Wieści z gór
- _Sokrates_
- Posty: 1610
- Rejestracja: 2015-04-06, 16:35
- Lokalizacja: Białystok
- Malgo Klapković
- Posty: 2482
- Rejestracja: 2013-07-06, 22:45
O pracy ratowników:
(nie trzeba klikać: http://wroclaw.wyborcza.pl/wroclaw/1,14 ... z4XkARDzXZ )
"Zgłoszenia w stacji wałbrzysko-kłodzkiej GOPR brzmią zwykle tak: ktoś nie wrócił, chyba zaginął, nie wiadomo gdzie jest. Tylko w zeszłym tygodniu ratownicy ruszali czterokrotnie
Akurat trwało szkolenie z instruktorem podhalańskiej grupy GOPR. Ratownicy, pochyleni nad mapami, omawiali kolejny scenariusz możliwych poszukiwań. Dochodziła godz. 21, gdy zadzwonił telefon.
W Jaskini Niedźwiedziej był wypadek. Jeden z grotołazów oderwał się od ściany w tzw. Studni Strachu i spadł osiem metrów niżej. Upadek zamortyzował plecak. Człowiek przeżył, ale jest w ciężkim stanie. Koledzy nie potrafią go sami wyciągnąć.
Telefon odebrał Mariusz Rzepecki, naczelnik grupy wałbrzysko-kłodzkiej GOPR, ratownik od 1995 roku. - W Jaskini Niedźwiedziej byłem już kilkanaście razy, ale nigdy jeszcze nie dotarłem tak daleko jak uwięziony grotołaz. Zadzwoniłem po wsparcie do ratowników z Karkonoszy, zapakowałem do samochodu jaskiniowe nosze, liny i sprzęt do udzielania pierwszej pomocy.
Na miejscu okazało się, że potrzeba jeszcze młota udarowego, bo jaskiniowe nosze - chociaż mniejsze od regularnych - nie mieszczą się w wąskich korytarzach pod ziemią. Strażacy z Wałbrzycha przywieźli młot, a ratownicy pociągnęli na dół elektrykę. - Potem najpierw rozkuliśmy tzw. Szufladę, która w trzystopniowej skali zacisku jest oznaczona dwójką. Później poszerzyliśmy Okienko i przycięliśmy Żebra Wieloryba. Między Szufladą a Okienkiem jest Zapałka: drewniany filar rozparty między skalnymi ścianami. Jej nie mogliśmy ruszyć, żeby korytarz się nie zawalił - opowiada ratownik.
W kilku miejscach podziemna droga ostro zakręcała, należało poruszać się więc jak gąsienica. - Gdy ciało wypełniało całą szczelinę, trzeba było złamać się pod kątem w bok i wyciągnąć dalej głowę, gdy nogi były jeszcze w pierwszym zacisku. W niektórych miejscach ściągałem kask, żeby się zmieścić - dodaje.
Do Studni Strachu było 800 metrów. Dwójka ratowników z noszami potrzebowała niemal trzech godzin, żeby dostać się do uwięzionego grotołaza. Był przytomny. - Przenieśliśmy go na nosze i kolejne 70 minut zastanawialiśmy się, jak przecisnąć ten powiększony bagaż na górę. Szliśmy centymetr po centymetrze, korygując co chwilę trasę. Na powierzchnię dotarliśmy po kilkunastu godzinach, o 14 następnego dnia - relacjonuje Rzepecki.
Grotołaz przeżył. Podczas upadku pękł mu kręgosłup, ale nie doszło do przerwania rdzenia kręgowego. Ratownicy do dziś wspominają, że w październiku 2015 roku udało im się przepchnąć wielbłąda przez ucho igielne.
Baza bez piwa
Stacja ratunkowa GOPR w Zieleńcu to piętrowy budynek na skraju stoku. Gdy jest mgła, nie widać szyldu wypożyczalni nart po drugiej stronie ulicy. W garażu goprowców stoi jeep i quad; obok wiszą nosze i rząd nart. Na przyczepie leży materac próżniowy, który po odessaniu powietrza idealnie dopasowuje się do ciała.
Dyżurka jest nieduża. Pod kaloryferem suszą się mokre buty. Naprzeciw regał z rękawiczkami, kaskami i drobnym wyposażeniem. Jest jeszcze telewizor, kanapa i stolik zastawiony kubkami po kawie. Na blacie leżą też telefony komórkowe w solidnych obudowach, które chronią aparaty przed rozbiciem.
Co chwilę ktoś wchodzi i wychodzi, radio brzęczy zgłoszeniami. Kiedy nie ma zleceń, ratownicy czyszczą i naprawiają sprzęt, czytają książki (na półce leży "Naga Góra: Nanga Parbat - brat, śmierć i samotność" oraz "Okrutny szczyt. Kobiety na K2"), oglądają telewizję albo wychodzą na patrol i wrzucają do sieci opis warunków na szlakach.
Zmiana trwa tydzień, codziennie od świtu do godz. 22. Miejscowi wracają na noc do domu, a ratownicy z dalszych miast zostają w bazie. Mówią, że znają się już jak łyse konie, w bazie bywa jak w domu. Na dyżur przyjeżdżają z kilkoma torbami.
Każdy z ratowników ma osobistą apteczkę, latarkę, nawigację, mapy, uprzęże, liny do zjazdów, wyciągi, raki, czekan, detektor lawinowy, kask, radio, termos na gorącą herbatę. Do tego dwa komplety ubrań - termoaktywna bielizna, oddychające koszulki i bluzy, przeciwdeszczowe spodnie, kurtka od wiatru, rękawice. No i narty.
W bazie jest kilka łóżek, łazienka z pralką i kuchnia. Kucharza nie mają. Gotują na zmianę albo jeśli ktoś ma akurat pomysł na obiad. Piwa nie piją, nawet po dyżurze. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy będą potrzebni. W święta do ratowników przyjeżdżają rodziny.
Andrzej Kwiatkowski jest ratownikiem od 12 lat. - Bliscy są wyrozumiali, ale czasem żona ma pretensje, że siedzi w domu z dwójką chorych dzieci, a ja zamiast jej pomagać, szukam obcych ludzi po lesie.
Hektary wyglądają tak samo
Bo zgłoszenia w ich stacji brzmią zwykle tak: ktoś nie wrócił, chyba zaginął, nie wiadomo gdzie jest.
Turyści, ale miejscowi także, gubią się we mgle albo gdy śnieg zasypie oznakowanie szlaku, nocą, kiedy rozładuje im się telefon, stracą zasięg w nawigacji albo bez mapy odłączą się od reszty grupy. - Wysokie góry są łatwiejsze do nawigowania bez mapy, bo mamy konkretne punkty odniesienia, czyli szczyty. Natomiast kopuła szczytowa Śnieżnika to kilka hektarów w miarę równego terenu. Wszystko wygląda tak samo - mówi Rzepecki.
Tzw. kapuściane góry - tak ratownicy mówią na niższe szczyty - zwiodły w środę 18 stycznia dwudziestoosobową grupę mężczyzn, którzy przyjechali na obóz kondycyjny w rejon Śnieżnika. Jedna osoba na nim zasłabła i zaginęła. Po przybyciu ratowników okazało się, że osłabiony mężczyzna dotarł już do schroniska na Śnieżniku, za to dwóch innych odłączyło się od grupy i nie było z nimi kontaktu. Nie mieli ani mapy, ani busoli, nie znali też sztuki nawigacji po gwiazdach.
Był tęgi mróz, ok. 17 stopni poniżej zera, napadało dużo świeżego śniegu. Ratownicy ogłosili alarm i wezwali wsparcie. W sumie mężczyzn szukało ponad 20 osób. Po kilku godzinach udało się trafić na ich ślad. Okazało się, że kręcili się w kółko na szczycie, po czym natrafili na niebieski szlak i zeszli w kierunku Bolesławowa.
To była czwarta akcja ratowników w ubiegłym tygodniu. Wcześniej, w poniedziałek 16 stycznia, zaginął pracownik nadleśnictwa Międzylesie. Prawdopodobnie mężczyzna wracał wieczorem z objazdu. Samochód wypadł z górskiej drogi i spadł do rowu. Ratownicy z psem znaleźli leśnika 300 metrów dalej. Już nie żył.
Dwie pozostałe akcje - w rejonie Zieleńca i Jagodnej - zakończyły się szczęśliwie. Jeden z mężczyzn, który zgubił się na torfowiskach niedaleko Zieleńca, został odnaleziony dzięki aplikacji "Ratunek" (wysyła ona ratownikom górskim informacje o położeniu właściciela telefonu).
Wstydzą się i kłamią
W rejonie wałbrzysko-kłodzkim mieszka dużo starszych osób, a wiele z nich ma demencję; to one gubią się tu najczęściej. Ratownicy GOPR, aby ich akcje były skuteczniejsze, od kilku lat uczą się profilowania. Czyli próbują wyobrazić sobie, gdzie i po co mógł pójść konkretny zaginiony. Poszukiwania zaczynają się w domu.
- Wchodzimy z butami w ludzkie życie - zauważa Mariusz Rzepecki. - Wypytujemy rodzinę o zwyczaje zaginionego, z kim się spotykał, czy pił. Wszyscy zazwyczaj kłamią, idealizują bliskich. Bo się wstydzą. Dwa lata temu szukaliśmy starszej pani. Wykształcona, zanim poszła na emeryturę, była dyrektorką szkoły. Rodzina nie przyznała się, że miała problem z alkoholem i często uciekała z domu. Okazało się, że ciągnęło ją do miejsca, gdzie w młodości chodziła na piwo. Tam ją znaleźliśmy.
Ratownik podkreśla, że osoby z demencją żyją przeszłością i tego absolutnie nie można zlekceważyć podczas poszukiwań. Kiedyś szukali starszej kobiety i dopiero po dwóch tygodniach dowiedzieli się, że na tej samej klatce schodowej mieszkał kiedyś jej przyjaciel, który zmarł parę lat wcześniej. - Sprawdziliśmy, gdzie był pochowany i niecałe 300 metrów od cmentarza znaleźliśmy też ciało staruszki - wspomina.
Inny mężczyzna, który też miał demencję, umarł w pobliżu swoich dawnych ogródków działkowych.
Ludzie idą z wiatrem
Im więcej szczegółów o zgubionym w górach znają ratownicy, tym łatwiej im go odnaleźć. Dlatego zaczynają rozmowę od prostego pytania z trudną odpowiedzią: "Gdzie jesteś?".
Tomasz Walusiak, ratownik GOPR od ośmiu lat: - No i taki turysta mówi na przykład, że zgubił się w rejonie Czarnej Góry. Drugie pytanie, wcale nie głupie: "W jakich górach?". Bo ostatnio TOPR obdzwonił wszystkie grupy ratunkowe, szukając tej właściwej... Bo np. w Beskidach co drugi szczyt nazywa się Jaworzyna. No więc pytam, czy nasz zaginiony jest w Sudetach. Najczęściej słyszę wtedy: "Nie wiem". Dalej pytam, skąd szedł. Niech będzie, że z Międzygórza na Żmijowiec. Jest tam kilka dróg, możemy więc określić rejon poszukiwań. Czasem turysta poda też kolor szlaku, ale mylą im się te rowerowe z konnymi i turystycznymi.
Kolejne pytania są już bardziej szczegółowe. O skrzyżowanie, ostry zakręt, strumyk, kapliczkę, wiatę. Ratownicy wiedzą, gdzie dokładnie znajdują się takie punkty orientacyjne i jak pokierować stamtąd turystę do schroniska.
- Ludzie często gubią się w tych samych miejscach, na przykład przy zejściu ze Śnieżnika - mówi Walusiak. - Zielony szlak idzie w dół, do schroniska, a czerwony prowadzi granicą aż do Czech. I ten czerwony jest wyraźniejszy, często narzuca im drogę.
- Za to wiatr ułatwia nam pracę - dorzuca Rzepecki. - Jeśli wieje od wschodu, to zgubieni turyści pójdą prawdopodobnie na zachód, z wiatrem. Bo tak będzie im najłatwiej.
Lepiej już po psy jechać
Oprócz turystów goprowcy ratują też zagubionych zbieraczy - wiedzą, gdzie ich szukać, bo leśnicy mówią im o miejscach, gdzie rośnie dużo grzybów czy jagód. Zwożą też z gór rowerzystów ze skręconymi kostkami. Ściągają z drzew paralotniarzy - gdy stracą wiatr albo zepsują manewr, spadają w korony drzew. Często wiszą z urazami kręgosłupa.
Ratownicy odbierają też telefony od właścicieli psów, które skręciły łapę albo wpadły do szczeliny. - Po psy też jeździmy. Jeśli zwierzę gdzieś utknie, to gdy turysta sam będzie próbował je wyciągnąć, może zrobić sobie krzywdę. I tak będziemy musieli wtedy jechać, lepiej więc od razu pomóc im bezpiecznie wrócić do domu - zaznacza Walusiak.
Najgłupszy wypadek? Chyba ten z paralotniarzem, który na Czeszce uderzył w drzewo. Kwiatkowski: - Zawisł w uprzęży, ale nic mu się nie stało. Zszedł o własnych siłach, pochodził trochę naokoło drzewa, zastanowił się i zdecydował, że spróbuje sam zdjąć paralotnię. Znowu wszedł na drzewo, zaczął ściągać sprzęt i spadł. Tym razem doznał już urazu kręgosłupa. Dzwoniliśmy po śmigłowiec z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, bo trzeba było go szybko zabrać do szpitala.
Walusiak: - A mnie wkurza, jak przyjeżdżamy na miejsce po kilku godzinach poszukiwań, a "zgubiony" turysta ma w kieszeni telefon z nawigacją i jest zasięg. Mógłby podać nam współrzędne, gdyby tylko o tym pomyślał.
No i była taka historia, że dzwoni do nas starsza pani, płacze. Zgubiła się i zaraz rozładuje jej się telefon. Pytam standardowo, gdzie jest, co mijała. A ona mówi: "Drwali". Upewniłem się, że dobrze ją słyszę i spytałem, dlaczego nie poprosiła ich o pomoc. Bo się bała, że zrobią jej krzywdę... A mogła już dawno być w domu, przecież pokazaliby jej, jak zejść z gór.
Rzepecki: - Ratowaliśmy też czterolatka, który miał zapalenie płuc i dostał zapaści. Od kilku dni czuł się gorzej, był odwodniony, ale rodzice zapłacili za lekcje jazdy na nartach i musiał wyjść na stok. Dopiero gdy stracił przytomność, zadzwonili po GOPR.
Ratownicy przekonują, że nie byłoby wielu wypadków, gdyby w szkole dzieci uczyły się, jak czytać mapę, jak znaleźć Gwiazdę Polarną, gdyby klasa pojechała na wycieczkę w góry z kimś, kto podpowie, jak się zachować w razie zgubienia.
Święty spokój w górach
Z akcji wracają często w środku nocy. Nie idą od razu spać - trzeba posprzątać bałagan w aucie, uporządkować liny, posegregować i uzupełnić zapasy w apteczce, mokre buty wstawić pod kaloryfer, a ubranie wrzucić do pralki. Potem wypełniają kartę wypadku, nanoszą trasę z nawigacji, piszą sprawozdanie z akcji. I wreszcie - gorąca herbata.
Za każdym razem, kiedy kończą zmianę albo rozmowę z kolegami przez telefon, dodają: "Spokojnego dyżuru".
W 2016 roku wałbrzysko-kłodzka grupa GOPR przeprowadziła w sumie 168 akcji. Nie liczą nieudanych. Walusiak: - Jeśli od dwóch dni szukamy starszego pana, który zgubił się, gdy na dworze było dziesięć stopni na minusie, rozsądek podpowiada: już nie żyje. Ale gdybyśmy tak myśleli, to nieboszczyków ratownicy szukaliby, dłubiąc w nosie. Motywujemy się nawzajem, choć po trzech godzinach w lesie jest już zimno i mamy ochotę jak najszybciej wrócić do domu. Czasem jednak okazuje się, że jakimś cudem zaginiony przeżył i wtedy jest nieopisana radość.
Rzepecki: - Dwa lata temu w ciągu roku miałem sześć zgonów. Trudno o tym nie myśleć, nie zastanawiać się, co można było zrobić lepiej. Dwie osoby udusiły się w sztolni, potem był śmiertelny wypadek na Czarnej Górze, nieudana reanimacja paralotniarza, który zahaczył o drzewo i z impetem uderzył w drugie. Umarł przy nas. Ale najbardziej mnie poruszyło, gdy samochód potrącił niedaleko bazy małżeństwo. Kobieta była w ciąży, wszyscy zginęli na miejscu. No i człowiek zostaje z tym sam, nie mamy tu psychologa.
Nie lubią pytania o to, czemu zostali ratownikami. Zawsze wychodzi zbyt patetycznie, a oni po prostu kochają i chcą pomagać innym. Rzepecki lubi też popatrzeć na świat z daleka. Kwiatkowski chce się wyciszyć i zmęczyć. Walusiak tęskni za świętym spokojem, w góry ucieka przed miejskim hałasem."
(nie trzeba klikać: http://wroclaw.wyborcza.pl/wroclaw/1,14 ... z4XkARDzXZ )
"Zgłoszenia w stacji wałbrzysko-kłodzkiej GOPR brzmią zwykle tak: ktoś nie wrócił, chyba zaginął, nie wiadomo gdzie jest. Tylko w zeszłym tygodniu ratownicy ruszali czterokrotnie
Akurat trwało szkolenie z instruktorem podhalańskiej grupy GOPR. Ratownicy, pochyleni nad mapami, omawiali kolejny scenariusz możliwych poszukiwań. Dochodziła godz. 21, gdy zadzwonił telefon.
W Jaskini Niedźwiedziej był wypadek. Jeden z grotołazów oderwał się od ściany w tzw. Studni Strachu i spadł osiem metrów niżej. Upadek zamortyzował plecak. Człowiek przeżył, ale jest w ciężkim stanie. Koledzy nie potrafią go sami wyciągnąć.
Telefon odebrał Mariusz Rzepecki, naczelnik grupy wałbrzysko-kłodzkiej GOPR, ratownik od 1995 roku. - W Jaskini Niedźwiedziej byłem już kilkanaście razy, ale nigdy jeszcze nie dotarłem tak daleko jak uwięziony grotołaz. Zadzwoniłem po wsparcie do ratowników z Karkonoszy, zapakowałem do samochodu jaskiniowe nosze, liny i sprzęt do udzielania pierwszej pomocy.
Na miejscu okazało się, że potrzeba jeszcze młota udarowego, bo jaskiniowe nosze - chociaż mniejsze od regularnych - nie mieszczą się w wąskich korytarzach pod ziemią. Strażacy z Wałbrzycha przywieźli młot, a ratownicy pociągnęli na dół elektrykę. - Potem najpierw rozkuliśmy tzw. Szufladę, która w trzystopniowej skali zacisku jest oznaczona dwójką. Później poszerzyliśmy Okienko i przycięliśmy Żebra Wieloryba. Między Szufladą a Okienkiem jest Zapałka: drewniany filar rozparty między skalnymi ścianami. Jej nie mogliśmy ruszyć, żeby korytarz się nie zawalił - opowiada ratownik.
W kilku miejscach podziemna droga ostro zakręcała, należało poruszać się więc jak gąsienica. - Gdy ciało wypełniało całą szczelinę, trzeba było złamać się pod kątem w bok i wyciągnąć dalej głowę, gdy nogi były jeszcze w pierwszym zacisku. W niektórych miejscach ściągałem kask, żeby się zmieścić - dodaje.
Do Studni Strachu było 800 metrów. Dwójka ratowników z noszami potrzebowała niemal trzech godzin, żeby dostać się do uwięzionego grotołaza. Był przytomny. - Przenieśliśmy go na nosze i kolejne 70 minut zastanawialiśmy się, jak przecisnąć ten powiększony bagaż na górę. Szliśmy centymetr po centymetrze, korygując co chwilę trasę. Na powierzchnię dotarliśmy po kilkunastu godzinach, o 14 następnego dnia - relacjonuje Rzepecki.
Grotołaz przeżył. Podczas upadku pękł mu kręgosłup, ale nie doszło do przerwania rdzenia kręgowego. Ratownicy do dziś wspominają, że w październiku 2015 roku udało im się przepchnąć wielbłąda przez ucho igielne.
Baza bez piwa
Stacja ratunkowa GOPR w Zieleńcu to piętrowy budynek na skraju stoku. Gdy jest mgła, nie widać szyldu wypożyczalni nart po drugiej stronie ulicy. W garażu goprowców stoi jeep i quad; obok wiszą nosze i rząd nart. Na przyczepie leży materac próżniowy, który po odessaniu powietrza idealnie dopasowuje się do ciała.
Dyżurka jest nieduża. Pod kaloryferem suszą się mokre buty. Naprzeciw regał z rękawiczkami, kaskami i drobnym wyposażeniem. Jest jeszcze telewizor, kanapa i stolik zastawiony kubkami po kawie. Na blacie leżą też telefony komórkowe w solidnych obudowach, które chronią aparaty przed rozbiciem.
Co chwilę ktoś wchodzi i wychodzi, radio brzęczy zgłoszeniami. Kiedy nie ma zleceń, ratownicy czyszczą i naprawiają sprzęt, czytają książki (na półce leży "Naga Góra: Nanga Parbat - brat, śmierć i samotność" oraz "Okrutny szczyt. Kobiety na K2"), oglądają telewizję albo wychodzą na patrol i wrzucają do sieci opis warunków na szlakach.
Zmiana trwa tydzień, codziennie od świtu do godz. 22. Miejscowi wracają na noc do domu, a ratownicy z dalszych miast zostają w bazie. Mówią, że znają się już jak łyse konie, w bazie bywa jak w domu. Na dyżur przyjeżdżają z kilkoma torbami.
Każdy z ratowników ma osobistą apteczkę, latarkę, nawigację, mapy, uprzęże, liny do zjazdów, wyciągi, raki, czekan, detektor lawinowy, kask, radio, termos na gorącą herbatę. Do tego dwa komplety ubrań - termoaktywna bielizna, oddychające koszulki i bluzy, przeciwdeszczowe spodnie, kurtka od wiatru, rękawice. No i narty.
W bazie jest kilka łóżek, łazienka z pralką i kuchnia. Kucharza nie mają. Gotują na zmianę albo jeśli ktoś ma akurat pomysł na obiad. Piwa nie piją, nawet po dyżurze. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy będą potrzebni. W święta do ratowników przyjeżdżają rodziny.
Andrzej Kwiatkowski jest ratownikiem od 12 lat. - Bliscy są wyrozumiali, ale czasem żona ma pretensje, że siedzi w domu z dwójką chorych dzieci, a ja zamiast jej pomagać, szukam obcych ludzi po lesie.
Hektary wyglądają tak samo
Bo zgłoszenia w ich stacji brzmią zwykle tak: ktoś nie wrócił, chyba zaginął, nie wiadomo gdzie jest.
Turyści, ale miejscowi także, gubią się we mgle albo gdy śnieg zasypie oznakowanie szlaku, nocą, kiedy rozładuje im się telefon, stracą zasięg w nawigacji albo bez mapy odłączą się od reszty grupy. - Wysokie góry są łatwiejsze do nawigowania bez mapy, bo mamy konkretne punkty odniesienia, czyli szczyty. Natomiast kopuła szczytowa Śnieżnika to kilka hektarów w miarę równego terenu. Wszystko wygląda tak samo - mówi Rzepecki.
Tzw. kapuściane góry - tak ratownicy mówią na niższe szczyty - zwiodły w środę 18 stycznia dwudziestoosobową grupę mężczyzn, którzy przyjechali na obóz kondycyjny w rejon Śnieżnika. Jedna osoba na nim zasłabła i zaginęła. Po przybyciu ratowników okazało się, że osłabiony mężczyzna dotarł już do schroniska na Śnieżniku, za to dwóch innych odłączyło się od grupy i nie było z nimi kontaktu. Nie mieli ani mapy, ani busoli, nie znali też sztuki nawigacji po gwiazdach.
Był tęgi mróz, ok. 17 stopni poniżej zera, napadało dużo świeżego śniegu. Ratownicy ogłosili alarm i wezwali wsparcie. W sumie mężczyzn szukało ponad 20 osób. Po kilku godzinach udało się trafić na ich ślad. Okazało się, że kręcili się w kółko na szczycie, po czym natrafili na niebieski szlak i zeszli w kierunku Bolesławowa.
To była czwarta akcja ratowników w ubiegłym tygodniu. Wcześniej, w poniedziałek 16 stycznia, zaginął pracownik nadleśnictwa Międzylesie. Prawdopodobnie mężczyzna wracał wieczorem z objazdu. Samochód wypadł z górskiej drogi i spadł do rowu. Ratownicy z psem znaleźli leśnika 300 metrów dalej. Już nie żył.
Dwie pozostałe akcje - w rejonie Zieleńca i Jagodnej - zakończyły się szczęśliwie. Jeden z mężczyzn, który zgubił się na torfowiskach niedaleko Zieleńca, został odnaleziony dzięki aplikacji "Ratunek" (wysyła ona ratownikom górskim informacje o położeniu właściciela telefonu).
Wstydzą się i kłamią
W rejonie wałbrzysko-kłodzkim mieszka dużo starszych osób, a wiele z nich ma demencję; to one gubią się tu najczęściej. Ratownicy GOPR, aby ich akcje były skuteczniejsze, od kilku lat uczą się profilowania. Czyli próbują wyobrazić sobie, gdzie i po co mógł pójść konkretny zaginiony. Poszukiwania zaczynają się w domu.
- Wchodzimy z butami w ludzkie życie - zauważa Mariusz Rzepecki. - Wypytujemy rodzinę o zwyczaje zaginionego, z kim się spotykał, czy pił. Wszyscy zazwyczaj kłamią, idealizują bliskich. Bo się wstydzą. Dwa lata temu szukaliśmy starszej pani. Wykształcona, zanim poszła na emeryturę, była dyrektorką szkoły. Rodzina nie przyznała się, że miała problem z alkoholem i często uciekała z domu. Okazało się, że ciągnęło ją do miejsca, gdzie w młodości chodziła na piwo. Tam ją znaleźliśmy.
Ratownik podkreśla, że osoby z demencją żyją przeszłością i tego absolutnie nie można zlekceważyć podczas poszukiwań. Kiedyś szukali starszej kobiety i dopiero po dwóch tygodniach dowiedzieli się, że na tej samej klatce schodowej mieszkał kiedyś jej przyjaciel, który zmarł parę lat wcześniej. - Sprawdziliśmy, gdzie był pochowany i niecałe 300 metrów od cmentarza znaleźliśmy też ciało staruszki - wspomina.
Inny mężczyzna, który też miał demencję, umarł w pobliżu swoich dawnych ogródków działkowych.
Ludzie idą z wiatrem
Im więcej szczegółów o zgubionym w górach znają ratownicy, tym łatwiej im go odnaleźć. Dlatego zaczynają rozmowę od prostego pytania z trudną odpowiedzią: "Gdzie jesteś?".
Tomasz Walusiak, ratownik GOPR od ośmiu lat: - No i taki turysta mówi na przykład, że zgubił się w rejonie Czarnej Góry. Drugie pytanie, wcale nie głupie: "W jakich górach?". Bo ostatnio TOPR obdzwonił wszystkie grupy ratunkowe, szukając tej właściwej... Bo np. w Beskidach co drugi szczyt nazywa się Jaworzyna. No więc pytam, czy nasz zaginiony jest w Sudetach. Najczęściej słyszę wtedy: "Nie wiem". Dalej pytam, skąd szedł. Niech będzie, że z Międzygórza na Żmijowiec. Jest tam kilka dróg, możemy więc określić rejon poszukiwań. Czasem turysta poda też kolor szlaku, ale mylą im się te rowerowe z konnymi i turystycznymi.
Kolejne pytania są już bardziej szczegółowe. O skrzyżowanie, ostry zakręt, strumyk, kapliczkę, wiatę. Ratownicy wiedzą, gdzie dokładnie znajdują się takie punkty orientacyjne i jak pokierować stamtąd turystę do schroniska.
- Ludzie często gubią się w tych samych miejscach, na przykład przy zejściu ze Śnieżnika - mówi Walusiak. - Zielony szlak idzie w dół, do schroniska, a czerwony prowadzi granicą aż do Czech. I ten czerwony jest wyraźniejszy, często narzuca im drogę.
- Za to wiatr ułatwia nam pracę - dorzuca Rzepecki. - Jeśli wieje od wschodu, to zgubieni turyści pójdą prawdopodobnie na zachód, z wiatrem. Bo tak będzie im najłatwiej.
Lepiej już po psy jechać
Oprócz turystów goprowcy ratują też zagubionych zbieraczy - wiedzą, gdzie ich szukać, bo leśnicy mówią im o miejscach, gdzie rośnie dużo grzybów czy jagód. Zwożą też z gór rowerzystów ze skręconymi kostkami. Ściągają z drzew paralotniarzy - gdy stracą wiatr albo zepsują manewr, spadają w korony drzew. Często wiszą z urazami kręgosłupa.
Ratownicy odbierają też telefony od właścicieli psów, które skręciły łapę albo wpadły do szczeliny. - Po psy też jeździmy. Jeśli zwierzę gdzieś utknie, to gdy turysta sam będzie próbował je wyciągnąć, może zrobić sobie krzywdę. I tak będziemy musieli wtedy jechać, lepiej więc od razu pomóc im bezpiecznie wrócić do domu - zaznacza Walusiak.
Najgłupszy wypadek? Chyba ten z paralotniarzem, który na Czeszce uderzył w drzewo. Kwiatkowski: - Zawisł w uprzęży, ale nic mu się nie stało. Zszedł o własnych siłach, pochodził trochę naokoło drzewa, zastanowił się i zdecydował, że spróbuje sam zdjąć paralotnię. Znowu wszedł na drzewo, zaczął ściągać sprzęt i spadł. Tym razem doznał już urazu kręgosłupa. Dzwoniliśmy po śmigłowiec z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, bo trzeba było go szybko zabrać do szpitala.
Walusiak: - A mnie wkurza, jak przyjeżdżamy na miejsce po kilku godzinach poszukiwań, a "zgubiony" turysta ma w kieszeni telefon z nawigacją i jest zasięg. Mógłby podać nam współrzędne, gdyby tylko o tym pomyślał.
No i była taka historia, że dzwoni do nas starsza pani, płacze. Zgubiła się i zaraz rozładuje jej się telefon. Pytam standardowo, gdzie jest, co mijała. A ona mówi: "Drwali". Upewniłem się, że dobrze ją słyszę i spytałem, dlaczego nie poprosiła ich o pomoc. Bo się bała, że zrobią jej krzywdę... A mogła już dawno być w domu, przecież pokazaliby jej, jak zejść z gór.
Rzepecki: - Ratowaliśmy też czterolatka, który miał zapalenie płuc i dostał zapaści. Od kilku dni czuł się gorzej, był odwodniony, ale rodzice zapłacili za lekcje jazdy na nartach i musiał wyjść na stok. Dopiero gdy stracił przytomność, zadzwonili po GOPR.
Ratownicy przekonują, że nie byłoby wielu wypadków, gdyby w szkole dzieci uczyły się, jak czytać mapę, jak znaleźć Gwiazdę Polarną, gdyby klasa pojechała na wycieczkę w góry z kimś, kto podpowie, jak się zachować w razie zgubienia.
Święty spokój w górach
Z akcji wracają często w środku nocy. Nie idą od razu spać - trzeba posprzątać bałagan w aucie, uporządkować liny, posegregować i uzupełnić zapasy w apteczce, mokre buty wstawić pod kaloryfer, a ubranie wrzucić do pralki. Potem wypełniają kartę wypadku, nanoszą trasę z nawigacji, piszą sprawozdanie z akcji. I wreszcie - gorąca herbata.
Za każdym razem, kiedy kończą zmianę albo rozmowę z kolegami przez telefon, dodają: "Spokojnego dyżuru".
W 2016 roku wałbrzysko-kłodzka grupa GOPR przeprowadziła w sumie 168 akcji. Nie liczą nieudanych. Walusiak: - Jeśli od dwóch dni szukamy starszego pana, który zgubił się, gdy na dworze było dziesięć stopni na minusie, rozsądek podpowiada: już nie żyje. Ale gdybyśmy tak myśleli, to nieboszczyków ratownicy szukaliby, dłubiąc w nosie. Motywujemy się nawzajem, choć po trzech godzinach w lesie jest już zimno i mamy ochotę jak najszybciej wrócić do domu. Czasem jednak okazuje się, że jakimś cudem zaginiony przeżył i wtedy jest nieopisana radość.
Rzepecki: - Dwa lata temu w ciągu roku miałem sześć zgonów. Trudno o tym nie myśleć, nie zastanawiać się, co można było zrobić lepiej. Dwie osoby udusiły się w sztolni, potem był śmiertelny wypadek na Czarnej Górze, nieudana reanimacja paralotniarza, który zahaczył o drzewo i z impetem uderzył w drugie. Umarł przy nas. Ale najbardziej mnie poruszyło, gdy samochód potrącił niedaleko bazy małżeństwo. Kobieta była w ciąży, wszyscy zginęli na miejscu. No i człowiek zostaje z tym sam, nie mamy tu psychologa.
Nie lubią pytania o to, czemu zostali ratownikami. Zawsze wychodzi zbyt patetycznie, a oni po prostu kochają i chcą pomagać innym. Rzepecki lubi też popatrzeć na świat z daleka. Kwiatkowski chce się wyciszyć i zmęczyć. Walusiak tęskni za świętym spokojem, w góry ucieka przed miejskim hałasem."
Dzwoniliśmy na Łabowską. Powiedzieli, że generalnie nie wiedzą za bardzo o warunkach, ale po ostatnich opadach na pewno jest nieprzetarte i chodzić się będzie bardzo ciężko. Na miejscu okazało się, że śniegu jest tyle i tak zmrożony, że chodzi się bez żadnych problemów.
Aaa, jeszcze przypomniała mi się sytuacja, że GOPRowiec z centrali w Szczyrku sugerował obsłudze z Przysłopu to że jej zadaniem jest informowanie o tym jak wyglądają szlaki. A już sytuacja, gdy GOPR-owcy po cywilnemu opowiadali nam bzdury o szlakach w okolicy Baraniej Góry to wyłania się obraz kompletnego chaosu w tej formacji.
Ogólnie tej zimy to wyjścia były jak na razie na zasadzie loterii - "przekonamy się na miejscu".
Aaa, jeszcze przypomniała mi się sytuacja, że GOPRowiec z centrali w Szczyrku sugerował obsłudze z Przysłopu to że jej zadaniem jest informowanie o tym jak wyglądają szlaki. A już sytuacja, gdy GOPR-owcy po cywilnemu opowiadali nam bzdury o szlakach w okolicy Baraniej Góry to wyłania się obraz kompletnego chaosu w tej formacji.
Ogólnie tej zimy to wyjścia były jak na razie na zasadzie loterii - "przekonamy się na miejscu".
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
- Malgo Klapković
- Posty: 2482
- Rejestracja: 2013-07-06, 22:45
To zależy od schroniska, czasem nawet dzwonić nie trzeba. Np. Rycerzowa zawsze bardzo dokładnie podaje na stronie stan szlaków w zimie. Widać, że im zależy.
Ale fajnie by też było, gdyby zależało GOPR-owi. Skoro już założyli sobie fejsika, to zamiast wrzucać tam wieści z wyprawy do Norwegii albo jakiś inny głupot to mogliby podawać też dane o warunkach. W grudniu najnowsze były sprzed dwóch tygodni! Teraz chyba nie lepiej...
Ale fajnie by też było, gdyby zależało GOPR-owi. Skoro już założyli sobie fejsika, to zamiast wrzucać tam wieści z wyprawy do Norwegii albo jakiś inny głupot to mogliby podawać też dane o warunkach. W grudniu najnowsze były sprzed dwóch tygodni! Teraz chyba nie lepiej...
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:Dzwoniliśmy na Łabowską. Powiedzieli, że generalnie nie wiedzą za bardzo o warunkach, ale po ostatnich opadach na pewno jest nieprzetarte i chodzić się będzie bardzo ciężko. Na miejscu okazało się, że śniegu jest tyle i tak zmrożony, że chodzi się bez żadnych problemów.
My dostaliśmy dość precyzyjne info zarówno z Przehyby, Cyrli jak i Łabowskiej.
- _Sokrates_
- Posty: 1610
- Rejestracja: 2015-04-06, 16:35
- Lokalizacja: Białystok
Pudelek pisze:W grudniu najnowsze były sprzed dwóch tygodni! Teraz chyba nie lepiej...
http://beskidy.gopr.pl/csr-szczyrk/
http://beskidy.gopr.pl/hala-miziowa/
http://beskidy.gopr.pl/markowe-szczawiny/
http://beskidy.gopr.pl/klimczok-2/
http://beskidy.gopr.pl/leskowiec-2/
http://beskidy.gopr.pl/przyslop-2/
Wiem, że nic nie wiem.
- telefon 110
- Posty: 2046
- Rejestracja: 2014-09-20, 22:32
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 21 gości