszcze kilka miejsc, które można było zobaczyć, koledzy po moich dwóch poprzednich pomysłach chyba się zrazili, więc poszliśmy w kierunku restauracji, wychodząc powoli z Lutowisk.
Przy restauracji Chreptiów jest kolejny punkt widokowy. I odśnieżanie pełną gębą
Cóż. Połonin dalej nie było widać i raczej nie było na co liczyć.
Dochodziła pierwsza, więc wskoczyliśmy do restauracji na piwko i obiad.
...a później zlecieliśmy na pierwszy przystanek autobusowy, żeby dojechać do schroniska.
W czwartek mieli dojechać kolejni znajomi z ekipy rodzinkowej! Rozpoczęły się śpiewanki i degustacje ;d
fot. Mariusz
fot. Mariusz
Następnego dnia miał ustać wiatr, chociaż wciąż miało być śnieżnie! Wprawdzie od środy teoretycznie szlaki były zamknięte, ale mimo to postanowiliśmy wyruszyć do Chatki Puchatka.