Ta moja relacja-nierelacja powstała tak trochę przypadkowo. Na forum bieszczadzkim, na którym od czasu do czasu też się trochę udzielam, jeden z guru tego forum z sarkazmem stwierdził, że więcej jest relacji z jakichś Pikujów i Pietrosulów, niż z wędrówek na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów. Znalazłem dwie godziny wolnego czasu i skrobnąłem takie oto coś.
Może i na naszym forum mój tekst i kilkanaście dołączonych do niego obrazków znajdą paru Czytelników?
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Na Tarnicy, najwyższym szczycie polskich Bieszczadów, byłem - wstyd się przyznać - tylko dwa razy!
Ale w obydwu wypadkach były to wejścia heroiczne!!!
Pierwszy raz wdrapałem się na niebotyczne 1346 m n.p.m. 17 lipca 1986 r. Było to w kilka dni po opuszczeniu przeze mnie Szpitala Chorób Zakaźnych we Wrocławiu, w którym skutecznie wyleczono mnie z malarii, którą przywlokłem z lipcowo-wrześniowej himalajskiej wyprawy AD 1985. Podczas opuszczania szpitala musiałem obiecać pani doktor ordynator, że nie wybiorę się w jakieś skaliste góry, gdyż "oficjalnie do połowy sierpnia byłem na stanie szpitala" (pachniało to Bareją, ale takie wtedy były realia!) i pojawiłby się problem, gdyby mi się coś w górach stało.
Najpierw - 12 lipca - wybraliśmy się z Bożenką, moją żoną, na jednodniową sudecką górską "pralkę" w Górach Kamiennych. Kto zna te góry, ten wie, że niemal wszystkie wycieczki przez to niewysokie pasmo to klasyczne przejścia "góra - dół - góra - dół", w dodatku wybraliśmy chyba najlepsze w Kamiennych hopki (trasa: Mieroszów - Jatki - Garbatka 792 - Sokołowsko - Włostowa 901 - Suchawa 928 - Waligóra 936 - schr. "Andrzejówka" 805 - Warzęcha - zamek Rogowiec 870 - Rybnica Mała - Wawrzyniak - Jedlina Zdrój). Jak na rekonwalescenta, który przez kilka tygodni co 46 godzin miał ataki blisko 41,5-stopniowej gorączki, to te 34 punkty na GOT (już wtedy odznaki nie zdobywałem, ale punkty liczę do dziś!) było całkiem, całkiem.
Pojawił sie więc pomysł na "małżeńskie Bieszczady", pierwszy nieco dłuższy wypad w góry po naszym ślubie. Pojechaliśmy oczywiście na ciężko, tzn. z większymi plecakami niż kilka dni wcześniej, podczas mojego sudeckiego testu kondycyjnego. Już pierwszego dnia zacząłem padać, okazało się, że w Górach Kamiennych wędrowałem "na euforii i adrenalinie". Ale jakoś trasę Smolnik - Dwerniczek - Dwernik - Magura Stuposiańska (1016) - Przysłup (785) - Bereżki przeszedłem, z tym że duża część klamotów noszonych przeze mnie musiała przeskoczyć do plecaka Bożenki.
Z Bereżek przejechaliśmy autobusem PKS do Ustrzyk Górnych. Nocleg w bazie namiotowej. Następnego dnia musiała być wycieczka na lekko, gdyż na nic więcej po prostu nie było mnie stać. Postanowiliśmy, że będzie to wycieczka na Tarnicę. Najpierw wejdziemy, przez Szeroki Wierch (1248) na Tarnicę... a później się zobaczy.
No i wyszliśmy na naszą wycieczkę...
Na Szerokim Wierchu byliśmy około dziesiątej rano. Środek lata a ludzi brak. Nikt wtedy nie myślał o jakichś tam schodach...
Kilka minut później już jakieś sylwetki byliśmy w stanie dojrzeć i policzyć... na palcach dwóch rąk.
Natomiast na szczycie Tarnicy byliśmy sami!!! (te trzy wykrzykniki to tak z dzisiejszej perspektywy - w 1986 r. zdanie to zakończyłbym kropką)
Na Tarnicy wydarzył się cud - odzyskałem siły. Nie trzeba było wracać do Ustrzyk Górnych - ani ponownie przez Szeroki Wierch, ani trasą, na której trzy dziesiątki lat później pojawią się schody.
Poszliśmy sobie na wschód - najpierw na Krzemień (1335). Był to czas, kiedy szlak biegł górą - całą grzbietową grzędą tego szczytu.
Później zaś Halicz (1333), Rozsypaniec (1280) i zejście przez Wołosate do Ustrzyk Górnych. Gdzieś po drodze - w Wołosatem - zaczęło się robić ciemno...
O kolejnych dniach nie będę pisał. Było fajnie, na ciężko, z tym że plecak Bożenki był cały czas cięższy od mojego.
Kolejne moje heroiczne wejście na Tarnicę miało miejsce 18 lat później - w czwartkowy poranek 21 października 2004 r. Heroiczne dlatego, że dźwigałem w plecaku gigantyczny ciężar. Obok sprzętu turystycznego również dużą ilość książek, garnitur, buty do garnituru, kilka koszul i kupę innych rzeczy, które się bierze na konferencje naukowe. Miałem po prostu konferencję archeologiczną w Sanoku i wyjechałem na nią trzy dni przed jej rozpoczęciem, a i z powrotem z niej do domu niezbyt się spieszyłem.
Zajechałem zatem autobusem PKS 20 października do Pszczelin (przystanek PKS Widełki) i przez Widełki (1016) i Bukowe Berdo (1313) polazłem w stronę Krzemienia. Z autobusu wysiadłem już po 14, a i podczas wędrówki raczej nie przyśpieszałem kroku. Widoki były zbyt piękne, abym urządzał sobie biegi po połoninach...
Było więc pewne, że w tym dniu z gór nie zejdę. Koniec października to już naprawdę bardzo wczesny zachód Słońca. Udało mi się zejść do Przełęczy Goprowców i tam postanowiłem poczekać do świtu. Namiotu nie miałem, więc o biwakowaniu [nielegalnym] raczej nie mogło być mowy. Ponieważ jednak pojawił się niewielki mróz (w nocy nawet spadły pierwsze płatki śniegu) zakutałem się w śpiwór.
I tak dotrwałem do rana... A widok? Każdy go zna!
Szybko wrzuciłem manele (śpiwór, kuchenka, garnki i coś tam jeszcze) do plecaka (ale tak, żeby nie pognieść garnituru i koszul) i rozpocząłem wejście na Tarnicę.
Tym razem nie trzeba było używać palców do liczenia turystów. Nie były potrzebne - przez cały czas pobytu na połoninie byłem na niej sam!
Na Tarnicy zobaczyłem krzyż, którego podczas mojego poprzedniego na niej pobytu jeszcze nie było...
Widoki były jednak nadal takie same.
Jeszcze fotka mojej ukochanej pancernej Tatonki, służącej mi przez kilkanaście lat i dopiero przed dwoma laty wymienionej na jakiegoś Ospreya tylko dlatego, że ten ostatni jest lżejszy o 0,65 kg, a to w moim wieku istotne "odciążenie".
I można było schodzić... Z Szerokiego Wierchu spojrzałem za siebie. Szczyt Tarnicy był już w chmurach. Ścieżka z Wołosatego nie wyglądała na taką, która będzie musiała dziesięć lat później przejść ponoć uzdrawiający ją lifting.
Zszedłem do Ustrzyk Górnych, posiedziałem godzinkę w którejś z tamtejszych knajpek i pojechałem do Sanoka. I to był mój ostatni dzień, kiedy byłem na Tarnicy.
Tarnicę widziałem jeszcze wielokrotnie z bliższych i dalszych (Pikuj, Vihorlat) miejsc w Karpatach. Chyba najbliżej tego szczytu byłem 6 października 2012 r., gdy spoglądałem na Tarnicę z Pliszki (1068), szczytu znajdującego się już w ukraińskiej części Bieszczadów, może z 7 kilometrów w linii prostej od Tarnicy.
Przez lornetkę i obiektyw tele widać było mrowie ludzi okupujących wierzchołek najwyższego szczytu polskich Bieszczadów...
I ostatnie moje spojrzenie na Tarnicę z nieco bliższego dystansu - sprzed niespełna trzech tygodni (18 sierpnia 2016 r.). Weszliśmy z żoną wieczorem na Połoninę Caryńską... Jak trzydzieści lat temu - niemal sami na połoninie...
Moje Tarnice
Drugie wejście z noclegiem to przygoda, pierwsze - bardziej zielone co dla mnie jest atrakcją, bo zielonych Bieszczad jeszcze nie widziałem
Wbrew pozorom na puste Bieszczady łatwo trafić, tylko trzeba dobrze wybrać termin Ale jak to zrobić w czasie wakacji to chyba tylko Neska wie
Wbrew pozorom na puste Bieszczady łatwo trafić, tylko trzeba dobrze wybrać termin Ale jak to zrobić w czasie wakacji to chyba tylko Neska wie
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Taki1gość, laynn, Pudelek - dziękuję Wam za fajne słowa...
Wiem, m.in. z Twojej świetnej listopadowej relacji
bieszczadzki-debiut-pudelka-vt2635,15.htm
Pudelek pisze:Wbrew pozorom na puste Bieszczady łatwo trafić, tylko trzeba dobrze wybrać termin
Wiem, m.in. z Twojej świetnej listopadowej relacji
bieszczadzki-debiut-pudelka-vt2635,15.htm
-
- Posty: 497
- Rejestracja: 2013-08-26, 12:45
Nie trzeba czekać do listopada.
Bieszczady, dla większości zdecydowanej, to połoniny i gniazdo Tarnicy i Halicza.
Nawet w wysokim sezonie do źródeł Sanu (dla przykładu) idzie się samotnie...
Oczywiście nie ma TAKICH widoków jak z Rawek...ale...jak się ma w dupę to i na przepołoninie może zastać deszcz, mgła i wszelka chujawica...i też z widoków nici
Bieszczady, dla większości zdecydowanej, to połoniny i gniazdo Tarnicy i Halicza.
Nawet w wysokim sezonie do źródeł Sanu (dla przykładu) idzie się samotnie...
Oczywiście nie ma TAKICH widoków jak z Rawek...ale...jak się ma w dupę to i na przepołoninie może zastać deszcz, mgła i wszelka chujawica...i też z widoków nici
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 57 gości