O dzielnym Jeżu
: 2014-06-07, 20:15
Nadszedł czas na prawdziwą opowieść o dzielnym Jeżu.
Jeż wstał wcześnie, wsiadł w starą, poczciwą hondę i zajechał do Szczyrku, a następnie
czekał niecierpliwie ze swoją najlepszą przyjaciółką na autobus.
Wysiadł na samej górze, na Białym Krzyżu, i został poinstruowany, jak powinien zachowywać się w górach.
Najpierw czekało go ciężkie podejście na Malinów. Ciężkie, bo kamieniste i rozjeżdżone przez ciężki sprzęt sprzątający okoliczne lasy.
Na szczęście było na tyle czasu, żeby przypozować do zdjęcia.
Jeż oglądał kamienie w różnych kształtach...
Wyrywał się na zejściach...
I musiał znosić dmuchanie dmuchawców przez Julkę.
Widział Jaskinię w Malinowie...
Załapał się nawet na zdjęcie rodzinne.
Schodził w dół po głazach asekurowany z dwóch stron.
Oglądał też widoki z lotu ptaka.
Pozował na pieńku...
Na różne zresztą sposoby.
Potem poszedł na moment do plecaka, bo Julka uwidziała u ludzi kijki do nordic walking i postanowiła naśladować ten styl.
Nie wiem, skąd to wzięła, ale szła z tymi kijami, a my wiliśmy się ze śmiechu.
Po dwóch godzinach od Salmopolu wydostaliśmy się na Malinowską Skałę.
Tatry były za mgłą, ba, ledwo Babia się przebijała. Ale i tak było fajnie. Ciepło.
Obowiązkowa sesja na skałce i można iść dalej, o dziwo, do tej pory bez noszenia.
Prawie windows, czyli Kopa Skrzyczeńska.
Ten facet ma przekichane. Ale czego się nie robi dla miłości. Tylko wieczorem chyba ten drugi będzie działał, bo nosicz pewnie padnie jak kawka.
No niestety, moja wspaniała córka podchwyciła ten styl zwiedzania gór i zgadnijcie, jak to się mogło skończyć....
Na szczęście szybko znalazła sobie jakieś zajęcie. Kamyczki, kałuże...
Wolno, ale cały czas na nogach i do przodu. O to chodziło.
Sto czterdziesta dziewiąta kałuża, do której koniecznie trzeba wrzucić kamień.
Pięćset jedenasta. Magda już powoli ma dość kałuż.
Standardzik...
Juz prawie...
Rekord wysokości pobity... Dotychczas było 1095m
Widoczność niestety dość przeciętna.
Jako "atrakcję" miałem zjazd kolejką. Mieliśmy pierwotnie schodzić pieszo, ale Julka miała lekko skwaszoną minę, że przy schronisku nie ma placu zabaw. No cóż, to się polansowaliśmy. Tylko jeż uciekł do kieszeni plecaka, bo jakby wypadł z krzesełka, to bym musiał się tarabanić z powrotem na szczyt.
No i padnięte dziecko powstaje z popiołów jak feniks, gdy tylko jakiś plac zabaw się pojawia... Nie można jej było stamtąd wyciągnąć... Jeż też bawił się przednie.
Ogólnie... Wyjazd - marzenie. Dzieciak padł w aucie jak kawka. Z dojściem spod kolejki do auta 11 km w linii prostej (nie liczę już zygzaków, jakie zaliczała), jedne niesienie na płaskim odcinku przez pięć minut.
Polecam bezdzietnym, żeby się brali do roboty, póki czas, bo żadne tam Alpy czy Himalaje nie mogą się z tym równać.
Jeż wstał wcześnie, wsiadł w starą, poczciwą hondę i zajechał do Szczyrku, a następnie
czekał niecierpliwie ze swoją najlepszą przyjaciółką na autobus.
Wysiadł na samej górze, na Białym Krzyżu, i został poinstruowany, jak powinien zachowywać się w górach.
Najpierw czekało go ciężkie podejście na Malinów. Ciężkie, bo kamieniste i rozjeżdżone przez ciężki sprzęt sprzątający okoliczne lasy.
Na szczęście było na tyle czasu, żeby przypozować do zdjęcia.
Jeż oglądał kamienie w różnych kształtach...
Wyrywał się na zejściach...
I musiał znosić dmuchanie dmuchawców przez Julkę.
Widział Jaskinię w Malinowie...
Załapał się nawet na zdjęcie rodzinne.
Schodził w dół po głazach asekurowany z dwóch stron.
Oglądał też widoki z lotu ptaka.
Pozował na pieńku...
Na różne zresztą sposoby.
Potem poszedł na moment do plecaka, bo Julka uwidziała u ludzi kijki do nordic walking i postanowiła naśladować ten styl.
Nie wiem, skąd to wzięła, ale szła z tymi kijami, a my wiliśmy się ze śmiechu.
Po dwóch godzinach od Salmopolu wydostaliśmy się na Malinowską Skałę.
Tatry były za mgłą, ba, ledwo Babia się przebijała. Ale i tak było fajnie. Ciepło.
Obowiązkowa sesja na skałce i można iść dalej, o dziwo, do tej pory bez noszenia.
Prawie windows, czyli Kopa Skrzyczeńska.
Ten facet ma przekichane. Ale czego się nie robi dla miłości. Tylko wieczorem chyba ten drugi będzie działał, bo nosicz pewnie padnie jak kawka.
No niestety, moja wspaniała córka podchwyciła ten styl zwiedzania gór i zgadnijcie, jak to się mogło skończyć....
Na szczęście szybko znalazła sobie jakieś zajęcie. Kamyczki, kałuże...
Wolno, ale cały czas na nogach i do przodu. O to chodziło.
Sto czterdziesta dziewiąta kałuża, do której koniecznie trzeba wrzucić kamień.
Pięćset jedenasta. Magda już powoli ma dość kałuż.
Standardzik...
Juz prawie...
Rekord wysokości pobity... Dotychczas było 1095m
Widoczność niestety dość przeciętna.
Jako "atrakcję" miałem zjazd kolejką. Mieliśmy pierwotnie schodzić pieszo, ale Julka miała lekko skwaszoną minę, że przy schronisku nie ma placu zabaw. No cóż, to się polansowaliśmy. Tylko jeż uciekł do kieszeni plecaka, bo jakby wypadł z krzesełka, to bym musiał się tarabanić z powrotem na szczyt.
No i padnięte dziecko powstaje z popiołów jak feniks, gdy tylko jakiś plac zabaw się pojawia... Nie można jej było stamtąd wyciągnąć... Jeż też bawił się przednie.
Ogólnie... Wyjazd - marzenie. Dzieciak padł w aucie jak kawka. Z dojściem spod kolejki do auta 11 km w linii prostej (nie liczę już zygzaków, jakie zaliczała), jedne niesienie na płaskim odcinku przez pięć minut.
Polecam bezdzietnym, żeby się brali do roboty, póki czas, bo żadne tam Alpy czy Himalaje nie mogą się z tym równać.