Beskid Orawsko - Podhalański
: 2013-08-24, 19:40
Z rzadka pisuję relacje, ale w tym miejscu jeszcze takowej nie umieściłem więc pozwalam sobie na debiut. Zdarzyło mi się nawiedzić mniej uczęszczane zakątki Beskidu Żywieckiego i stwierdziłem, że nie zawadzi skrobnąć na ten temat parę słów.
Udało mi się wygospodarować na przełomie lipca i sierpnia 2 wolne dni i wybrałem się z Anią w podhalańsko – orawską część Beskidu Żywieckiego.
W środę, po 8.00 rano wyjechaliśmy pociągiem z Krakowa – Łagiewnik do Pyzówki. Jako, że to był środek tygodnia pociąg był słabo obłożony pasażerami co pozwoliło odbyć podróż w należytym komforcie w towarzystwie Ani i komisarza Charlie Chana (Earl Derr Biggers – „Strażnik kluczy”). Zgodnie z planem po 11.00 wysiedliśmy na stacji na przełęczy Sieniawskiej
i niebieskim szlakiem ruszyliśmy na zachód. Było słonecznie, upalnie, duszno, ale jak na te warunki wędrowało się dość przyjemnie. Przejrzystość powietrza była przeciętna.
Po przekroczeniu szosy w Bielance zrobiliśmy pierwszy postój na małą gastronomię przy użyciu produktów własnych. Anię skusiły maliny występujące w miejscu naszego odpoczynku w ilościach nieledwie hurtowych.
Rosły przy szlaku co pozwoliło zaryzykować tezę, że szlak ten oblegany nadmiernie raczej nie jest
Potem dalej bez pośpiechu, bez nadmiernego forsowania tempa wędrowaliśmy dalej. Trasa była niespecjalnie męcząca, bez większych przewyższeń i – co mnie cieszyło szczególnie –zupełnie pusta. Nie spotkaliśmy przez cały dzień ani jednego turysty.
I tego i następnego dnia co rusz mieliśmy niezłe widoki na Babią.
Późnym popołudniem dotarliśmy do Podwilka i wstąpiliśmy na późny obiad do karczmy "Na granicy" (jeszcze 100 lat temu w Podwilku biegła granica między Galicją a Węgrami).
Zdecydowaliśmy się na klasyczne danie w postaci schabowych które okazały się być w rozmiarze XXL
Zamówiłem do tego zimnego browarka, niespiesznie go sączyłem i zwyczajnie, po prostu cieszyłem się tymi chwilami. Wysokość rachunku jaki trzeba było zapłacić też była powodem do zadowolenia
Ludziska mawiają, że podobno rzadko się uśmiecham. Poniższe zdjęcie zadaje temu kłam
Jakieś dwa kilometry musieliśmy iść chodnikiem wzdłuż szosy do centrum Podwilka. Zrobiliśmy tam zakupy w markecie i przed kościołem skręciliśmy na drogę prowadzącą do celu na ten dzień wyznaczonego czyli do bazy namiotowej „Madejowe Łoże”.
Dzielnie pokonaliśmy ostatnie przeszkody na drodze
W bazie – do której dotarliśmy po 19.00 – było cicho i spokojnie. Poza bazową Pauliną były tam tylko dwa małżeństwa – jedno z dwójką dzieci, a drugie starsze, zagospodarowane tak jakby urzędować tam mieli z miesiąc przynajmniej
Zamówiliśmy więc apartament w osobnym namiocie, zapłaciliśmy 7 zeta za osobę (nawet rachunek dostaliśmy!), a ja z radością otworzyłem pierwszą, zimną puszkę z lubelską „Perłą” zakupioną w Podwilku za niewygórowaną cenę 2,19 zeta. Po nadzwyczaj obfitym obiedzie w karczmie o kolacji nawet nie pomyśleliśmy, ale o jakowychś ablucjach jak najbardziej. Przeszliśmy w końcu ponad 26 kilometrów w upale i jakaś kąpiel była naszym marzeniem. W bazie jest ustrojstwo które przy natężeniu dobrej woli można nazwać prymitywnym prysznicem i początkowo tam chcieliśmy opłukać się z kurzu i potu. Prysznic funkcjonuje tam w postaci… konewki Ale starsi państwo zachęcili nas do skorzystania jednak z bardziej naturalnej kąpieli. Wytłumaczyli nam jak dotrzeć do bardzo fajnego miejsca na Bembeńskim Potoku, gdzie spiętrzenie wody wytworzyło mały basenik w którym można się do woli wypluskać. Poszliśmy tam, a że miejsce było osłonięte krzaczorami, zaś okolica wyglądała na bezludną doszliśmy do jak najsłuszniejszego wniosku, że możemy się należycie i w całości wypluskać bez zamoczenia jakiejkolwiek części odzieży
Potem wróciliśmy do bazy, do naszego apartamentu i po skonsumowaniu herbatki (Ania) i browarku (ja) poszliśmy spać.
W czwartek niespieszna pobudka, śniadanko i po 9.00 poszliśmy dalej. W rejonie szczytu Wolnik (793 m) „odzyskaliśmy” porzucony wczoraj niebieski szlak i nim dalej wędrowaliśmy.
Wciąż było gorąco i słonecznie. Do przełęczy Zubrzyckiej wędrowaliśmy bez większych emocji, ale od przełęczy trzeba było się wysilić bo na Czyrniec (1328 m) było już konkretne podejście. Trochę zmęczeni dotarliśmy na szczyt i tam zrobiliśmy sobie przerwę obiadową. Ostatnia puszka „Perły” padła, co wywołało we mnie lekki niepokój, bo jakże to wędrować w górach bez choćby jednego browarka w zapasie
Ale zaraz potem weszliśmy na Policę a stamtąd poszliśmy do schroniska na Hali Krupowej. W tamtym rejonie to turyści już byli, ale jako że to był dzień powszedni byli w ilościach nie pogarszających zanadto samopoczucia. W schronisku zamówiłem flaki i browarka (8 zeta, brrrrr!!!), Ania barszczyk i po niespiesznej konsumpcji ruszyliśmy na ostatni etap.
Niebieskim szlakiem zeszliśmy do Skawicy i około 18.00 wsiedliśmy do busa, którym po dwóch niecałych godzinach dotarliśmy do Krakowa.
***
Strasznie byłem zadowolony z tej eskapady. Udało mi się nawiedzić rejony w których strasznie dawno mnie nie było, przedreptać ponad 50 kilometrów, pogoda też była do zaakceptowania, towarzystwo miałem na najwyższym poziomie, i uniknąłem tego czego nie znoszę równie mocno jak kalafiorów i różnej maści komuchów i pederastów – czyli tłumów i tłoku na szlakach. Widoczność, przejrzystość powietrza doskonała nie była, ale przez większą część eskapady była raczej powyżej średniej.
I to by było na tyle.
Acha, i jeszcze perełka z rozkładu jazdy
Udało mi się wygospodarować na przełomie lipca i sierpnia 2 wolne dni i wybrałem się z Anią w podhalańsko – orawską część Beskidu Żywieckiego.
W środę, po 8.00 rano wyjechaliśmy pociągiem z Krakowa – Łagiewnik do Pyzówki. Jako, że to był środek tygodnia pociąg był słabo obłożony pasażerami co pozwoliło odbyć podróż w należytym komforcie w towarzystwie Ani i komisarza Charlie Chana (Earl Derr Biggers – „Strażnik kluczy”). Zgodnie z planem po 11.00 wysiedliśmy na stacji na przełęczy Sieniawskiej
i niebieskim szlakiem ruszyliśmy na zachód. Było słonecznie, upalnie, duszno, ale jak na te warunki wędrowało się dość przyjemnie. Przejrzystość powietrza była przeciętna.
Po przekroczeniu szosy w Bielance zrobiliśmy pierwszy postój na małą gastronomię przy użyciu produktów własnych. Anię skusiły maliny występujące w miejscu naszego odpoczynku w ilościach nieledwie hurtowych.
Rosły przy szlaku co pozwoliło zaryzykować tezę, że szlak ten oblegany nadmiernie raczej nie jest
Potem dalej bez pośpiechu, bez nadmiernego forsowania tempa wędrowaliśmy dalej. Trasa była niespecjalnie męcząca, bez większych przewyższeń i – co mnie cieszyło szczególnie –zupełnie pusta. Nie spotkaliśmy przez cały dzień ani jednego turysty.
I tego i następnego dnia co rusz mieliśmy niezłe widoki na Babią.
Późnym popołudniem dotarliśmy do Podwilka i wstąpiliśmy na późny obiad do karczmy "Na granicy" (jeszcze 100 lat temu w Podwilku biegła granica między Galicją a Węgrami).
Zdecydowaliśmy się na klasyczne danie w postaci schabowych które okazały się być w rozmiarze XXL
Zamówiłem do tego zimnego browarka, niespiesznie go sączyłem i zwyczajnie, po prostu cieszyłem się tymi chwilami. Wysokość rachunku jaki trzeba było zapłacić też była powodem do zadowolenia
Ludziska mawiają, że podobno rzadko się uśmiecham. Poniższe zdjęcie zadaje temu kłam
Jakieś dwa kilometry musieliśmy iść chodnikiem wzdłuż szosy do centrum Podwilka. Zrobiliśmy tam zakupy w markecie i przed kościołem skręciliśmy na drogę prowadzącą do celu na ten dzień wyznaczonego czyli do bazy namiotowej „Madejowe Łoże”.
Dzielnie pokonaliśmy ostatnie przeszkody na drodze
W bazie – do której dotarliśmy po 19.00 – było cicho i spokojnie. Poza bazową Pauliną były tam tylko dwa małżeństwa – jedno z dwójką dzieci, a drugie starsze, zagospodarowane tak jakby urzędować tam mieli z miesiąc przynajmniej
Zamówiliśmy więc apartament w osobnym namiocie, zapłaciliśmy 7 zeta za osobę (nawet rachunek dostaliśmy!), a ja z radością otworzyłem pierwszą, zimną puszkę z lubelską „Perłą” zakupioną w Podwilku za niewygórowaną cenę 2,19 zeta. Po nadzwyczaj obfitym obiedzie w karczmie o kolacji nawet nie pomyśleliśmy, ale o jakowychś ablucjach jak najbardziej. Przeszliśmy w końcu ponad 26 kilometrów w upale i jakaś kąpiel była naszym marzeniem. W bazie jest ustrojstwo które przy natężeniu dobrej woli można nazwać prymitywnym prysznicem i początkowo tam chcieliśmy opłukać się z kurzu i potu. Prysznic funkcjonuje tam w postaci… konewki Ale starsi państwo zachęcili nas do skorzystania jednak z bardziej naturalnej kąpieli. Wytłumaczyli nam jak dotrzeć do bardzo fajnego miejsca na Bembeńskim Potoku, gdzie spiętrzenie wody wytworzyło mały basenik w którym można się do woli wypluskać. Poszliśmy tam, a że miejsce było osłonięte krzaczorami, zaś okolica wyglądała na bezludną doszliśmy do jak najsłuszniejszego wniosku, że możemy się należycie i w całości wypluskać bez zamoczenia jakiejkolwiek części odzieży
Potem wróciliśmy do bazy, do naszego apartamentu i po skonsumowaniu herbatki (Ania) i browarku (ja) poszliśmy spać.
W czwartek niespieszna pobudka, śniadanko i po 9.00 poszliśmy dalej. W rejonie szczytu Wolnik (793 m) „odzyskaliśmy” porzucony wczoraj niebieski szlak i nim dalej wędrowaliśmy.
Wciąż było gorąco i słonecznie. Do przełęczy Zubrzyckiej wędrowaliśmy bez większych emocji, ale od przełęczy trzeba było się wysilić bo na Czyrniec (1328 m) było już konkretne podejście. Trochę zmęczeni dotarliśmy na szczyt i tam zrobiliśmy sobie przerwę obiadową. Ostatnia puszka „Perły” padła, co wywołało we mnie lekki niepokój, bo jakże to wędrować w górach bez choćby jednego browarka w zapasie
Ale zaraz potem weszliśmy na Policę a stamtąd poszliśmy do schroniska na Hali Krupowej. W tamtym rejonie to turyści już byli, ale jako że to był dzień powszedni byli w ilościach nie pogarszających zanadto samopoczucia. W schronisku zamówiłem flaki i browarka (8 zeta, brrrrr!!!), Ania barszczyk i po niespiesznej konsumpcji ruszyliśmy na ostatni etap.
Niebieskim szlakiem zeszliśmy do Skawicy i około 18.00 wsiedliśmy do busa, którym po dwóch niecałych godzinach dotarliśmy do Krakowa.
***
Strasznie byłem zadowolony z tej eskapady. Udało mi się nawiedzić rejony w których strasznie dawno mnie nie było, przedreptać ponad 50 kilometrów, pogoda też była do zaakceptowania, towarzystwo miałem na najwyższym poziomie, i uniknąłem tego czego nie znoszę równie mocno jak kalafiorów i różnej maści komuchów i pederastów – czyli tłumów i tłoku na szlakach. Widoczność, przejrzystość powietrza doskonała nie była, ale przez większą część eskapady była raczej powyżej średniej.
I to by było na tyle.
Acha, i jeszcze perełka z rozkładu jazdy