Pewnego razu na Ukrainie - Połoninami na Pikuj 02-08.08.2013
: 2015-12-29, 21:47
Co prawda na Ukrainie już parę razy byłem, ale jakoś w góry nie wychodziłem. Pora to zmienić, pojadę sobie w tym roku (czyli prawie dwa i pół roku temu...). Dogaduję się z Kamką i Grzesiem, ustalamy termin oraz miejsce i sprytny plan rusza w życie 02.08.2013r.
Dzień 1 (02.08.2013r.)
W pracy pojawiam się z plecakiem. Jakoś nie mogę się skupić na obowiązanych gdyż myślami jestem już w drodze, gdzieś w pociągu, rozbity na łące czy połoninie z cudnym widokiem wschodzącego słońca.
Wybija 15. Z pana Andrzeja przeobrażam się w ecowarriora. Sprint na autobus miejski, szybkie piwko w knajpie i wskakuję do pociągu mknącego ku Katowicom. Kamila jadąca z Wrocławia zajęła miejsca więc podróż przebiega w innym standardzie aniżeli zazwyczaj. W Katowicach dołącza Grześ (chyba, że wsiadł w Sosnowcu, nie pamiętam dokładnie). Przesiadamy się na pociąg zmierzający do Przemyśla. W przedziale „bydlęcym” nie tylko najwięcej jest miejsca ale również najwięcej się dzieje, tak więc wygodnie się lokujemy. Do Zawiercia towarzyszy nam, świeżo poznany, Tomek z dziewczyną, który pochłaniając kolejne ilości wódki tłumaczy, że właśnie stara się zniwelować stres ostatniego tygodnia, gdyż jego obecny szef prawdopodobnie jest „kosmitą” oczekując od pracowników nieziemskich rzeczy w kosmicznych terminach i za nieludzką zapłatę.
Gdy Kolega nas opuszcza emocje opadają. Niebawem poznajemy spokojnego, ułożonego Wojtka. Mijamy Kielce i w końcu ktoś stwierdza:
- No to Przemyśl coraz bliżej. A Ty Wojtek dokąd zmierzasz?
- Do Chełmu. Ile jeszcze stacji? Bo widzę, że macie rozkład.
- Yyyyyyy, eeeee, na naszym rozkładzie nie ma Chełmu...
Na twarzy Wojtka momentalnie tworzą się charakterystyczne zmarszczki zwiastujące niepokój. Wszystko przeradza się w panikę gdy przypominamy sobie, że niedawno część składów została odłączana Przed chwilą konduktor sprawdzał bilety więc radzimy by za nim pobiegł i upewnił się co do zaistniałej sytuacji. Wojtek wraca rozgorączkowany, z wyrazem twarzy wskazującym lekkie nadciśnienie:
- Mój skład został odłączony! Dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował?! Przecież przed chwilą sprawdzał bilet, widział co na nim pisze!
Łączymy się w dramacie z współtowarzyszem podróży, radzimy co począć dalej i dochodzimy do wniosku, że najlepiej jakby wysiadł dwie stacje dalej, podjechał kawałek autobusem i złapał stopa bądź zadzwonił po kogoś bliskiego. Tak też czyni.
Do przedziału zagląda kolejne poważne indywiduum – starszy ksiądz, który lustrując miejsce i towarzystwo postanawia się przysiąść. Duchowny bierze za punkt honoru uprzykrzenie nam życia poprzez nachalne nawracanie zbłąkanych owieczek. Zaniepokojeni rozwojem wydarzeń reagujemy instynktownie – otwieramy kolejne piwo. „Uczyciel” widząc, że nauki nie padają na podatny grunt pozostawia nas samych i rusza w dalszą krucjatę.
Dzień drugi (03.08.2013r.)
W Przemyślu meldujemy się około 24. Podziwiamy architekturę i wystrój dworca kolejowego, by następnie ruszyć ku poszukiwaniom lokalu pozwalającego przewegetować do pierwszego połączenia ku przejściu granicznemu w Medyce. Z pomocą miejscowej młodzieży docieramy do całodobowej pizzerii, gdzie automatycznie zjednujemy sobie sympatię bywalców. A wszystko poprzez kolejkę do kibelka Widząc, że kolega za mną ma poważne parcie, ustąpiłem mu miejsca. Gdy wyszedłem z WC czekało na mnie dziękczynne piwko, a niebawem „kolejeczka”
Busik jest opóźniony. Czekamy, a wraz z nami … „uczyciel” z pociągu. Wraz z nastaniem nowego dnia nabrał energii i z zdwojoną siłą podjął się kontynuacji działań zapoczątkowanych podczas podróży. W busiku to samo i w kolejce do okienka przejścia granicznego również, i za nim też! W końcu skupił uwagę na grupie turystów, którzy zaczęli go całować w dłoń. My natomiast, korzystając z sposobności, czym rychlej ruszyliśmy ku marszrutkom...
Podjeżdżamy do Mościsk (Мостиська) – nazwa miejscowości wywodzi się od mostów, które do dnia dzisiejszego otaczają miasto z czterech stron – gdzie na przystanku leją nam po wyśmienitym piwku i przesiadamy się do marszrutki zmierzającej do Samboru (Самбір).
Jest młoda godzina ale skwarno jak diabli. Na pylistym placu przystanku autobusowego orientujemy się o której mamy kolejne połączenie, po czym w tumanie kurzu wjeżdżających i odjeżdżających marszrutek zmierzamy do najbliższej knajpki.
Raczymy się miejscowymi rarytasami, osuszamy po kufelku i staramy pozbyć miejscowe cyganiątko, które w wyjątkowo natarczywy, niestrudzony i trzeba mu oddać, konsekwentny sposób, upatruje w nas gwarancję dobrze odbytej dniówki.
Plan zakłada spokojne dotarcie do Libuchory (Либохора) leżącej u stóp pasma Pikuja. A co dalej? Czas pokaże, nic nas nie goni Tak więc wsiadamy do ledwie trzymającego się autobusu i ku nieszczęściu jakiejś drużki zmierzającej na weselną biesiadę udajemy się na tył pojazdu. Oczywiście zahaczam statywem o misternie ułożoną fryzurę białogłowej. Niesie się za mną pisk, groźby i pomsty do nieba. Grześ komentuje, że miło by było gdyby na jakimś przystanku nie czekał na nią chłopak z kolegami. Chłopak nie czekał. Koledzy też nie. Pojawił się natomiast inny nieprzewidziany problem – zamiast do Libuchory docieramy do Libuchowej (Лібухова). Gdy siedzieliśmy na trawniku przed autobusem, którym niebawem udamy się w podróż ku Staremu Samborowi (Старий Самбір) Grześ spokojnie stwierdza:
- I jedno na „L” i drugie na „L”, obie nazwy długie więc jak nie wsiadać! A wydawało mi się, że góry powinny być wyższe, miejscowość nie przypomina tej ze wspomnień i coś za szybko dotarliśmy... Wracamy autobusem do jakiejś większej miejscowości nieopodal Starego Samboru (Старий Самбір). Udajemy się na wylotówkę i siadając na krawężniku łapiemy okazję.
Nadal upał i jakoś tak sucho w ustach. Kamka zachowuje przytomność umysłu i prosi Grzesia by skoczył do mijanego sklepu po piwko – znośniej się będzie łapało stopa. I jak się nie zgodzić? Dziewczynę oświeciło i już po 10 minutach raźnie mkniemy do Starego Samboru, a podczas podróży towarzyszy nam aktualna lista przebojów najnowszych hitów ukraińskiej sceny muzycznej. Na miejscu szybka przesiadka do Turka (Турка) i niebawem cumujemy na blisko 3 godziny w owej mieścinie. Lokujemy się w przyjemnym baro-spożywczaku przy przystanku autobusowym, gdzie zamawiamy po piwku i oczekujemy co przyniesie los. Naprzeciwko lokalu znajduje się kolejny sklep. Podchodzimy by sprawdzić asortyment i odkrywamy, że leją tam wyborne kuflowe piwko. Uzupełniamy maksymalnie zapasy i zadowoleni z siebie poznajemy lokalnych bywalców, którzy wypełzli z przeróżnych zakamarów mieściny by poznać turystów. Nawiązujemy znajomość z Mirkiem, który pracował jako kierowca na trasach europejskich, Iwanem będącym dyspozytorem ruchu autobusowego i dwoma kolejnymi kamratami. Czas mija zdecydowanie za szybko lecz niezwykle przyjemnie.
Rozmawiamy o podróżach, polityce, urzędach celnych i życiu w miasteczku. Pojawiają się „kolejeczki”, kolejne piwka i w pewnym momencie jeden z bywalców (z amputowaną dłonią) oświadcza:
- Czego potrzebujecie, ja wam pomogę!
- Ty?! Pomóc im? Człowieku, oni wspinają się z tymi plecakami tam w góry, a Ty inwalida, do domu po pijaku nie będziesz potrafił dotrzeć – Mirek.
Czas przy raźnych rozmowach, w cieniu sklepowych ścian mija szybko i przyjemnie.
Zbliża się godzina podjazdu autobusu zmierzającego do nieszczęsnej Libchory. Iwan dyskretnie prosi do swej siedziby dystrybutora, gdzie wyjmuje ukrytą nalewkę i zadowolony z spotkania częstuje trunkiem.
- Tutaj itak nikt mnie nie będzie kontrolował, a w pracy trzeba sobie ulżyć – radośnie wyjawia.
Podjeżdża autobus i staramy się w trybie przyspieszonym zebrać. Mirek widzi spanikowane miny i mówi:
- Spokojnie, ja wam dam teraz swój adres i telefon a autobusem się nie przejmujecie. Nim nie wsiądziecie nie odważy się ruszyć – już ja to wiem.
Żegnamy się z poznanymi jegomościami i obiecując kolejne spotkanie nikniemy w odmętach autobusu.
Trasa ma trwać ok 1,30 h, ale strasznie się dłuży. Być może dlatego, że dramat pełnego pęcherza każdemu daje się we znaki. W Kamce budzi się instynkt macierzyński skutkiem czego bierze w opiekę dwa śliczne szczeniaki, które wyobcowane i przestraszone jadą gdzieś na sprzedaż zamknięte w kartonowych pudłach.
O zmroku docieramy do upragnionej Libuchory. Rozpiera nas radość. Wiemy, ze przez najbliższe dni nie trzeba się martwić o żadne połączenia dojazdy, godziny. Teraz wszystko zależy tylko od nas, a naszym głównym celem jest chłonienie przyrody, wędrówka prze siebie i radość z każdej mijanej sekundy, minuty, godziny…
Wioseczka jest przepiękna, drewniana, jakby senna i zapomniana. Zdaje się, że wyrwana z innego świata, który dawno temu minął. Przemierzamy jej pyliste, wijące się wirażami, drogi oczekując knajpy, która okazuje się zamknięta! Cóż za dramat kolektywu Jest już ciemno, z naprzeciwko nadjeżdża gruzawik. Zatrzymuje się i kierowca pyta czy nas gdzieś nie podwieź, bo tak samotnie wędrujemy a jaśniej nie będzie. Dziękujemy za zainteresowanie, chęć niesienia
pomocy i niebawem, jedną z bocznych dróżek odbijamy w lewo. Idziemy pod górę, a skoro w górę to w stronę dzikich połonin
Pomiędzy ostatnimi zabudowaniami a granicą lasu rozbijamy się na łące. Ostatniej nocy praktycznie nie spaliśmy, tak więc zasypiamy w oka mgnieniu.
Dzień 3 (04.08.2013)
Budzę się ok 7:30. Wita nas piękny, słoneczny dzień. Zieleń bezkresnych łąk, w dolinie senna wieś, a wokół śpiew ptaków i dzika przyroda. Znów jestem w swoim żywiole! Karimatę lokuję na zewnątrz namiotu i w pięknych okolicznościach przyrody spożywam śniadanie.
Poranna kawa się leniwie parzy a piwko smakuje jak rzadko kiedy.
Słyszę krzątaninę w namiocie. Powoli dołącza kolektyw, a Grześ oznajmia, ze chyba przed kilkoma laty, dokładnie tą ścieżką pokonywał ową trasę z Bubą i jej znajomymi. Po niespiesznym ogarnięciu przenośnego schroniska i wesołych pogaduszkach ruszamy przed siebie.
Nikniemy w lesie by po kilkudziesięciominutowym podejściu zrobić przerwę na pograniczu łąk i lasów. Kamka opowiada o jej przygodach na szlakach Camino do Compostella, o ówcześnie przemęczonej nodze, o gościnności napotkanych ludzi, o organizacji samego wyjazdu, spotkaniu w Jarnołtówku, o koledze, który przyleciał z Anglii na 2 noce by obgadać szczegóły wyprawy, o dziewczynie, która zrezygnowała z wędrówki po pierwszym spotkaniu. Mówi o naładowanych bateriach które wówczas były wyczerpane i stanie ducha dzięki któremu wie ile daje symbioza z naturą, samym sobą i możliwościami jakie tkwią w ludzkim organizmie.
Uzupełniamy płyny, gratulujmy sobie decyzji wspólnej wyprawy i przemierzając ogromne połacie letnich połonin docieramy na Przełęcz Dżurowy Żołob.
Wokół pustka i spokój. Po prawej stronie obserwujemy majestatyczną Połoninę Równą a naprzeciwko tlący się dzikim ogniem Szeroki Horb. Zrzucamy plecaki, leżymy z boso wyłożonymi i stopami. Opalamy się tuleni sierpniowym słońcem. Grześ wspomina wędrówkę po Równej, gdzie bratał się przed kilkoma laty z Czechami częstującymi wyrobami własnej roboty a Kamka przytacza przygody dziadka Franka – bohatera rodzinnych opowieści – który stale nad nią czuwa i ratuje w sytuacjach kryzysowych.
- Widzicie, u nas to by była od razu panika, zastępy straży pożarnej i helikopterów. A tutaj? Jak się zapaliło tak zapewne samo zgaśnie. Rolnicy wypędzają bydło na połoniny, miejscowi przemierzają ścieżki do kolejnych wsi, a natura sama sobie poradzi – Grześ
Pomiędzy Ostrym Wierchem a Prypierem spożywamy obiad – rybę przeplataną łamanym chlebem. Schodzimy na tematy sportowe. Jakoś tak wychodzi, że Kamila pyta o bramki samobójcze w piłce nożnej, na co Grześ, wpatrując się gdzieś w dal spokojnie, odpowiada:
- To jest taka sytuacja, że piłka leci w twoją stronę, masz zamiar ją wybić, po czym okazuje się, że tak niefortunnie trafiłeś, że przelatuje nad bramkarzem i wpada do własnej bramki. Wtedy ty łapiesz się za głowę, chodzisz zdołowany, koledzy z drużyny do ciebie podchodzą, klepią po plecach, mówią, że nic się nie stało, żebyś się nie przejmował, a tak naprawdę są wściekli i nie chce im się z tobą gadać.
- Oj bracie – myślę sobie – tak finezyjnie opisać instytucję bramki samobójczej potrafi jedynie osoba, której się już udało jakąś strzelić...
W okolicach Nondagu mija nas jedyna – oprócz wypasaczy bydła – grupa piechurów. Z odległości kilkudziesięciu metrów nie potrafimy rozstrzygnąć, zbieracze jagód czy też regionalni spacerowicze? Raczej to drugie.
Dym spalanych połoniny staje się uciążliwy, niebawem mijamy ognisko zapalne które skutecznie atakuje zatoki. Ponad 30 – stopniowy żar słońca również daje się we znaki. Ubieramy odzienie wierzchnie ratując się przed bolesnym sparzeniem.
Na skraju Połoniny Bukowskiej, nieopodal Zełemenów znajdujemy leśny zagajnik przy którym odciążamy plecy i radujemy serce odrobiną cienia. Tym razem ja opowiadam o czasach studenckich a niebawem do dyskusji przyłącza się Kamka z którą miałem przyjemność wspólnie spędzić ten piękny okres mojego życia. Wracają wspomnienia piastonalii, juwenalii, Św. Pamięci Mariolki – strażniczkę otchłani Domu Studenckiego „Mrowisko”, Marszałka, nerwowego Marcina, ochroniarza Artura, Helota, Agi, Wszy, „ciulików”, „Teatralnej” i niedoszłej Sali wytrzeźwień…
Przed zmierzchem rozbijamy namiot przy skałach punktu widokowego na Zełemenach.
Zbieramy okoliczne kamienie i zabezpieczamy palenisko przed nocnym ogniskiem. Jako nagrodę rozkoszujemy się bajkowym zmierzchem. Każdy z nas wynajduje sobie jakiś indywidualny punk widokowy i dziękując opatrzności za wspaniale spędzony dzień kontempluje zdziczałą naturę odzianą w krwisto – czerwone barwy ostatnich promieni słońca.
Nocne rozmowy są dopełnieniem minionych chwil. Nad ogniskiem skwierczą kiełbaski i zapiekanki. Kamka wyjmuje czerwone wino, Grześ – jak to ma w zwyczaju – jakieś wysokoprocentowe zaskórniaczki, ja piwko i swojskie wyroby. Czas mija przy niespiesznych, sentymentalnych dyskusjach i świetle gwiazd Wielkiego Wozu.
Dzień 4 (05.08.2013)
Zgodnie z mgliście zarysowanym planem budzimy się na ceremonię wschodu słońca. Poranek jest przepiękny. Orzeźwiające powietrze, bezkres otaczających gór, pomarańczowo – czerwona łuna budzącego się dnia, wizja nowych przygód i wędrówki z przyjaciółmi. Chce się żyć!
Niespiesznie spożywamy śniadanie obserwując zmierzającą ku nam postać z plecakiem. Piechur okazuje się być Polakiem, który rozdzielił się ze swoją grupą i samemu przemierza połoniny. W nocy rozstawił namiot pod Pikujem i na odsłoniętej ścianie prawie go zwiało w doliny.
Wczoraj wchodził z Żdeniewa (Жденієво) czy też Biłasowic (Біласовиця) – nie pamiętam dokładnie, wspomnienia gdzieś się zatarły, a upływ czasu zrobił swoje. W miejscowości miał niełatwą przeprawę z starym Towariszczem Komandirem, który solidnie podchmielony, w niedopasowanym mundurze, pamiętając poprzednią epokę, ówczesne układy polityczne, agresywnie i nachalnie przepytywał: skąd, dokąd, dlaczego i w ogóle po kiego grzyba pod górę?
Podczas pakowania namiotu mija nas grupa ok 20 Ukraińców, która co roku się spotyka i rodzinne, z przyjaciółmi i znajomymi przemierzają różnorakie góry. Są wśród nich osoby zaawansowane wiekowe, w sile wieku jak również dzieci poniżej 10 roku życia.
Puki co temperatura nie doskwiera tak jak wczoraj. Spokojnie przemierzamy Szeroki Horb i na rozstajnym ponownie mijamy się z w/w grupą. Wdrapujemy się na Pikuj - najwyższy szczyt Bieszczadów o wysokości 1408 m n.p.m., a zarazem dawną granicę RP. Do 1772 przez Pikuj przebiegała granica między Koroną Królestwa Polskiego a Królestwem Węgier, natomiast do 1945 południowa granica Rzeczypospolitej Polskiej.
Spokojnie wypijamy po piwku, kontemplujemy widoki i spoglądając na polskie Bieszczady snujemy wspomnienia z ostatnich pobytów.
Etap połonin dobiega końca. Decydujemy się schodzić w doliny. Zejście do Szerbowca (Щербовець) jest jednym z najgorszych jakie zdarzało mi się pokonywać. Nie wyobrażam sobie tego szlaku podczas opadów.
Zatrzymujemy się przy źródełku, gdzie zdejmując ciuchy postanawiam się odświeżyć. Kamka komentuje zaistniałą sytuację jednym stwierdzeniem:
- No nie wierzę!!!
Dotarcie do wioski okupujemy kilkoma solidnymi wywrotkami i jedną drzemką na pograniczu łąk i lasów.
Pyliste ulice wiodą nas pod sam sklep gdzie kwitnie życie towarzyskie Zimnymi trunkami raczą się tutejsi mieszkańcy, spotkani wcześniej turyści jak i nasz kolektyw. Zamawiamy po piwku oraz kawę do Kamili, której brak kofeiny wyraźnie nie służy. Następnie przemieszczamy się pod znajdującą się w cieniu ławeczkę, gdzie na luźnych rozmowach oraz obserwacji życia tutejszej społeczności mijają kolejne godziny.
Przed zmierzchem sprawdzamy połączenia na jutrzejszy dzień i maszerując przed siebie wypatrujemy jakieś sprytne miejsce na nocleg.
Rozbijamy namiot, zbieramy chrust i rozpalamy ognisko. Kolejne godziny mijają przy rozmowach a Wielki Wóz rozpoczyna swą podróż po nieboskłonie. Czar wieczoru co rusz jest przerywany przez miejscową młodzież, która szaleje zarówno samochodami jak i na motocyklach. Wydaje się, że pewna grupa zatrzymuje się nieopodal nas, analizując czy nie podejść. Odpuszczają i ruszają dalej, a my wracamy do swoich tematów i niewielkiego ogniska.
Dzień 5 (06.08.2013)
Dramat poranka.
W namiocie jest ciemno, na zewnątrz również. Poza tym cholernie zimno. Znajdujemy się w dolinie pomiędzy dwoma pasmami i nieopodal przepływającym potokiem. I w tym właśnie momencie, gdy człowiekowi się wydawało, że budzik był jedynie sennym koszmarem, Grześ zdecydowanym głosem oznajmia:
- Wiem, że to jest zła widomość i nie chcę Was martwić ale jest 05 i trzeba wstawać.
No tak, faktycznie, ustaliliśmy, że o 05:50 mamy połączenie do Pereczyna (Перечин) czy też Mukaczewa (Мукачево).
W ciemności zwijamy namiot (wstyd się przyznać ale pod nosem raz czy dwa kur...ęm) i podążamy na przystanek. Powoli się przejaśnia, jednak ziąb nie ustępuje. Podejrzanym wydaje się fakt, że przystanek coraz bliżej a nikt w jego kierunku nie podąża. Wszytko powinno być w porządku, godzina odjazdu się zgadza, pomyłka w ocenie miejscowości docelowej również nie nastąpiła, jednak ten cholerny autobus nie przyjeżdża, tylko my kwitniemy wokół przystanku, a cała miejscowość nadal śpi. Czekamy może z 15 minut od teoretycznej godziny odjazdu, po czym wypowiadamy na głos to co każdy z nas myśli. A konkretne przytaczanie słów wydaje się być zabiegiem zbędnym.
Podążamy do kolejnej miejscowości, Zbyny (Збини). Wielkością przypomina poprzednią, malutką osadę, jednak w praktyce znajduje się na drodze przelotowej, skutkiem czego niebawem wsiadamy do autobusu mknącego ku Mukaczewu (Мукачево). Następnie przesiadamy się do leżącego na pograniczu Ukrainy, Słowacji i Węgier Użhorodu (Ужгород), który do tej pory kojarzył mi się głównie z drużyną piłkarską. Po drodze co rusz wsiadają i wysiadają, tak na zmianę, jakieś babuszki z drobnymi zawiniątkami, z materiałami na handel czy też koszami owoców albo warzyw. Z plecakami na kolanach docieramy do Użhorodu. O chłodzie poranka dawno zapominamy. Ponownie jest gorąco, skwarno i duszno. Co za kontrast.
Kamila pilnuje plecaki, a my idziemy rzucić okiem na rozkład jazdy pociągów i wyniuchać gdzie znajduje się jakaś knajpa. Sam dworzec zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie – został parę lat temu wyremontowany – okazały, o pięknej architekturze, stylowym wnętrzu i możliwości wynajęcia komnat sypialnych.
Lokujemy się w nieodległej gospodzie, gdzie spędzamy sporo czasu przy kawie, zupie, różnorakim rybom i smacznym piwie Następnie ruszamy na spacer, którego punktem docelowym okazuje się Cerkiew konkatedralna Chrystusa Zbawiciela.
Przechodzimy do kolejnej atrakcji na którą czekamy od kilku dni - przejazd do Sianek (Сянки) Koleją Zakarpacką, która to została nazwana przez M. Orłowicza "najpiękniejszą linią kolejową północnych Karpat". Na samym odcinku Wołosianka (Волосянка) – Sianki (Сянки), który ma zaledwie 18 km. znajduje się 6 tuneli i 27 wiaduktów. Pomiędzy wspomnianymi miejscowościami pokonujemy różnicę poziomów 370 m. Przyglądamy się w blasku zachodzącego słońca sąsiadującej z nami południowej granicy RP, polskim połoninom i nieustającym serpentynom torów.
Po pięknych widokach, ukontentowany walorami przyrodniczo - geograficznymi przebytej trasy i paru przegranych partiach w karty docieramy na miejsce. Wioska jest malutka, liczy ok 580 mieszkańców i znajduje się na wysokości 834 m n.p.m. Na granicy Polski i Ukrainy w pobliżu miejscowości ma swoje źródło rzeka San. Na samej granicy przy znaku granicznym 224 stoi ukraiński obelisk informujący, iż jest to źródło tej rzeki.
Jakiś czas spędzamy w nieodległym od stacji kolejowej barze, po czym bierzemy po piwku na wynos i ruszamy celem wyszukania miejsca na rozbicie namiotu. Na jedynym z rozdroży zbliża się do nas postać świecąca latarką po oczach. Bliższa ocena wskazuje, że jest to mundurowy. Niby jesteśmy na wschodzie, społeczeństwo przyzwyczajone do otwartej butelki, szczególnie na wsi, jednak przyzwyczajenia robią swoje i mamy wizję płacącego mandatu... Nic z tych rzeczy, zostajemy wylegitymowani, zapytani o plany na dzisiaj i jutro, poinformowani aby nie przekraczać granicy i zapytani gdzie mamy zamiar rozstawić obozowisko. Lakoniczna odpowiedź – gdzieś tutaj, w okolicy – w zupełności wystarcza. Добраніч - добраніч i spokojnie ruszamy na obrzeże wsi. Z znalezieniem miejsc na nocleg nie mamy większych problemów. Z uwagi na bezpośrednie sąsiedztwo zabudowań nie rozpalamy ogniska, natomiast po raz kolejny, już z rozbawieniem, obserwujemy Wielki Wóz. Zadowoleni z siebie, z pogody, z całokształtu wyprawy, otwieramy dziękczynne wino i przy coraz cichszych rozmowach, po kolei przenosimy się w senną krainę Morfeusza.
Dzień 6 (07.08.2013)
Kolejny słoneczny poranek. Budzimy się w doskonałych humorach. Przygotowujemy śniadanie, zaparzamy kawę i ruszamy w stronę stacji. Mamy około godziny do odjazdu pociągu skutkiem czego wykorzystujemy klauzulę uzupełnienia płynów. Zatrzymujemy się przy sklepie spożywczym wokół którego kwitnie już życie towarzyskie. Spokojnie siedzimy na plecakach, niespiesznie obserwujemy okolicę i wspominamy minione przygody. Podchodzi kolejny mundurowy z zapytaniem czy zostaliśmy już wylegitymowani, po czym usłyszawszy pozytywną odpowiedź wraca do swoich … na piwo
I znów Sambor (Самбір).
Jest około południa. Nadal ciepło, lecz temperatura zeszła w końcu poniżej 30 °C. Lokujemy się w tej samej knajpie co ostatnio i siedząc na powietrzu, przy posiłku, oczekujemy na połączenie do Mościsk (Мостиська). Wokół biegają małe cyganiątka, taksówkarze naganiają na swoje przewozy a babuszki toczą spory o obniżenie cen na targowisku.
Jeden z takich taksówkarzy, ku naszemu nieszczęściu, się nas czepia. Najpierw oferuje drogi przejazd, następnie tłumaczy, że zły autobus wybraliśmy i zaraz rusza marszrutka do samej granicy. Porywa Grzesia i gdzieś z nim znika tłumacząc, że on zna wszystkie połączenia i kierując się jego wskazówkami niebawem będziemy na granicy. Po chwili wraca zbulwersowany Grześ:
- On sam nie wie co mówi, takich połączeń nie ma! Tylko mnie zdenerwował i zabrał nam czas!!!!
W Mościskach (Мостиська) robimy zakupy do domu – piwka, kwas chlebowy, wino, suszone rybki, kalmary i paprykówkę, którą to za półtora miesiąca będziemy kosztować na węgierskiej wyprawie w Góry Bukowe
Przed zmierzchem docieramy do granicy. Spędzamy trochę czasu na przejściu granicznym, gdyż trafiamy na zmianę celników.
W Medyce, oczekując na autobus do Przemyśla, poznajemy osoby wracający z innych wypraw. W międzyczasie potwierdzamy rezerwację noclegów w schronisku młodzieżowym i niebawem ruszamy w ostatnią dnia dzisiejszego podróż.
Od dworca autobusowego do schroniska jest stosunkowo blisko, więc odcinek pokonujemy dosyć sprawnie. W recepcji zasięgamy informacji odnośnie najbliższego lokalu gastronomicznego, by niebawem zniknąć w jego otchłani. Doskonale wypieczone żeberka i wyjątkowo niesmaczne piwo są średnim zestawem na zakończenie tak pięknie spędzonych dni. By nie zapeszać kolejnych wypraw w pokoju kolektywizujemy coś smaczniejszego i zadowoleni z siebie udajemy się na spoczynek.
Dzień 7 (08.08.2013)
Dzień powrotu.
Rozstania z wędrówką, podróżą, przemieszczaniem się i zwiedzaniem od zawsze wywoływały u mnie stan depresyjny. Tym razem nie było inaczej. Żal kończyć coś co było tak piękne.
Na ławce przed schroniskiem wypijamy poranną kawę, pakujemy plecaki i ruszamy na dworzec kolejowy. Wraz z Kamką wracamy na Śląsk komunikacją zastępczą, podczas gdy Grześ udaje się do Wetliny – szczęściarz! Inwestujemy w drożdżówki, prasę i żegnając się z Kolegą rozpoczynamy podróż ku szarości życia codziennego.
Dziękuję współtowarzyszom wyprawy za mile spędzony czas – wędrówkę, wieczorne ogniska, rozmowy i do zobaczenia gdzieś i kiedyś...
https://picasaweb.google.com/1098405150 ... 0208082013
Dzień 1 (02.08.2013r.)
W pracy pojawiam się z plecakiem. Jakoś nie mogę się skupić na obowiązanych gdyż myślami jestem już w drodze, gdzieś w pociągu, rozbity na łące czy połoninie z cudnym widokiem wschodzącego słońca.
Wybija 15. Z pana Andrzeja przeobrażam się w ecowarriora. Sprint na autobus miejski, szybkie piwko w knajpie i wskakuję do pociągu mknącego ku Katowicom. Kamila jadąca z Wrocławia zajęła miejsca więc podróż przebiega w innym standardzie aniżeli zazwyczaj. W Katowicach dołącza Grześ (chyba, że wsiadł w Sosnowcu, nie pamiętam dokładnie). Przesiadamy się na pociąg zmierzający do Przemyśla. W przedziale „bydlęcym” nie tylko najwięcej jest miejsca ale również najwięcej się dzieje, tak więc wygodnie się lokujemy. Do Zawiercia towarzyszy nam, świeżo poznany, Tomek z dziewczyną, który pochłaniając kolejne ilości wódki tłumaczy, że właśnie stara się zniwelować stres ostatniego tygodnia, gdyż jego obecny szef prawdopodobnie jest „kosmitą” oczekując od pracowników nieziemskich rzeczy w kosmicznych terminach i za nieludzką zapłatę.
Gdy Kolega nas opuszcza emocje opadają. Niebawem poznajemy spokojnego, ułożonego Wojtka. Mijamy Kielce i w końcu ktoś stwierdza:
- No to Przemyśl coraz bliżej. A Ty Wojtek dokąd zmierzasz?
- Do Chełmu. Ile jeszcze stacji? Bo widzę, że macie rozkład.
- Yyyyyyy, eeeee, na naszym rozkładzie nie ma Chełmu...
Na twarzy Wojtka momentalnie tworzą się charakterystyczne zmarszczki zwiastujące niepokój. Wszystko przeradza się w panikę gdy przypominamy sobie, że niedawno część składów została odłączana Przed chwilą konduktor sprawdzał bilety więc radzimy by za nim pobiegł i upewnił się co do zaistniałej sytuacji. Wojtek wraca rozgorączkowany, z wyrazem twarzy wskazującym lekkie nadciśnienie:
- Mój skład został odłączony! Dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował?! Przecież przed chwilą sprawdzał bilet, widział co na nim pisze!
Łączymy się w dramacie z współtowarzyszem podróży, radzimy co począć dalej i dochodzimy do wniosku, że najlepiej jakby wysiadł dwie stacje dalej, podjechał kawałek autobusem i złapał stopa bądź zadzwonił po kogoś bliskiego. Tak też czyni.
Do przedziału zagląda kolejne poważne indywiduum – starszy ksiądz, który lustrując miejsce i towarzystwo postanawia się przysiąść. Duchowny bierze za punkt honoru uprzykrzenie nam życia poprzez nachalne nawracanie zbłąkanych owieczek. Zaniepokojeni rozwojem wydarzeń reagujemy instynktownie – otwieramy kolejne piwo. „Uczyciel” widząc, że nauki nie padają na podatny grunt pozostawia nas samych i rusza w dalszą krucjatę.
Dzień drugi (03.08.2013r.)
W Przemyślu meldujemy się około 24. Podziwiamy architekturę i wystrój dworca kolejowego, by następnie ruszyć ku poszukiwaniom lokalu pozwalającego przewegetować do pierwszego połączenia ku przejściu granicznemu w Medyce. Z pomocą miejscowej młodzieży docieramy do całodobowej pizzerii, gdzie automatycznie zjednujemy sobie sympatię bywalców. A wszystko poprzez kolejkę do kibelka Widząc, że kolega za mną ma poważne parcie, ustąpiłem mu miejsca. Gdy wyszedłem z WC czekało na mnie dziękczynne piwko, a niebawem „kolejeczka”
Busik jest opóźniony. Czekamy, a wraz z nami … „uczyciel” z pociągu. Wraz z nastaniem nowego dnia nabrał energii i z zdwojoną siłą podjął się kontynuacji działań zapoczątkowanych podczas podróży. W busiku to samo i w kolejce do okienka przejścia granicznego również, i za nim też! W końcu skupił uwagę na grupie turystów, którzy zaczęli go całować w dłoń. My natomiast, korzystając z sposobności, czym rychlej ruszyliśmy ku marszrutkom...
Podjeżdżamy do Mościsk (Мостиська) – nazwa miejscowości wywodzi się od mostów, które do dnia dzisiejszego otaczają miasto z czterech stron – gdzie na przystanku leją nam po wyśmienitym piwku i przesiadamy się do marszrutki zmierzającej do Samboru (Самбір).
Jest młoda godzina ale skwarno jak diabli. Na pylistym placu przystanku autobusowego orientujemy się o której mamy kolejne połączenie, po czym w tumanie kurzu wjeżdżających i odjeżdżających marszrutek zmierzamy do najbliższej knajpki.
Raczymy się miejscowymi rarytasami, osuszamy po kufelku i staramy pozbyć miejscowe cyganiątko, które w wyjątkowo natarczywy, niestrudzony i trzeba mu oddać, konsekwentny sposób, upatruje w nas gwarancję dobrze odbytej dniówki.
Plan zakłada spokojne dotarcie do Libuchory (Либохора) leżącej u stóp pasma Pikuja. A co dalej? Czas pokaże, nic nas nie goni Tak więc wsiadamy do ledwie trzymającego się autobusu i ku nieszczęściu jakiejś drużki zmierzającej na weselną biesiadę udajemy się na tył pojazdu. Oczywiście zahaczam statywem o misternie ułożoną fryzurę białogłowej. Niesie się za mną pisk, groźby i pomsty do nieba. Grześ komentuje, że miło by było gdyby na jakimś przystanku nie czekał na nią chłopak z kolegami. Chłopak nie czekał. Koledzy też nie. Pojawił się natomiast inny nieprzewidziany problem – zamiast do Libuchory docieramy do Libuchowej (Лібухова). Gdy siedzieliśmy na trawniku przed autobusem, którym niebawem udamy się w podróż ku Staremu Samborowi (Старий Самбір) Grześ spokojnie stwierdza:
- I jedno na „L” i drugie na „L”, obie nazwy długie więc jak nie wsiadać! A wydawało mi się, że góry powinny być wyższe, miejscowość nie przypomina tej ze wspomnień i coś za szybko dotarliśmy... Wracamy autobusem do jakiejś większej miejscowości nieopodal Starego Samboru (Старий Самбір). Udajemy się na wylotówkę i siadając na krawężniku łapiemy okazję.
Nadal upał i jakoś tak sucho w ustach. Kamka zachowuje przytomność umysłu i prosi Grzesia by skoczył do mijanego sklepu po piwko – znośniej się będzie łapało stopa. I jak się nie zgodzić? Dziewczynę oświeciło i już po 10 minutach raźnie mkniemy do Starego Samboru, a podczas podróży towarzyszy nam aktualna lista przebojów najnowszych hitów ukraińskiej sceny muzycznej. Na miejscu szybka przesiadka do Turka (Турка) i niebawem cumujemy na blisko 3 godziny w owej mieścinie. Lokujemy się w przyjemnym baro-spożywczaku przy przystanku autobusowym, gdzie zamawiamy po piwku i oczekujemy co przyniesie los. Naprzeciwko lokalu znajduje się kolejny sklep. Podchodzimy by sprawdzić asortyment i odkrywamy, że leją tam wyborne kuflowe piwko. Uzupełniamy maksymalnie zapasy i zadowoleni z siebie poznajemy lokalnych bywalców, którzy wypełzli z przeróżnych zakamarów mieściny by poznać turystów. Nawiązujemy znajomość z Mirkiem, który pracował jako kierowca na trasach europejskich, Iwanem będącym dyspozytorem ruchu autobusowego i dwoma kolejnymi kamratami. Czas mija zdecydowanie za szybko lecz niezwykle przyjemnie.
Rozmawiamy o podróżach, polityce, urzędach celnych i życiu w miasteczku. Pojawiają się „kolejeczki”, kolejne piwka i w pewnym momencie jeden z bywalców (z amputowaną dłonią) oświadcza:
- Czego potrzebujecie, ja wam pomogę!
- Ty?! Pomóc im? Człowieku, oni wspinają się z tymi plecakami tam w góry, a Ty inwalida, do domu po pijaku nie będziesz potrafił dotrzeć – Mirek.
Czas przy raźnych rozmowach, w cieniu sklepowych ścian mija szybko i przyjemnie.
Zbliża się godzina podjazdu autobusu zmierzającego do nieszczęsnej Libchory. Iwan dyskretnie prosi do swej siedziby dystrybutora, gdzie wyjmuje ukrytą nalewkę i zadowolony z spotkania częstuje trunkiem.
- Tutaj itak nikt mnie nie będzie kontrolował, a w pracy trzeba sobie ulżyć – radośnie wyjawia.
Podjeżdża autobus i staramy się w trybie przyspieszonym zebrać. Mirek widzi spanikowane miny i mówi:
- Spokojnie, ja wam dam teraz swój adres i telefon a autobusem się nie przejmujecie. Nim nie wsiądziecie nie odważy się ruszyć – już ja to wiem.
Żegnamy się z poznanymi jegomościami i obiecując kolejne spotkanie nikniemy w odmętach autobusu.
Trasa ma trwać ok 1,30 h, ale strasznie się dłuży. Być może dlatego, że dramat pełnego pęcherza każdemu daje się we znaki. W Kamce budzi się instynkt macierzyński skutkiem czego bierze w opiekę dwa śliczne szczeniaki, które wyobcowane i przestraszone jadą gdzieś na sprzedaż zamknięte w kartonowych pudłach.
O zmroku docieramy do upragnionej Libuchory. Rozpiera nas radość. Wiemy, ze przez najbliższe dni nie trzeba się martwić o żadne połączenia dojazdy, godziny. Teraz wszystko zależy tylko od nas, a naszym głównym celem jest chłonienie przyrody, wędrówka prze siebie i radość z każdej mijanej sekundy, minuty, godziny…
Wioseczka jest przepiękna, drewniana, jakby senna i zapomniana. Zdaje się, że wyrwana z innego świata, który dawno temu minął. Przemierzamy jej pyliste, wijące się wirażami, drogi oczekując knajpy, która okazuje się zamknięta! Cóż za dramat kolektywu Jest już ciemno, z naprzeciwko nadjeżdża gruzawik. Zatrzymuje się i kierowca pyta czy nas gdzieś nie podwieź, bo tak samotnie wędrujemy a jaśniej nie będzie. Dziękujemy za zainteresowanie, chęć niesienia
pomocy i niebawem, jedną z bocznych dróżek odbijamy w lewo. Idziemy pod górę, a skoro w górę to w stronę dzikich połonin
Pomiędzy ostatnimi zabudowaniami a granicą lasu rozbijamy się na łące. Ostatniej nocy praktycznie nie spaliśmy, tak więc zasypiamy w oka mgnieniu.
Dzień 3 (04.08.2013)
Budzę się ok 7:30. Wita nas piękny, słoneczny dzień. Zieleń bezkresnych łąk, w dolinie senna wieś, a wokół śpiew ptaków i dzika przyroda. Znów jestem w swoim żywiole! Karimatę lokuję na zewnątrz namiotu i w pięknych okolicznościach przyrody spożywam śniadanie.
Poranna kawa się leniwie parzy a piwko smakuje jak rzadko kiedy.
Słyszę krzątaninę w namiocie. Powoli dołącza kolektyw, a Grześ oznajmia, ze chyba przed kilkoma laty, dokładnie tą ścieżką pokonywał ową trasę z Bubą i jej znajomymi. Po niespiesznym ogarnięciu przenośnego schroniska i wesołych pogaduszkach ruszamy przed siebie.
Nikniemy w lesie by po kilkudziesięciominutowym podejściu zrobić przerwę na pograniczu łąk i lasów. Kamka opowiada o jej przygodach na szlakach Camino do Compostella, o ówcześnie przemęczonej nodze, o gościnności napotkanych ludzi, o organizacji samego wyjazdu, spotkaniu w Jarnołtówku, o koledze, który przyleciał z Anglii na 2 noce by obgadać szczegóły wyprawy, o dziewczynie, która zrezygnowała z wędrówki po pierwszym spotkaniu. Mówi o naładowanych bateriach które wówczas były wyczerpane i stanie ducha dzięki któremu wie ile daje symbioza z naturą, samym sobą i możliwościami jakie tkwią w ludzkim organizmie.
Uzupełniamy płyny, gratulujmy sobie decyzji wspólnej wyprawy i przemierzając ogromne połacie letnich połonin docieramy na Przełęcz Dżurowy Żołob.
Wokół pustka i spokój. Po prawej stronie obserwujemy majestatyczną Połoninę Równą a naprzeciwko tlący się dzikim ogniem Szeroki Horb. Zrzucamy plecaki, leżymy z boso wyłożonymi i stopami. Opalamy się tuleni sierpniowym słońcem. Grześ wspomina wędrówkę po Równej, gdzie bratał się przed kilkoma laty z Czechami częstującymi wyrobami własnej roboty a Kamka przytacza przygody dziadka Franka – bohatera rodzinnych opowieści – który stale nad nią czuwa i ratuje w sytuacjach kryzysowych.
- Widzicie, u nas to by była od razu panika, zastępy straży pożarnej i helikopterów. A tutaj? Jak się zapaliło tak zapewne samo zgaśnie. Rolnicy wypędzają bydło na połoniny, miejscowi przemierzają ścieżki do kolejnych wsi, a natura sama sobie poradzi – Grześ
Pomiędzy Ostrym Wierchem a Prypierem spożywamy obiad – rybę przeplataną łamanym chlebem. Schodzimy na tematy sportowe. Jakoś tak wychodzi, że Kamila pyta o bramki samobójcze w piłce nożnej, na co Grześ, wpatrując się gdzieś w dal spokojnie, odpowiada:
- To jest taka sytuacja, że piłka leci w twoją stronę, masz zamiar ją wybić, po czym okazuje się, że tak niefortunnie trafiłeś, że przelatuje nad bramkarzem i wpada do własnej bramki. Wtedy ty łapiesz się za głowę, chodzisz zdołowany, koledzy z drużyny do ciebie podchodzą, klepią po plecach, mówią, że nic się nie stało, żebyś się nie przejmował, a tak naprawdę są wściekli i nie chce im się z tobą gadać.
- Oj bracie – myślę sobie – tak finezyjnie opisać instytucję bramki samobójczej potrafi jedynie osoba, której się już udało jakąś strzelić...
W okolicach Nondagu mija nas jedyna – oprócz wypasaczy bydła – grupa piechurów. Z odległości kilkudziesięciu metrów nie potrafimy rozstrzygnąć, zbieracze jagód czy też regionalni spacerowicze? Raczej to drugie.
Dym spalanych połoniny staje się uciążliwy, niebawem mijamy ognisko zapalne które skutecznie atakuje zatoki. Ponad 30 – stopniowy żar słońca również daje się we znaki. Ubieramy odzienie wierzchnie ratując się przed bolesnym sparzeniem.
Na skraju Połoniny Bukowskiej, nieopodal Zełemenów znajdujemy leśny zagajnik przy którym odciążamy plecy i radujemy serce odrobiną cienia. Tym razem ja opowiadam o czasach studenckich a niebawem do dyskusji przyłącza się Kamka z którą miałem przyjemność wspólnie spędzić ten piękny okres mojego życia. Wracają wspomnienia piastonalii, juwenalii, Św. Pamięci Mariolki – strażniczkę otchłani Domu Studenckiego „Mrowisko”, Marszałka, nerwowego Marcina, ochroniarza Artura, Helota, Agi, Wszy, „ciulików”, „Teatralnej” i niedoszłej Sali wytrzeźwień…
Przed zmierzchem rozbijamy namiot przy skałach punktu widokowego na Zełemenach.
Zbieramy okoliczne kamienie i zabezpieczamy palenisko przed nocnym ogniskiem. Jako nagrodę rozkoszujemy się bajkowym zmierzchem. Każdy z nas wynajduje sobie jakiś indywidualny punk widokowy i dziękując opatrzności za wspaniale spędzony dzień kontempluje zdziczałą naturę odzianą w krwisto – czerwone barwy ostatnich promieni słońca.
Nocne rozmowy są dopełnieniem minionych chwil. Nad ogniskiem skwierczą kiełbaski i zapiekanki. Kamka wyjmuje czerwone wino, Grześ – jak to ma w zwyczaju – jakieś wysokoprocentowe zaskórniaczki, ja piwko i swojskie wyroby. Czas mija przy niespiesznych, sentymentalnych dyskusjach i świetle gwiazd Wielkiego Wozu.
Dzień 4 (05.08.2013)
Zgodnie z mgliście zarysowanym planem budzimy się na ceremonię wschodu słońca. Poranek jest przepiękny. Orzeźwiające powietrze, bezkres otaczających gór, pomarańczowo – czerwona łuna budzącego się dnia, wizja nowych przygód i wędrówki z przyjaciółmi. Chce się żyć!
Niespiesznie spożywamy śniadanie obserwując zmierzającą ku nam postać z plecakiem. Piechur okazuje się być Polakiem, który rozdzielił się ze swoją grupą i samemu przemierza połoniny. W nocy rozstawił namiot pod Pikujem i na odsłoniętej ścianie prawie go zwiało w doliny.
Wczoraj wchodził z Żdeniewa (Жденієво) czy też Biłasowic (Біласовиця) – nie pamiętam dokładnie, wspomnienia gdzieś się zatarły, a upływ czasu zrobił swoje. W miejscowości miał niełatwą przeprawę z starym Towariszczem Komandirem, który solidnie podchmielony, w niedopasowanym mundurze, pamiętając poprzednią epokę, ówczesne układy polityczne, agresywnie i nachalnie przepytywał: skąd, dokąd, dlaczego i w ogóle po kiego grzyba pod górę?
Podczas pakowania namiotu mija nas grupa ok 20 Ukraińców, która co roku się spotyka i rodzinne, z przyjaciółmi i znajomymi przemierzają różnorakie góry. Są wśród nich osoby zaawansowane wiekowe, w sile wieku jak również dzieci poniżej 10 roku życia.
Puki co temperatura nie doskwiera tak jak wczoraj. Spokojnie przemierzamy Szeroki Horb i na rozstajnym ponownie mijamy się z w/w grupą. Wdrapujemy się na Pikuj - najwyższy szczyt Bieszczadów o wysokości 1408 m n.p.m., a zarazem dawną granicę RP. Do 1772 przez Pikuj przebiegała granica między Koroną Królestwa Polskiego a Królestwem Węgier, natomiast do 1945 południowa granica Rzeczypospolitej Polskiej.
Spokojnie wypijamy po piwku, kontemplujemy widoki i spoglądając na polskie Bieszczady snujemy wspomnienia z ostatnich pobytów.
Etap połonin dobiega końca. Decydujemy się schodzić w doliny. Zejście do Szerbowca (Щербовець) jest jednym z najgorszych jakie zdarzało mi się pokonywać. Nie wyobrażam sobie tego szlaku podczas opadów.
Zatrzymujemy się przy źródełku, gdzie zdejmując ciuchy postanawiam się odświeżyć. Kamka komentuje zaistniałą sytuację jednym stwierdzeniem:
- No nie wierzę!!!
Dotarcie do wioski okupujemy kilkoma solidnymi wywrotkami i jedną drzemką na pograniczu łąk i lasów.
Pyliste ulice wiodą nas pod sam sklep gdzie kwitnie życie towarzyskie Zimnymi trunkami raczą się tutejsi mieszkańcy, spotkani wcześniej turyści jak i nasz kolektyw. Zamawiamy po piwku oraz kawę do Kamili, której brak kofeiny wyraźnie nie służy. Następnie przemieszczamy się pod znajdującą się w cieniu ławeczkę, gdzie na luźnych rozmowach oraz obserwacji życia tutejszej społeczności mijają kolejne godziny.
Przed zmierzchem sprawdzamy połączenia na jutrzejszy dzień i maszerując przed siebie wypatrujemy jakieś sprytne miejsce na nocleg.
Rozbijamy namiot, zbieramy chrust i rozpalamy ognisko. Kolejne godziny mijają przy rozmowach a Wielki Wóz rozpoczyna swą podróż po nieboskłonie. Czar wieczoru co rusz jest przerywany przez miejscową młodzież, która szaleje zarówno samochodami jak i na motocyklach. Wydaje się, że pewna grupa zatrzymuje się nieopodal nas, analizując czy nie podejść. Odpuszczają i ruszają dalej, a my wracamy do swoich tematów i niewielkiego ogniska.
Dzień 5 (06.08.2013)
Dramat poranka.
W namiocie jest ciemno, na zewnątrz również. Poza tym cholernie zimno. Znajdujemy się w dolinie pomiędzy dwoma pasmami i nieopodal przepływającym potokiem. I w tym właśnie momencie, gdy człowiekowi się wydawało, że budzik był jedynie sennym koszmarem, Grześ zdecydowanym głosem oznajmia:
- Wiem, że to jest zła widomość i nie chcę Was martwić ale jest 05 i trzeba wstawać.
No tak, faktycznie, ustaliliśmy, że o 05:50 mamy połączenie do Pereczyna (Перечин) czy też Mukaczewa (Мукачево).
W ciemności zwijamy namiot (wstyd się przyznać ale pod nosem raz czy dwa kur...ęm) i podążamy na przystanek. Powoli się przejaśnia, jednak ziąb nie ustępuje. Podejrzanym wydaje się fakt, że przystanek coraz bliżej a nikt w jego kierunku nie podąża. Wszytko powinno być w porządku, godzina odjazdu się zgadza, pomyłka w ocenie miejscowości docelowej również nie nastąpiła, jednak ten cholerny autobus nie przyjeżdża, tylko my kwitniemy wokół przystanku, a cała miejscowość nadal śpi. Czekamy może z 15 minut od teoretycznej godziny odjazdu, po czym wypowiadamy na głos to co każdy z nas myśli. A konkretne przytaczanie słów wydaje się być zabiegiem zbędnym.
Podążamy do kolejnej miejscowości, Zbyny (Збини). Wielkością przypomina poprzednią, malutką osadę, jednak w praktyce znajduje się na drodze przelotowej, skutkiem czego niebawem wsiadamy do autobusu mknącego ku Mukaczewu (Мукачево). Następnie przesiadamy się do leżącego na pograniczu Ukrainy, Słowacji i Węgier Użhorodu (Ужгород), który do tej pory kojarzył mi się głównie z drużyną piłkarską. Po drodze co rusz wsiadają i wysiadają, tak na zmianę, jakieś babuszki z drobnymi zawiniątkami, z materiałami na handel czy też koszami owoców albo warzyw. Z plecakami na kolanach docieramy do Użhorodu. O chłodzie poranka dawno zapominamy. Ponownie jest gorąco, skwarno i duszno. Co za kontrast.
Kamila pilnuje plecaki, a my idziemy rzucić okiem na rozkład jazdy pociągów i wyniuchać gdzie znajduje się jakaś knajpa. Sam dworzec zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie – został parę lat temu wyremontowany – okazały, o pięknej architekturze, stylowym wnętrzu i możliwości wynajęcia komnat sypialnych.
Lokujemy się w nieodległej gospodzie, gdzie spędzamy sporo czasu przy kawie, zupie, różnorakim rybom i smacznym piwie Następnie ruszamy na spacer, którego punktem docelowym okazuje się Cerkiew konkatedralna Chrystusa Zbawiciela.
Przechodzimy do kolejnej atrakcji na którą czekamy od kilku dni - przejazd do Sianek (Сянки) Koleją Zakarpacką, która to została nazwana przez M. Orłowicza "najpiękniejszą linią kolejową północnych Karpat". Na samym odcinku Wołosianka (Волосянка) – Sianki (Сянки), który ma zaledwie 18 km. znajduje się 6 tuneli i 27 wiaduktów. Pomiędzy wspomnianymi miejscowościami pokonujemy różnicę poziomów 370 m. Przyglądamy się w blasku zachodzącego słońca sąsiadującej z nami południowej granicy RP, polskim połoninom i nieustającym serpentynom torów.
Po pięknych widokach, ukontentowany walorami przyrodniczo - geograficznymi przebytej trasy i paru przegranych partiach w karty docieramy na miejsce. Wioska jest malutka, liczy ok 580 mieszkańców i znajduje się na wysokości 834 m n.p.m. Na granicy Polski i Ukrainy w pobliżu miejscowości ma swoje źródło rzeka San. Na samej granicy przy znaku granicznym 224 stoi ukraiński obelisk informujący, iż jest to źródło tej rzeki.
Jakiś czas spędzamy w nieodległym od stacji kolejowej barze, po czym bierzemy po piwku na wynos i ruszamy celem wyszukania miejsca na rozbicie namiotu. Na jedynym z rozdroży zbliża się do nas postać świecąca latarką po oczach. Bliższa ocena wskazuje, że jest to mundurowy. Niby jesteśmy na wschodzie, społeczeństwo przyzwyczajone do otwartej butelki, szczególnie na wsi, jednak przyzwyczajenia robią swoje i mamy wizję płacącego mandatu... Nic z tych rzeczy, zostajemy wylegitymowani, zapytani o plany na dzisiaj i jutro, poinformowani aby nie przekraczać granicy i zapytani gdzie mamy zamiar rozstawić obozowisko. Lakoniczna odpowiedź – gdzieś tutaj, w okolicy – w zupełności wystarcza. Добраніч - добраніч i spokojnie ruszamy na obrzeże wsi. Z znalezieniem miejsc na nocleg nie mamy większych problemów. Z uwagi na bezpośrednie sąsiedztwo zabudowań nie rozpalamy ogniska, natomiast po raz kolejny, już z rozbawieniem, obserwujemy Wielki Wóz. Zadowoleni z siebie, z pogody, z całokształtu wyprawy, otwieramy dziękczynne wino i przy coraz cichszych rozmowach, po kolei przenosimy się w senną krainę Morfeusza.
Dzień 6 (07.08.2013)
Kolejny słoneczny poranek. Budzimy się w doskonałych humorach. Przygotowujemy śniadanie, zaparzamy kawę i ruszamy w stronę stacji. Mamy około godziny do odjazdu pociągu skutkiem czego wykorzystujemy klauzulę uzupełnienia płynów. Zatrzymujemy się przy sklepie spożywczym wokół którego kwitnie już życie towarzyskie. Spokojnie siedzimy na plecakach, niespiesznie obserwujemy okolicę i wspominamy minione przygody. Podchodzi kolejny mundurowy z zapytaniem czy zostaliśmy już wylegitymowani, po czym usłyszawszy pozytywną odpowiedź wraca do swoich … na piwo
I znów Sambor (Самбір).
Jest około południa. Nadal ciepło, lecz temperatura zeszła w końcu poniżej 30 °C. Lokujemy się w tej samej knajpie co ostatnio i siedząc na powietrzu, przy posiłku, oczekujemy na połączenie do Mościsk (Мостиська). Wokół biegają małe cyganiątka, taksówkarze naganiają na swoje przewozy a babuszki toczą spory o obniżenie cen na targowisku.
Jeden z takich taksówkarzy, ku naszemu nieszczęściu, się nas czepia. Najpierw oferuje drogi przejazd, następnie tłumaczy, że zły autobus wybraliśmy i zaraz rusza marszrutka do samej granicy. Porywa Grzesia i gdzieś z nim znika tłumacząc, że on zna wszystkie połączenia i kierując się jego wskazówkami niebawem będziemy na granicy. Po chwili wraca zbulwersowany Grześ:
- On sam nie wie co mówi, takich połączeń nie ma! Tylko mnie zdenerwował i zabrał nam czas!!!!
W Mościskach (Мостиська) robimy zakupy do domu – piwka, kwas chlebowy, wino, suszone rybki, kalmary i paprykówkę, którą to za półtora miesiąca będziemy kosztować na węgierskiej wyprawie w Góry Bukowe
Przed zmierzchem docieramy do granicy. Spędzamy trochę czasu na przejściu granicznym, gdyż trafiamy na zmianę celników.
W Medyce, oczekując na autobus do Przemyśla, poznajemy osoby wracający z innych wypraw. W międzyczasie potwierdzamy rezerwację noclegów w schronisku młodzieżowym i niebawem ruszamy w ostatnią dnia dzisiejszego podróż.
Od dworca autobusowego do schroniska jest stosunkowo blisko, więc odcinek pokonujemy dosyć sprawnie. W recepcji zasięgamy informacji odnośnie najbliższego lokalu gastronomicznego, by niebawem zniknąć w jego otchłani. Doskonale wypieczone żeberka i wyjątkowo niesmaczne piwo są średnim zestawem na zakończenie tak pięknie spędzonych dni. By nie zapeszać kolejnych wypraw w pokoju kolektywizujemy coś smaczniejszego i zadowoleni z siebie udajemy się na spoczynek.
Dzień 7 (08.08.2013)
Dzień powrotu.
Rozstania z wędrówką, podróżą, przemieszczaniem się i zwiedzaniem od zawsze wywoływały u mnie stan depresyjny. Tym razem nie było inaczej. Żal kończyć coś co było tak piękne.
Na ławce przed schroniskiem wypijamy poranną kawę, pakujemy plecaki i ruszamy na dworzec kolejowy. Wraz z Kamką wracamy na Śląsk komunikacją zastępczą, podczas gdy Grześ udaje się do Wetliny – szczęściarz! Inwestujemy w drożdżówki, prasę i żegnając się z Kolegą rozpoczynamy podróż ku szarości życia codziennego.
Dziękuję współtowarzyszom wyprawy za mile spędzony czas – wędrówkę, wieczorne ogniska, rozmowy i do zobaczenia gdzieś i kiedyś...
https://picasaweb.google.com/1098405150 ... 0208082013