Niedzielnie na Soszowie
: 2013-08-11, 23:59
Trasa: Wisła - Jawornik - Soszów(886m) - Cieślar(923m) - Kobyla(802m) - Dziechcinka - Wisła
Czas: bite 8 godzin (mapowo połowa z tego)
Odległość ok 17 km
Ruszamy o świcie, 11.00 z parkingu pod kościołem, akurat msza się kończy i mamy szczęscie, bo zwalnia się miejsce na wehikuł.
Najpierw dróżką przez las, wzdłuż Wisły, potem asfalting do Jawornika, częściowo wspomagając młode kończyny dolne własnymi górnymi.
Po drodze trzeba zasłaniać własnym ciałem wszelkie place zabaw gęsto występujace w ogrodach. Na szczęscie jakoś nam się ta sztuka udaje, po drodze jeszcze występuje koń, którego można pogłaskać, więc jakoś udaje się nam wydostać na szlak. A ten pnie się malowniczo, otwartym grzbietem, z widokami na okoliczne kopce.
Ładnie stąd wygląda Czantoria. Fajna to góra, ale w niedzielę zatłoczona musi być paskudnie.
Młoda tym razem pnie się do góry raczej sama, rzadko jest brana w łapy, szczegolnie wtedy, kiedy uprze się, żeby stanąć w miejscu i tańczyć.
Po dość stromym ostatnim odcinku osiągamy głowny cel - Soszów. A tam wiadomo, co jest najważniejsze. Plac zabaw.
Widoczność może nie powala, ale nie jest najgorzej. Nawet gdzieś można dopatrzeć się Tatr. Ale to wymaga dużej wyobraźni.
Dzieciak się bawi, my leżakujemy, czasami podnosząc głowę, gdy coś ciekawego się napatoczy przed obiektywem. Taka sielanka powoduje, że niektóre góry widzimy nieco inaczej. O, na przykład weźmy takie Skrzyczne...
Sam szczyt Soszowa oferuje dość ciekawe widoczki na Beskid Śląski.
Ruszamy na Cieślar, górę płaska i widokową, mijając po drodze mrowisko.
Stożek omijamy szerokim łukiem, skręcając wcześniej na szlak żółty. Młoda uparcie drepcze, na ręce nie chce, upału nie ma, wyszły Tatry, czego chcieć więcej?
Z tych Tatr to w sumie nawet Młoda się cieszyła!
Zejście jest kapitalne, kiedys było tu pełno drzew, obecnie zrobiło się widokowo, dawno tamtędy nie szedłem.
Nawet Kaktus był zadowolony z widoków.
Po drodze muszę jeszcze zdobyć z małym diabłem ambonę, uciekać na rękach przed wymyślonym dzikiem, koniecznie przy tym podskakując, ech, sielanka.
Od skały na Kobylej (tyle lat w Beskidach, a pierwszy raz ja widziałem...) szlak robi sie bardziej kamienisty, niestety, ale to nic. Powolutku staczamy się do Wisły.
Na koniec dnia był obiecany kot (uff, na szczęscie jakiś się znalazł...) i plac zabaw w Wiśle.
Potem jeszcze trochę korków w drodze powrotnej, ale w sumie nie ma co narzekać, skoro dostalismy się do domu w czasie poniżej 2 h.
Szacunkowo Młoda z tych 17 km urobiła własnonożnie ok 10-12. Padła w aucie, ale to nic. Jesteśmy pod wrażeniem.
Resztę zdjęć obiecał wstawić Kaktus. A ma dużo lepsze od moich. Jak zwykle.
Czas: bite 8 godzin (mapowo połowa z tego)
Odległość ok 17 km
Ruszamy o świcie, 11.00 z parkingu pod kościołem, akurat msza się kończy i mamy szczęscie, bo zwalnia się miejsce na wehikuł.
Najpierw dróżką przez las, wzdłuż Wisły, potem asfalting do Jawornika, częściowo wspomagając młode kończyny dolne własnymi górnymi.
Po drodze trzeba zasłaniać własnym ciałem wszelkie place zabaw gęsto występujace w ogrodach. Na szczęscie jakoś nam się ta sztuka udaje, po drodze jeszcze występuje koń, którego można pogłaskać, więc jakoś udaje się nam wydostać na szlak. A ten pnie się malowniczo, otwartym grzbietem, z widokami na okoliczne kopce.
Ładnie stąd wygląda Czantoria. Fajna to góra, ale w niedzielę zatłoczona musi być paskudnie.
Młoda tym razem pnie się do góry raczej sama, rzadko jest brana w łapy, szczegolnie wtedy, kiedy uprze się, żeby stanąć w miejscu i tańczyć.
Po dość stromym ostatnim odcinku osiągamy głowny cel - Soszów. A tam wiadomo, co jest najważniejsze. Plac zabaw.
Widoczność może nie powala, ale nie jest najgorzej. Nawet gdzieś można dopatrzeć się Tatr. Ale to wymaga dużej wyobraźni.
Dzieciak się bawi, my leżakujemy, czasami podnosząc głowę, gdy coś ciekawego się napatoczy przed obiektywem. Taka sielanka powoduje, że niektóre góry widzimy nieco inaczej. O, na przykład weźmy takie Skrzyczne...
Sam szczyt Soszowa oferuje dość ciekawe widoczki na Beskid Śląski.
Ruszamy na Cieślar, górę płaska i widokową, mijając po drodze mrowisko.
Stożek omijamy szerokim łukiem, skręcając wcześniej na szlak żółty. Młoda uparcie drepcze, na ręce nie chce, upału nie ma, wyszły Tatry, czego chcieć więcej?
Z tych Tatr to w sumie nawet Młoda się cieszyła!
Zejście jest kapitalne, kiedys było tu pełno drzew, obecnie zrobiło się widokowo, dawno tamtędy nie szedłem.
Nawet Kaktus był zadowolony z widoków.
Po drodze muszę jeszcze zdobyć z małym diabłem ambonę, uciekać na rękach przed wymyślonym dzikiem, koniecznie przy tym podskakując, ech, sielanka.
Od skały na Kobylej (tyle lat w Beskidach, a pierwszy raz ja widziałem...) szlak robi sie bardziej kamienisty, niestety, ale to nic. Powolutku staczamy się do Wisły.
Na koniec dnia był obiecany kot (uff, na szczęscie jakiś się znalazł...) i plac zabaw w Wiśle.
Potem jeszcze trochę korków w drodze powrotnej, ale w sumie nie ma co narzekać, skoro dostalismy się do domu w czasie poniżej 2 h.
Szacunkowo Młoda z tych 17 km urobiła własnonożnie ok 10-12. Padła w aucie, ale to nic. Jesteśmy pod wrażeniem.
Resztę zdjęć obiecał wstawić Kaktus. A ma dużo lepsze od moich. Jak zwykle.