Forum FAQ Szukaj Użytkownicy Rejestracja Statystyki Profil Zaloguj Albumy Kontakt

Poprzedni temat «» Następny temat

Z archiwum X czyli GSS 2016 :)

Autor Wiadomość
Lidka 
Lidka


Dołączyła: 26 Sty 2022
Posty: 367
  Wysłany: 2022-02-26, 17:33   Z archiwum X czyli GSS 2016 :)

Na prośbę laynna, odtworzyłam wiekową już relację z przejścia mojego pierwszego szlaku długodystansowego. Było lato, rok 2016, my nie mieliśmy superextra wypasionych smartfonów, aplikacji typu mapy.cz, ani nawet porządnego logistycznego przygotowania. Mieliśmy za to możliwość wzięcia urlopu wtedy, kiedy nam się zachciało :P
Plany przypadkowe, robione w tzw.locie mają największe szanse powodzenia -prawda znana w moim domu nie od dziś , po raz kolejny się sprawdziła :-) Tym razem przy przeglądzie sterty reklam, kiedy to wyłoniła się spomiędzy broszur kolorowa sudecka pocztówka, z ust Krutula padło brzemienne w skutki hasło: " robimy GSS?" Od razu z zastrzeżeniem, że nie na jeden raz, nie w biegu, nie bez tlenu ;) Za to dokładnie za czerwonymi znaczkami szlaku, powolutku i z ostrożna , najlepiej na 100 razy, bo jednak ma to być w ramach: "sprawdzamy, czy leczenie dało efekty". (Leczenie było przeprowadzane przez ortopedę i fizjoterapeutów na krutulowym kolanku, naderszonym zimą w Beskidzie Sądeckim) No to szybko zakupiłam tylko mapkę/przewodnik po GSS, na dzień przed wyjazdem jeszcze wizyta u lekarza, który błogosławieństwo okrasił tuzinem recept (nieświadomy tak do końca, co to takiego ten GSS :rol ) i w piątek 24 czerwca na wielkim HURRRA dojechaliśmy do Jeleniej Góry, by pożegnawszy czule auto gdzieś w polu w środku miasta , wsiąść w busa i przetransportować się do Świeradowa Zdr. Kropka obok przystanku obwieściła WIELKI START. Przemarsz przez Park Zdrojowy z obowiązkową fotką przy żabach ,


drugą przy tablicy Orłowicza i już pierwszy ochrzan od Krutula, że ten aparat to "karaboska" :dev6 , pierwszy grymas na naszych twarzach z powodu nagrzanego asfaltu, pierwsze wpakowanie nogi do połowy łydki w jakieś bagienko po drodze, pierwszy odpoczynek w izerskiej już wiacie , a to wszystko w ciągu jednego wieczoru w drodze do schroniska na Stogu Izerskim :-)
W samym schronisku zameldowaliśmy się już po 22-iej. Gospodyni czekała , ugościła nas - cytuję: zimnym, mokrym i świeżym piwem, zapytała, czy nie jesteśmy głodni, bo przecież po to jest kuchnia, żeby w niej gotować nawet w środku nocy, przy płaceniu za nocleg sama dopytywała, czy może jakieś zniżki mamy, a gdy kupiłam od razu 5 widokówek, to szóstą dostałam gratis :lol :
Jak teraz czytuję gdzieś w sieci złe opinie o tym miejscu, to się zastanawiam: czy zmienili się gospodarze, czy turyści są tak wymagający, czy to my trafiliśmy na jakiś wyjątkowy moment... W każdym razie ja mam świetne wspomnienia z tego schroniska. Np. pierwszy raz wyszłam na spacer bladym świtem... z nie swoim psem :D
Rankiem zwinęliśmy swe manatki i zrobiliśmy speed-przemarsz grzbietem Świeradowca na Polanę Izerską.



Ale to było tylko nasze bardzo indywidualne odczucie (cóż, najwyraźniej nasz „speed” niekoniecznie oznacza to co powinien ), ponieważ szlakowskazy zadrwiły z nas okrutnie a zegarek nie chciał za bardzo pokazać też innych liczb :rol Co nie zmieniło absolutnie mojego zachwytu nad Górami Izerskimi, które w kategorii: Góry Pozabieszczadzkie , plasują się na miejscu pierwszym. Ja tylko kiedyś sama namaluję właściwe cyferki na tych strzałkach i je powymieniam :-o
A potem weszliśmy w tak cudne miejsca, że nie umiem tego opisać słowami.



to wełnianka, która w naturze wygląda jak milion dolarów, a na moim zdjęciu nijako :dev : I tak całe łany tego falującego w letnim wiaterku puszku na Rudym Grzbiecie... Na Mokrej Przełęczy wkroczyliśmy na szutrowe drogi, których "za dawnych dobrych lat"(czyli w latach 80-tych ubiegłego stulecia :P ) nie było, za to teraz są kolarskimi przebojami chyba, bo po 21-ym rowerze przestałam liczyć.
Sine Skałki były okupowane również przez cyklistów, więc popas zrobiliśmy sobie dopiero w nowej wiatce pod Wysoką Kopą. Mówię: nowej, bo kilka lat wcześniej była zupełnie inna (rozwalająca się i z dziurawym dachem).
Po odpoczynku, już nieco jednak się sprężając ( bo to przecież Euro 2016 właśnie się odbywało, a tego dnia nasi mieli mecz ze Szwajcarią, i można by choć trochę owego igrzyska gdzieś obejrzeć), stromą leśną ścieżką w dół aż do asfaltu, który doprowadza do nieczynnej kopalni kwarcu "Stanisław" (tu Krutul musiał wysłuchać opowieści, jak to swego czasu wraz z przyjaciółmi podziwiałam zachód słońca) . No i okazało się, że w sobotnie przedmeczowe popołudnie ludzie jednak w góry chadzają :o-o Przy Wieczornym Zamku wręcz palców od rąk zbrakło do policzenia... Za to w schronisku na Wysokim Kamieniu, byliśmy tylko my i nasze 2 pyszne chłodniutkie piwa i jeszcze dwoje turystów z Zielonej Góry ze swoimi chłodniutkimi pysznymi piwkami, z którymi tak się zagadaliśmy o urokach bieszczadzko-beskidzkoniskich, że dopiero głos zza lady że mecz się zaczyna, nas sprowadził na ziemię, czyli wygonił w skwar na szlak i już nie patrząc na to, żeby kolana nie uszkodzić, pogoniliśmy do Szklarskiej Poręby, by wpaść do oflagowanej restauracji wraz z pierwszym golem i wznieść toast za naszych mrożoną kawą :D



Właściciel lokalu donosił tylko krzesełka, a jak przyszli goście, którzy mieli rezerwację na 17-tą, to oznajmił, że siła wyższa, bo rzuty karne, i impreza się im musi przesunąć :haha Na szczęście Nasi wygrali, to i imprezowiczom przestało cokolwiek przeszkadzać w tej ogólnej euforii :lol Za to Natura chyba miała dość upału, bo w momencie, jak wróciliśmy na szlak, zaczęło grzmieć, a przy Kruczych Skałach lunęło... Pałatki na się i drałujemy, choć do Kamieńczyka, tam chyba sobie zanocujemy, bo krutulowe stawy upomniały się o swoje prawa.


Ale jak doszliśmy, chwilę znów posiedzieliśmy, usłyszeliśmy , że jakaś impra imieninowa w szałasie obok się kroi, to poczłapaliśmy dalej. Tym cholernym chodnikiem. Po drodze miałam myśli mordercze nie tylko z powodu nawierzchni pod stopami, ale i mijającej nas młodzieży. Mianowicie: szli tyralierą w kilka osób z ryczącym sprzętem na ramionach i śpiewem, znaczy wyciem, na ustach. To było oczywiście spowodowane radością z powodu wygranego meczu. I chyba tylko to mnie uratowało przed pacyfikacją z ich strony, gdy zwróciłam im uwagę, że ciut za głośno się zachowują. Zostałam wyściskana i zapewniona, że trochę przyciszą sprzęt, ale mam być bardziej wyrozumiała dla patriotyzmu kibicowskiego :zso
Tymczasem przestało padać i już wysuszeni (dosłownie i w przenośni) doszliśmy do schroniska na Hali Szrenickiej. W ostatniej chwili (21,00) powiedziałam, że proszę nocleg dla dwóch osób: dostałam klucz + informację, że rozliczymy się rano, a jak za 3 min Krutul poszedł, żeby jakąś herbatę lub piwo, to się odbił od bielutkiej rolety: zamknięte! Ani wrzątku gdzieś w termosie kuchennym, ani czajnika.... Za to sportowe emocje dalej trwały: w świetlicy dzieci rozgrywały mecz w piłkarzyki ;-)
Rano: świata nie widać :rol Tzn. widać, ale tylko na kilka metrów. Baliśmy się upału i burzy (zapowiedzi na niedzielę sprzed 3 dni), a tu grozi nam pobłądzenie we mgle. Całe szczęście, że te widoki, które miały przed nami się roztaczać, już kiedyś sobie zobaczyłam, zatem nie patrząc pod nogi (chodnik jak przy moim garażu, brrr ;) ) tylko mimo wszystko przed siebie, ruszamy dalej …
Niedziela, to i turystów sporo, głównie język czeski słychać. Na Twarożniku Krutul usiłował naśladować nasze córy i ich wspinaczkę sprzed sześciu lat, ale do uroku nastolatek to mu jednak daleko ;)



Potem wędrówka z chmurami w roli głównej: czasem z prawej, czasem z lewej, czasem wszędzie. Nie mogłam się napatrzeć na budynek przekaźnika: szłam i robiłam pstryk pstryk







:D :D
Za to po raz pierwszy zdarzyło mi się, że przy Śnieżnych Kotłach nie wiało. No i to był ten moment przełomowy, bo potem to już sobie chmury poszły. Tzn. przeniosły się w okolice Śnieżki, i to tak skutecznie, że nie było wiadomo, gdzie Królowa Sudetów jest :rol
No i kolejna nowość, przynajmniej wtedy dla mnie: odbudowa Petrovej Boudy



W pierwotnej wersji naszą niedzielną wędrówkę mieliśmy zakończyć w Odrodzeniu, ale że kolano siedziało cicho, to w tym schronisku zjedliśmy tylko obiadek, pośmialiśmy się z kociaka, poleżeliśmy zszokowani takimi wygodami- na leżakach (pierwszy, i jak potem się okazało, nie ostatni raz, w mojej schroniskowej karierze) i powędrowaliśmy dalej aż do Domu Śląskiego, gdzie dostaliśmy pokoik 2-osobowy z fotelami. Po chodnikowo-asfaltowej wędrówce nie miałam już sił ani ochoty na wdrapywanie się na Śnieżkę, zwłaszcza, ze chmury etcetera. Prysznic, piwo, taras, a tu :o-o Śnieżka odnaleziona! No to na potrzeby mms-ów do kibicujących nam znajomych: Wasze zdrowie :lol



No i żeby nie było tak cudownie, to od rana: pada :-/
Ponieważ kilka tygodni wcześniej dotarł w moje ręce pewien artykuł ze starego numeru „Karkonoszy”, w którym Autor wielce zachwalał śniadaniowanie w schronisku nad Łomniczką, postanowiliśmy sprawdzić ten przybytek. Mijając Symboliczny Cmentarz Ofiar Gór, wodospad Łomniczki i jednego jedynego turystę wędrującego z rowerem na ramieniu pod górę, dotarliśmy do cichego i pustego o tej porze bufetu (godz. 8,05). Szyld na budynku głosi: Obiekt PTTK. Nie było tam wtedy możliwości przenocowania, ale jedzonko serwowali pyszne.
No to pora przełknąć Karpacz ;) Na szczęście szlak prowadzi w miarę przyzwoicie , przez Biały Jar, zaporę na Łomnicy i potem już las i skałki i las



i łąka iiii- asfalt ! Chwała Losowi, asfalting trwał krótko, za to cudna łąka , obok której przechodziliśmy , została okraszona tabliczkami pt: sprzedam działki budowlane. Pewnie nie będzie już długo taką sielankową okolicą... I przyjemną leśną miękką drogą pośród naparstnic wędrowaliśmy , wędrowaliśmy







obserwując w międzyczasie legendarne dla mnie prace zrywkowe. Czemu legendarne? Bo bardzo często widywałam tabliczki lub tylko deski z informacją, że zakaz przejścia, bo zrywka lub też pozyskiwanie drewna, ale nigdy na żywo tego precederu nie oglądałam. Powalone drzewa i poukładane stosy drewna już tak, ale samego rąbania -nie. A tu, na środku naszego szlaku



Trzeba było jakoś boczkiem się przecisnąć do Patelni. Jest to skała, która w czasach pogańskich uważana była za miejsce święte, chyba dlatego w latach 90. XX w. rozpowszechniono informację, jakoby na jej szczycie znajdował się czakram ziemi- cudowne miejsce dające moc. Żeby skorzystać z tej cudownej właściwości Patelni należało dotknąć żeliwnego pręta osadzonego w skale, a tak naprawdę jest to zwykłe oznaczenie punktu wysokościowego. ... No w każdym razie odpowiedni znak graficzny ktoś na skale umieścił



Potem to już ruiny prewentorium, które to sugerują co najmniej jakiś pałac. Tak naprawdę było to Państwowe Prewentorium dla Dzieci, które działało od 1912 a wyglądało tak


zdjęcie z polska-org.pl

Turlając się nieustannie w dół pośród kleszczy i ziołowych polan doszliśmy do wąskiej , aczkolwiek nieco ruchliwej drogi, gdzie skorzystaliśmy z okazji , że pojawiła się karczma i zjedliśmy obiad, po czym obserwując łabędzie nawodne i latające kaczki przespacerowaliśmy przez Głębock. Cóż za urocza wioska: kilka domów takich trochę jakby tyrolskich, zabudowania zapewne pofolwarczne wystawione na sprzedaż, cisza, spokój, ciekawe środki transportu



No i doszliśmy do Mysłakowic. A tam kolejny dowód na to, którędy podążamy



I tak się zastanawialiśmy tylko, czy Prudnik wart jest mszy, skoro na kamieniu Paczków…
Jakieś zakupy, chwila na sok pomidorowy pod sklepem (dawtona jest do bani, ale mojego ulubionego Tymbarku pikantnego niet), i suniemy dalej -> Bukowiec. Tym oto sposobem wkroczyliśmy w Rudawy Janowickie. Wdrapując się na Mrowiec trzeba być czujnym, bo liczebność szlakowych znaczków, która do tej pory były wzorcowa, teraz jakby uległa drastycznemu zmniejszeniu, i to głównie na skrzyżowaniach dróg. 2 razy zdarzyło nam się iść w różne strony w poszukiwaniu właściwej drogi, po czym aż do samych ruin opactwa nie było ani jednego malunku (za to wędrowcy idący z naprzeciwka kilka by zobaczyli). Na łąkach przed stawami też trzeba być uważnym, bo rosną tam cienkie drzewka, do tego latem mocno zagęszczone i sokoli wzrok byłby bardzo na miejscu



Za to bardzo drastycznie wzrosła liczba latających wampirów, co to chcą się przyssać do człowieka w takim miejscu, gdzie trudno się oganiać… No i jedno takie coś dorwało się do krutulowych pleców . Oczywiście olał to, co mu tam błyskawicznie urosło, ale mi się jego wyraz twarzy wybitnie nie podobał.
Na tzw.ostatnich nogach dotarliśmy do schroniska Skalnik. Domyślny gospodarz uprzedził, że sklep zamykają za 15 min, więc Krutul odzyskał nagle siły i poleciał po prowiant. Ogóreczki małosolne to tylko mój Tata robi lepsze ;)
Wieczór spędzony nader pracowicie na chrupaniu chrupek, czego z reguły nie toleruję, piciu takiego piwa, jakiego w domu bym nie tknęła, i praniu ręcznym wszelakiego odzienia w waniliowym żelu do kąpieli, czego nawet nie próbuję ogarnąć :haha
No i nastał bodajże wtorek, czego tak do końca nie jestem pewna, ale to było kompletnie nieistotne :) Pożegnaliśmy się pięknie z bukowieckim schroniskiem, i -profilaktycznie w sandałach- pomknęliśmy asfaltem pomiędzy domami i domkami, ogródkami i polami







do szpitala w Kowarach. Tam spędziliśmy wielce nieciekawe przedpołudnie, ale za to zastrzyk w dolną część pleców małżonka spowodował w końcu, ze rumieńce wróciły na jego blade od wczoraj oblicze, a pakiet maści i kropelek do smarowania owego użądlonego miejsca, zasilił nasze plecaki.
Zgodnie z założeniem wróciliśmy na szlak w miejsce, w którym z niego zeszliśmy, humory nas opuściły tylko na chwilę, by wrócić szybciutko. Zmiana butów z sanadałkowych na górskie (ramionom nieco ulżyło) i w las. Poziomki, mniam mniam, potem to już nie były poziomki, a wręcz poziomy, a nawet poziomery, a jak smakowały… Potem pyszna woda ze źródła Jola, nad którym wg mnie stał krzyż, a dopiero przechodząca obok rodzinka uświadomiła nas, że to była żabka, ale nie ma już głowy i takie niewiadomoco się ostało.
No i dalej był już asfalt. Oczywiście zakaz wjazdu i szlaban, i asfalt… Ciągle pod górę tym cholernym asfaltem. Oj, jak chętnie bym lazła w paprociach lub pokrzywach nawet ( i żeby nie było, miałam krótkie spodenki, a nie pancerne spodnie ;) ). Upał, powietrze nawet nie drgnie, cień jakiś taki mało dający chłodku… I te kamienie z wyrytymi niemieckimi napisami. Jak nie lubię słuchać języka niemieckiego, tak te ozdobne wypracowane litery mnie fascynują



Na jakiejś tablicy wyczytałam, że tak znakowali trakty dla turystów: każda droga miała swój nr i nazwę. Biorąc pod uwagę, co się działo po 1945 r. z pałacami, cmentarzami czy innymi poniemieckimi budynkami, aż dziwne, ze te kamienie nadal stoją. Ale na szczęście mają się dobrze i nawet chyba już nie są mazane farbą, bo te znaki szlaku, które na nich są, są stare, a nowe malują już na słupkach lub drzewach obok.
A potem nastała kamienna ławka wraz z wiatą ( pod stołem stał nawet mały grill i paczka węgla :) )



I upał sobie trwał dalej, ale jakoś umknęło mi , że się chmurzy. W momencie, gdy doszliśmy do rozwidlenia szlaków pod Ostrą Małą - lunęło !
A takie miały być widoki, a takie piękne zdjęcia miałam w planie a tu -> mleko ! Mokre, nie sproszkowane, osiadające grubymi kroplami na obiektywie kompletne mleko! No to aparat do torby, pokrowiec na plecak, kurtki na się i spadamy. Powolutku pomalutku schodzimy w dół. Im niżej, tym droga łatwiejsza i jakby mniej padało. Nawet spod kaptura zdołałam zauważyć myśliwskie ambony w wersji light (czyli krzesełko z daszkiem) + miejsce na ognisko na polanie. A na Rozdrożu pod Bobrzakiem słońce!! Grzeje na potęgę, w 15 minut wyschło wszystko, co było mokre, a wiata tam stojąca stała się kolejnym miejscem naszego odpoczynku, natomiast znaki ustawione przy drodze doprowadziły do wielkich oczu ( u nas takich wsi nie ma) :lol



Rzut oka na mapę: za chwilę Wilkowyja :D a my nie mamy Mamrota! W związku z czym, popijając jedynie herbatkę z termosika, pomaszerowaliśmy lasem, potem polami i łąkami (znaki szlaku znów ukryte w "dąbrowy gęstym listowiu" ;) )
A potem nastała Aleja Mrowisk :mrgreen: Nie szło tych biednych mrów omijać. Mrowiska na prawo i na lewo, tuż przy drodze i nieco dalej, małe i duże i wielkie, kopulaste i strzeliste, z konarami w środku i bez... Pełen przekrój po prostu.
Jak wyszliśmy na łąki nad Szarocinem, mrowiska się skończyły, za to ja wciąż miałam wrażenie, że mrówki po mnie spacerują ;) Ponadto ścieżka okazała się być wydeptywana przez nas: poczułam się jak w buszu , bardzo pięknym i malowniczym , sielskim i spokojnym buszu :)



No i w tych pięknych okolicznościach przyrody podreptaliśmy do Szarocina, gdzie członki nasze spoczęły w agro Agnes, które to jest położone po prostu idealnie: przy samym szlaku. Posiada wiatkę, ogródek, trawniczek, tarasik... A tuż obok jest sklep. Ale to nie był zwyczajny sklep, to Supersklep :lol co chciałam to było, nawet pół zasobów apteki.
Rankiem podreptaliśmy sobie dalej, żegnając się z Rudawami i wkraczając w pięknie brzmiące Wzgórza Bramy Lubawskiej. Za Świerczyną pierwszy popas z widokami na jezioro Bukówka. Jak widać, zielona wzgórza są nie tylko nad Soliną :-o



Schodząc do Paprotek znów wytyczaliśmy ścieżki, znów objadaliśmy się darami lasu, znów zachwycaliśmy się falującymi zbożami… Wioskowa cisza i spokój mieszkańców, ruiny jakiegoś tartaku chyba, letniskowe zagospodarowanie na zboczach Zadziernej i kolorowa cudna tablica





A na szczycie punkt widokowy. Na szczęście tym razem nie zachmurzyło się i mogliśmy wystawić się na kojące działanie wiaterku i cieszyć oczy widokami.
W miejscowości Bukówka przywitaliśmy się znów z asfaltem (bleee), zmieniliśmy zatem butki i podążyliśmy na zasłużony obiad do Lubawki, mijając po drodze ciekawe kapliczki.
Sama Lubawka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie: małe miasteczko z pięknym , takim „jeleniogórskim” rynkiem, pyszne jedzenie, mili ludzie (zostawiłam sobie pod stołem w restauracji aparat, czekał grzecznie w barze na mój powrót ;) )
I upał. Dopiero Leszczynowy Wąwóz (tylko gdzie te leszczyny? ) dał wytchnienie, a Lipowe Siodło powitało deszczem. Czarnogórę minęliśmy sama nie wiem kiedy i dotarliśmy do wiaty jakiegoś koła łowieckiego . Ta ma na wyposażeniu nawet dziecięce krzesełko ;)





W Betlejem rzut oka na letni pawilon opata


i pora poszukać jakiegoś noclegu. Krzeszów okazał się być jednak ciężkim orzechem do zgryzienia i już lekko niepewnie się mi zrobiło, na szczęście niemal rzutem na taśmę pokoik znaleźliśmy.
Będąc w Krzeszowie nie mogliśmy sobie odpuścić zwiedzania opactwa. Jeszcze wieczorem obspacerowaliśmy miasteczko, sprawdziliśmy gdzie co i jak, i rankiem bladym świtem o 8.30 stanęliśmy przed centrum pielgrzyma, święcie przekonani , że będą kilometrowe kolejki, bo skoro wszystkie miejsca noclegowe zapełnione, to całe to towarzystwo rano rzuci się do kościoła. Oczywiście było pusto, tylko my i nasz audiobook + stareńki zakonnik modlący się w kąciku. Powiem jednym zdaniem: kto nie był, ten musi Krzeszów koniecznie odwiedzić.
Zanim wybiło południe, zameldowaliśmy się na Górze św.Anny, mijając po drodze pola chabrów pomieszanych ze zbożami ;) , gniazdo os, wiatę nówkę-nierdzewkę i całą sielsko-anielską okolicę. A potem było jeszcze piękniej. Po opuszczeniu Góry Ziuty



Przemarsz przez Grzędy zapisał się w mej pamięci jako jedna długa asfaltowa wstęga okraszona nowymi wiatami przystankowymi bez rozkładów jazdy :) Kiedy ten etap wędrówki był już za nami, zaczęło się podejście na Suchą Górę



Na Lesistą Wielką wdrapywaliśmy się przy odgłosach burzowych zastanawiając się, czy i jaka wiata tam jest (czy to przypadkiem nie będzie tylko ławeczka). Burza sobie ostatecznie poszła w inną stronę, a wiata okazała się być konkretną :)
Do Ostrosza zejście jeszcze jako takie, ale to, co było potem, to omatkoboska ;) Ja się tylko zastanawiałam, czy tutejsze służby ratunkowe mają helikopter, bo oczyma wyobraźni widziałam już mężowskie kolano w drzazgach :| Na szczęście moje obawy nie były prorocze i do Kowalowej doszliśmy w całości. A ponieważ był to TEN czwartek (co to superważnymecz, znaczy półfinał euro), więc zaplanowaliśmy, że naszą wędrówkę zakończymy w Sokołowsku. Znalezienie noclegu było znów wyzwaniem , któremu my sprostaliśmy (choć nie był on z gatunku budżetowych), za to nasi piłkarze w nocy polegli. No nic, życie :oku
W piątkowy ranek odtrąbiliśmy zakończenie pierwszego etapu naszej gss-owskiej wędrówki . Oczekując na autobus, który miał nas dowieźć do Wałbrzycha, jeszcze spacerek po przeuroczym Sokołowsku



Potem pociągiem przetransportowaliśmy się do Jeleniej Góry, by odbyć wędrówkę w czasie (ech, te szkolne wspomnienia ;) ),



a potem krętymi drogami (opcja w nawigacji pt. omijaj główne drogi) do Opola, na jeden z pierwszych w Polsce koncertów Nohavicy.
I do domu, zarobić na kolejny wyjazd ;)
cdn
_________________
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Ostatnio zmieniony przez Lidka 2022-02-26, 20:05, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
włodarz 

Dołączył: 13 Maj 2014
Posty: 2636
Skąd: Góry Sowie
Wysłany: 2022-02-26, 19:23   

Z przyjemnością przeczytałem :-)
_________________
Sudeckie Ilustracje
 
 
laynn
[Usunięty]

Wysłany: 2022-02-26, 22:26   

Lidka napisał/a:
Na prośbę

Dziękuje bardzo :)
Świetnie się czytało, muszę jeszcze raz z mapą przeczytać tą relację, bo poza Izerami, regiony jeszcze dla mnie mało odkryte.
Lidka napisał/a:
Co nie zmieniło absolutnie mojego zachwytu nad Górami Izerskimi, które w kategorii: Góry Pozabieszczadzkie , plasują się na miejscu pierwszym.

Oj mają coś, może aż tak wysoko ich nie umiejscowię, ale...ścisły Top Gór dla mnie...choć byłem dopiero raz.
Lidka napisał/a:
Jak widać, zielona wzgórza są nie tylko nad Soliną

No rzeczywiście, podobny widok.

Jeszcze raz dzięki za tą relację...i czekam na kolejny-mam nadzieje, kolejne części.
:)
 
 
Lidka 
Lidka


Dołączyła: 26 Sty 2022
Posty: 367
Wysłany: 2022-02-26, 23:46   

włodarz, cieszę się, tym bardziej , że to przecież Twoje tereny.
laynn napisał/a:
czekam na kolejny-mam nadzieje, kolejne części.

mówisz-masz  :lol


Odcinek 2
14 sierpnia po odstawieniu psa na wczasy do Babci, cali i zdrowi dojechaliśmy sobie do Kłodzka, by zostawić z pewnym niedowierzaniem samochód na bezpłatnym parkingu tuż przy stacji Kłodzko-Miasto i z opóźnieniem około kwadransa dobić do Wałbrzycha, w związku z czym musieliśmy czekać godzinę na kolejny bus do Sokołowska  :rol
Miasteczko przywitało nas kompletnie inaczej, niż żegnało 1,5 miesiąca wcześniej: tłumy ludzi :o-o
Przedarłszy się przez city pomaszerowaliśmy dziarsko czerwonym szlakiem początkowo asfaltem, potem milszą dla stóp polną drogą przez pozostałości poniemieckiego cmentarza, by zderzyć się z pionową ścianą prowadzącą na Bukowiec  :D Idąc w swoim własnym stylu himalajskim, sapiąc i ocierając pot z czoła, dotarliśmy na szczyt. Elegancka ławeczka pomiędzy drzewami w jagodziskach, ale jagódki żadnej.
Dość długą chwilę przeznaczyliśmy na złapanie oddechu, co skończyło się podziwianiem zachodu słońca, a przecież jeszcze kawał drogi do Andrzejówki





Schronisko czubate. Podobno. Bo w jadalni kilka osób, na ławeczkach przed budynkiem mniej niż kilka… Posiliwszy się zapasami własnymi i schroniskowym piwem z Browaru Miedzianka zalegliśmy pod gwiazdami delektując się sierpniową nocą.
No nic, pora rozłożyć biwak pod szeflerą w korytarzu  :-o Rankiem jęki Krutula pt. „moje żebra” i „ za stary jestem na takie numery” + sms od córci, że jej najnowszy nabytek: mata samopompująca -jest the best , została jednoosobowo podjęta decyzja, że niech się wali niech się pali, następny zakup to luksusowe spanie   :haha
Śniadaniowanie przedłużyło nam się do 8-ej z powodu niepohamowanych chęci na kawę z ekspresu ... a potem to już prawie sprint , bo śmy umówieni gdzieś na szlaku z kolegą, którego znałam tylko z forumowych pogaduszek - Leuthenem . Jak wiadomo, „prawie” robi wielką różnicę, a po wczorajszym szoku spowodowanym brakiem jagód na Bukowcu, dziś sobie najspokojniej w świecie ten stres rekompensowałam malinami, których na stokach Turzyny było w bród  :usm
Na szlaku tylko my i maliny,  do czasu. Pod Skalną Bramą siedział bowiem już Leuthen. Zna ktoś „Atramentowe serce”? Od czasu przeczytania tej książki czekałam na taki „srebrny język”, obdarzony specyficznym darem czytania/opowiadania, które tak ożywia tekst, że fikcja staje się rzeczywistością.
I w ruinach zamku Rogowiec się doczekałam :lol
Na tej zamkowej wieży stałam z warkoczem jak Roszpunka... w dole widziałam rabusiów i rycerzy i wściekłych kupców, smakowałam tamtejsze wino i piwo, bo w wodzie mogły być bakterie...
Generalnie Krutul pilnował, żebym jednak nie pozostała w tamtejszych wiekach i musiałam wrócić na GSS w sierpniu 2016 roku  ;)
No to już zupełnie poważnie jeszcze słów kilka o Rogowcu: jest to znakomity punkt widokowy, z którego widać m.in. Wałbrzych, Chełmiec, Borową oraz Masyw Ślęży. Zamek sam w sobie też jest atrakcją, choć nie zostało z niego zbyt wiele.





No to komu w drogę: to tym razem w dół, do doliny Rybnej i Gospody Sudeckiej. Tam zmieniły nam się leuthenowe opowieści ze średniowiecznych na drugowojenne , by wraz z rozpoczęciem podejścia na Przełęcz pod Wawrzyniakiem zamilknąć w celu złapania oddechu. Na szczęście potem było znów w dół, przerwa pod sklepem w Jedlince połączona z konsumpcją oranżady na schodach, a po przekroczeniu rzeki Bystrzycy wkroczyliśmy szutrową autostradą w Góry Sowie z Masywem Włodarza na początek. Na Przełęczy Marcowej jeszcze dostaliśmy możliwość wytchnienia ze względu na obecność wiaty



Parę opowieści dalej, gdzieś pomiędzy krzakami, Leuthen wskazał mi ścieżkę, która wiedzie na Włodarza. Idziemy? No ba! A tam oprócz pięknych widoków ze skałek , to jeszcze tajemnicze puzderko z wstążeczką pod stopami… Czyżby jakiś romans w Włodarzem w tle?
Przy okazji zostałam uświadomiona, co oznacza Włodarz... Ten szczyt nazywał się po niemiecku Wolfsberg. Można to tłumaczyć jako Wilcza Góra albo Góra Wilka. Na wierzchołku Włodarza znajdują się dwie niewielkie skałki. Ktoś skojarzył ich kształt i rozmieszczenie z kłami wilka i tak powstała niemiecka nazwa...
Lasem dotarliśmy do Grządek, gdzie GSS krzyżuje się ze Szlakiem Martyrologii. W odległości ok. 30 minut marszu od tego miejsca znajdują się obiekty naziemne kompleksu Osówka, znane jako Kasyno i Siłownia. To miejsce stało się okazją do kolejnej leuthenowskiej opowieści:
o operacji Gomora- czyli o łączonych nalotach brytyjsko-amerykańskich na Hamburg (na przełomie lipca i sierpnia 1943 r.). Było to jedno z kilku niemieckich miast, w których alianckim bombowcom udało się wzniecić tzw. burzę ogniową. Było to coś na kształt gigantycznego komina, w którym wirował w górę ogień. Po mieście wzdłuż ulic przemieszczały się trąby powietrzne (tornada) ogniowe. Nie szło przed nimi uciec…
Przyjemna wędrówka lasem przerodziła się w krajobrazową błogość dla oczu. Tak to ja mogę, choćby i przez tydzień ;)





Ale co dobre, to się szybko kończy: nastał asfalt a wraz z nim





I tu nasze drogi się rozeszły. Tzn. ja wraz z Krutulem odeszliśmy w statecznym tempie w stronę Przełęczy Sokolej, a Leuthen pogonił w podskokach do Sierpnicy.
I nastała cywilizacja wraz z mnogością restauracji, a po zasłużonym posiłku zdołaliśmy dotrzeć tylko do schroniska Orzeł, gdzie w bufecie spożyliśmy pyszne lokalne piwo, i już postanowiliśmy tam zanocować.
Rano nie budząc nikogo wybyliśmy w kierunku Wielkiej Sowy mijając po drodze schronisko Sowa zamknięte na głucho i z odpowiednią adnotacją na drzwiach. Całe szczęście, że nie chciało nam się poprzedniego wieczora iść dalej  :) Kilka dni później dowiedzieliśmy się, ze gospodyni jest po operacji i ta sytuacja zmusiła ją do zamknięcia na czas jakiś schroniska.
Stąd już przysłowiowy rzut beretem do wieży





Otwarta od 9,30, a jest 8,15. No to chwilka rozmowy z jakimś biegaczem, pogłaskanie kota i idziemy dalej, tym razem jest płasko. Spotykając całkiem sporo osób (starsi panowie z kijkami lub zbieracze jagód) czyli ok.pięciu, mijamy Kozie Siodło i Kozią Równię (kóz brak). Przy Niedźwiedziej Skale trzeba na chwilę przystanąć:



zdjęcie ze strony polska-org


W górach jestem znowu prawdziwym
człowiekiem; tam stajemy się braćmi
i wszystko co brzydkie i błahe opuszcza nas


To słowa Hermanna Henkla, wielkiego propagatora turystyki w G.Sowich. Ten tekst widnieje po polsku i po niemiecku na tablicy pamiątkowej wbudowanej w skałę, szkoda tylko, że jakiś pacan „udekorował” ją sprayem.
A potem to już wiatki i wyciągi, czyli dochodzimy do Przełęczy Jugowskiej, a potem do Zygmuntówki. Jakoś sterylnie tam w schronisku, zatem zasiadamy w towarzystwie wielkiego wilczura na ławeczkach pod drzewem i po spałaszowaniu części zapasów ruszamy dalej , nieco się zlewając potem przy pokonywaniu stoków Rymarza ;) , omijając ławeczkę na Słonecznej i zatrzymując się dopiero pod wieżą na Kalenicy. Taka elegancka jak ta na W.Sowie to ona nie jest, ale przynajmniej nie ma wyznaczonych godzin wchodzenia  ;)
Powietrze jakieś takie zamglone. Dalsza wędrówka lasem lasem lasem, aż doszliśmy do szutrówki z łaciatymi drzewami  :)





A potem dopadł mnie straszny gniew na przyrodniczo-konsumpcyjne marnotrawstwo. Otóż wzdłuż tej białej szutrowej drogi całe hektary jeżyn, wielkich, dojrzałych i na pewno przepysznych!! Ale niestety nie do zjedzenia, bo całe białe od tego pyłu! Białe i owoce i krzaki i wszystko!  nawet ja  :nie
A potem znów weszliśmy w las. Tzn. ja tak myślałam, ale to nie była prawda. Bo to nie był las, tylko zamaskowane forty. Srebrna Góra wita :D Na nocleg trafiliśmy do super miejsca: tablica „Tanie noclegi”, a pod nią „Do sprzedania” a na podwórku starsza energiczna pani która na moje pytanie, czy da radę na jedną noc, najpierw się zastanowiła, potem obejrzała od stóp do głów, potem od głów do stóp , a na koniec rzekła, ze miała już nikogo nie brać, bo jest zmęczona sezonem i ma nie posprzątane pokoje,  a w ogóle to chce ten pensjonat sprzedać i mieć spokój na stare lata, ale widać, że z nas są ludzie gór, to mamy się rozgościć  :lol
No to szybko zrzuciliśmy klamoty, dowiedzieliśmy się, żeby nie kupować w delikatesach- bo drogo tylko kawałek dalej, piwo wypić u Wacusia, i podreptaliśmy.
W centrum Srebrnej Góry objedliśmy się jeszcze wiśniami w opuszczonym ogrodzie








I zamiast iść spać jak ludzie, to siedzieliśmy z panią Jagusią do późna w noc, wysłuchując wspomnień o początkach powojennego harcerstwa i turystyki w Sudetach, bo taka właśnie gospodyni-pionierka ze Lwowa nam się trafiła  :D
Poranne oblucje i wymarsz asfaltem na Przełęcz Srebrną. Dalsza droga za mostem szerokim na 3 czołgi, ale nośność na 2 rowery ew. jeden plecakowicz ;) Widoki w dół to niezła zabawa








Jak już nacieszyliśmy się końcem ruchliwej drogi, nastał czas konsumpcji jeżyn
Czarnych pysznych i słodkich a nie pokrytych białym badziewiem . Spacer do Czeskiego Lasu obfitował ponadto w początkowo skąpe widoki na twierdzę, ale potem coraz konkretniejsze





Czerwieńczyce - wioska całkiem sympatyczna, można tam w środku lata spotkać bałwana ;)





Przy krzyżu skok w bok i już polne drogi zachęcające do tzw. dyziowania, ale najpierw trzeba chwilę poświęcić na gdybanie, w którą stronę iść, bo przecież znaki szlaku ktoś wkomponował wielce akuratnie w środek chaszczy ;)








W okolicach okołopołudniowych dotarliśmy do Słupca. To już metropolia, a szlak wiedzie od ogródków działkowych przez centrum handlowe po połoniny (nazwa ulicy ;) )
I tu-czyli w Słupcu- mam nadzieję, że nadal jest- godne polecenia miejsce na przerwę obiadową (chociaż z drugiej strony my się tak objedliśmy , że potem nie mogliśmy się ruszać, to nie wiem, czy chwalić ;) ). Dokładnie naprzeciwko jakiegoś media czy innego oszołoma jest bar Targówek, gdzie wydałam łącznie 20 zł (na 2 osoby), kolejka była dłuuuga a mieszkańcy stali ze słoikami bo obiadki brali do domu. Po fakcie dowiedziałam się od obsługującej pani, że przecież można brać pół porcji, tylko kompotu nie dzielą ;)





Klucząc zgodnie ze znaczkami szlaku opuściliśmy miasto i drogą asfaltową mozolnie wdrapując się pod górę dotarliśmy do ni mniej ni więcej, tylko drogi krzyżowej. Droga krzyżowa jest piękna, ale przy naszych pełnych brzuchach po prostu mordercza  :rol
Samo Sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej Ziemi Noworudzkiej to nowa budowla, choć pierwszy kościół powstał tam w 1680 r. jako wotum za ocalenie od zarazy. W tym miejscu na chwilę opuściliśmy czerwony szlak, by zielonym dojść do wieży na Górze Wszystkich Świętych. No piękna jest po prostu. Pierwsze skojarzenie to latarnia morska :D





I wiatr świeży niemal jak morska bryza . Nic, tylko poplażować :D Grzecznie jednak powędrowaliśmy z powrotem do miejsca opuszczenia szlaku czerwonego a potem w kierunku Ścinawki Średniej (znaki w lesie są reglamentowane, należało być czujnym i cierpliwym). Od Księżna znów asfalt, ale taki „wybiórczy” ;) A w Ścinawce z braku pięciogwiazdkowej restauracji zasiedliśmy pod biedrą w sąsiedztwie pani sprzedającej jagody, zdjęliśmy buty i spożyliśmy zakupione chwilę wcześniej podwieczorkowe produkty ;) Dywagując nad potencjalnym miejscem noclegowym i generalnie - co dalej ósma klaso-  spędziliśmy na wyżej wzmiankowanym parapecie godzinę, po czym doszliśmy do wniosku, że do Wambierzyc sił nam jednak chyba wystarczy. No to komenda: buty włóż , garby na się i w drogę :D A ta droga zamienia się w piękną i polną po to by w punkcie kulminacyjnym powalić mnie . I to dosłownie ;)





Mamy jak na dłoni Góry Stołowe a w dole Wambierzyce. To idziemy, prosto do Bazyliki, bo tam mamy w planie spać. Dostaliśmy podpowiedź, żeby zadzwonić drugim guzikiem w domofonie, to wyjdzie zakonnik od pielgrzymek i jakiś pokój/celę nam da. Dokładnie tak się stało  :)
Plecaki zwalić, buty zmienić, nawodnić organizm  - taki plan minimum na wieczór. Ale, że zachciało mi się na kolację sałatki z tuńczykiem, to doszedł jeszcze rejs po kilku okolicznych sklepach w poszukiwaniu składników, bo jeden nie był w stanie zaspokoić moich wygórowanych wymagań  :D
W czwartkowy poranek zwiedziliśmy sobie jeszcze Bazylikę i mijając rozkopane do maksimum wąskie uliczki wydostaliśmy się na łąki pełne koniczyny i przechylonych w różne dziwne strony ambon myśliwskich. Jakiś obrońca zwierząt pewnie coś podpiłował, bo były 3 i wszystkie w ruinie  :-o
Strome podejście na grzbiet Golca wyciska ze mnie siódme poty, ale z odpoczynku nici - wszędzie wielgaśne mrówy. Dopiero na drodze do wsi Studzienno jest chwila na wyrównanie oddechu przy kapliczkach





Można wyrównać nie tylko oddech, ale i poziom witamin w organizmie  :)
Wzdłuż szlaku rośnie sobie całe mnóstwo kolorowych mirabelek, akurat idealnie dojrzałych i przepysznych





Po przekroczeniu granicy Parku Narodowego Gór Stołowych szlak znów przypomina o swoim górskim charakterze a kapliczki stanowią dobrą okazję do zatrzymywania się 





Na Rogaczu spotkaliśmy pierwszych turystów w dniu dzisiejszym, i to od razu ciekawe egzemplarze: nie zauważają wielkiego drogowskazu, a już tym bardziej nie wiedzą, gdzie idą...
(I takie osobliwości przez najbliższe 2 dni będą nam towarzyszyć ;) ) Czerwony szlak wkracza teraz pomiędzy skalne grzyby, które w większości są popodpierane wszelakiej wielkości patykami (Inaczej by się przecież przewróciły).
Od Szosy Stu Zakrętów nudna szutrówka (z pewnością nie dla rowerzystów, których tu mnóstwo) wiedzie przez las, aż napotyka Pustą Ścieżkę i zamienia się w ciekawszą dróżkę wiodącą ostro pod górkę, by znów przybrać charakter drogi rowerowej i w takim kształcie dotrzeć pod Szczeliniec Wielki. A tam - jak wiadomo-tłumy.
Jeszcze sobie zeszliśmy coś wszamać w stronę Karłowa, pooglądać kramy z pamiątkami delektując się faktem, że niczego nie kupujemy i powolutku wdrapaliśmy się po schodach i kładkach do schroniska na Szczelińcu, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Chwilowo byliśmy sami w pokoju 10-osobowym, więc zrobiwszy hurtowe pranie rozwiesiliśmy je na rozciągniętych pomiędzy łóżkami kijkach trekkingowych i zawinęliśmy się na taras.
W tzw.międzyczasie tymczasowi goście już sobie poszli, a dobiła jeszcze do nas bardzo sympatyczna 5-osobowa rodzinka. Jedyną osobą z dużym plecakiem był tatuś. Mamusia i dzieciaczki (lat od 5 do 10) targali plecaki typu szkolnego. Wakacyjna wyprawa górska była ich marzeniem, i właśnie teraz się to marzenie spełniało. 
A jak jeszcze  Krutul przytargał z baru gitarę, zachód słońca zrobił klimat





To się dowiedzieliśmy, że takich udanych wakacji to jeszcze nie mieli  :)
Przejście przez labirynty Szczelińca Wielkiego to zawsze dla mnie wielka przyjemność. W ten piątkowy poranek pierwszy raz mi się zdarzyło bezludnie  :o-o
Tylko na samym początku minęła nas kilkuosobowa grupa młodych wspinaczy-kursantów z linami i kaskami, a tak to hulaj dusza piekła nie ma: jesteśmy sami (tzn. było, ale Piekło ;) )





Koniec tej bajkowej zabawy, pora stawić czoło faktowi, że w Karłowie mamy połówkę  :haha
Krutul koniecznie chciał mieć zdjęcie z tego miejsca, by móc się pochwalić , że 222 km za nami ;) Po sesji zdjęciowej dokonywanej komórką (by mógł wysłać mms-y)- skręt na Lisi Grzbiet. Cóż za smakowity i uroczy szlak! Generalnie nawet końcówki lisiej kity nie zauważyłam, za to fioletowo było dookoła a i moja twarz podobno cała  :-)
Kwitnące wrzosy i wielkie jagody nagrzane słońcem :D Pomiędzy nimi ścieżka: głazy albo piasek jakby prosto z plaży, oczywiście pusto.





Pierwszych turystów spotkaliśmy dopiero na betonowej drodze wiodącej do Błędnych Skał. Początkowo chcieliśmy przejść i tę dodatkową atrakcję, ale jak zobaczyłam ogonek stojący do kasy, to mi się odechciało
Na parkingu przerwa na gofry i lody i zejście do Kudowy Zdr. Początkowy tłumek odszedł wraz z niebieskim szlakiem , zatem już samotnie szliśmy sobie przez lasy i łąki





W momencie dotarcia do drogi asfaltowej poczuliśmy , jaki jest skwar. Ten- w zasadzie niedługi odcinek- do centrum miasta, po prostu nas wykończył. Jak zasiedliśmy sobie przy jakiejś knajpce to marzyłam tylko o mrożonej kawie i zdjęciu butów. Ostatecznie kolejność realizacji wymarzonych spraw się odwróciła, bo kelner dostał prikaz, ze mrożona oznacza mrożona, a nie tylko chłodna ;) i chwilę to trwało, ale dostałam taką jak lubię :D Oczywiście siedząc boso i mając rozłożoną mapę na stole przyciągaliśmy wzrok całej eleganckiej restauracji,
natomiast my mieliśmy trochę zagwozdki noclegowej. Ostatecznie wydzwoniliśmy sobie Słoneczną Zagrodę w Dańczowie i ze spokojną głową mogliśmy zacząć konsumpcję obiadu :D
Zwiedzanie Kudowy ograniczyliśmy do Muzeum Żaby  :lol





A potem asfaltową drogą, a jakże, ale przynajmniej zacienioną i mało ruchliwą dotarliśmy do Jerzykowic by tym sposobem wkroczyć w wielce malownicze Wzgórza Lewińskie. Przerwa na zmianę butów przy jakimś gospodarstwie, gdzie stały ławeczki i grill (ale nikt nas nie wygonił ) wiec było wygodnie, ale i intrygująco, bo w ogniskowym miejscu stała taka skrzyneczka





A potem wpadłam w cielęcy zachwyt. I to dosłownie, bo za płotami było mnóstwo słodkich cielaków :D A my przez płoty i drabinki





I te łagodne wzgórza dookoła...
Wchodząc do Dańczowa jeszcze zahaczyliśmy o sklep, ale z rzeczy które mnie interesowały (jogurt naturalny, śmietanka do kawy i oranżada ) była tylko oranżada , a z tych, co interesowały Krutula było wszystko (piwo) ;)
I lecimy do miejsca naszego dzisiejszego spoczynku. Pensjonat okazał się być wielkim ale przesympatycznym , zapełnionym w komplecie. Zostaliśmy ulokowani w pokoju tzw. turystycznym, a goście zmotoryzowani określili nas jako w pełni półprofesjonalnych turystów (i nawet zaoferowali się podrzucić gdziekolwiek, żebyśmy nie musieli się męczyć). Wieczorem jeszcze grupowy wymarsz na pstrąga (pyycha) i pora spać, bo w sobotę musimy mieć 150% sił, by dorównać choć leniwemu spacerowemu tempu Leuthena  ;)
Rankiem na pożegnanie dostaliśmy kawę gratis i w słusznym tempie ruszyliśmy w kierunku Przełęczy Lewińskiej, gdzie o 9 miało nastąpić spotkanie z kolejną dawką historii :D Krótka chwila na powitanie i lecimy pod tunelem, potem polami łąkami przełęczami w kierunku wzgórza Gomole. Ale chwilę wcześniej fantastyczne miejsce: ławeczka . Nie można przepuścić takiej okazji





Do ruin zamku Homole weszliśmy niebieskim szlakiem, po to by zasiąść na stercie desek (uwaga na wystające gwoździe) pozostałych po stojącej tam kiedyś wiacie, spałaszować plecakowe zapasy i usłyszeć garść historii o harcerskich biwakach i Państwie Gomolskim .
Powrócić na czerwony szlak należy tą samą drogą, ew. zaryzykować własne życie i sturlać się pomiędzy krzaczorami do stawu, który zarósł trzciną :D Ciąg dalszy wędrówki to coraz ciekawsze tematy o Kocie , Kalwinie i twierdzach. Ulubione pruskie wojska Leuthena muszą poczekać na kolejny raz, bo mnie najbardziej zaintrygował ów Kot, czyli Georg Katschker. Jako młody ewangelicki ksiądz wybył z rodzinnych Ząbkowic do Kłodzka, gdzie by pewnie sobie żył w zdrowiu i szczęśliwości, gdyby w okolicznościach wojennych tego miasta nie opanowali katolicy, którzy dali ewangelikom ultimatum: albo przechodzicie na katolicyzm albo wynocha. Georg wybrał drugą opcję i wrócił do rodzinnego domu, a tam sobie umyślił napisanie książki o historii Kłodzka. Ale widać wymyślanie pseudonimów literackich już wtedy było w modzie, więc przekształcił się w Georgiusa Aeluriusa, a aelurius to po prostu kot :D Ta jego książka roi się od mało prawdopodobnych , wręcz mitycznych zdarzeń, ale jest pierwszą kroniką tych ziem, a to się liczy :D
I na takich to opowieściach mijał nam czas, i ni z gruszki niż pietruszki dotarliśmy do Dusznik.
Park Zdrojowy przygotowywał się na sanatoryjne popołudniowe koncerty, a my wdychając tę atmosferę, powoli opuszczamy płaskie alejki na rzecz ścieżki zdrowia na zboczach Gajowej, by dojść do Jamrozowej Polany. Tam chwila nad basenem, a co! Leuthen doszedł do wniosku, ze pozostałą część trasy, czyli milion kilometrów asfaltu do Zieleńca, możemy pokonać już sami i raczej nie zginiemy ;) A żeby nie było lekko, to na odchodne dostałam cegłę! Tzn.książkę, ale miała ona na pewno odegrać rolę cegły w moim plecaku  :dev6
Wypada podziękować, że dał ją na pożegnanie a nie na powitanie (pół dnia sam ją targał  )  :lol  
No to sobie wzajemnie pokiwaliśmy i powędrowaliśmy z dyndającymi butami przy plecakach przeklinając po paru metrach jednak Leuthena, że nas tak zostawił samopas, bo jak by dalej nawijał o Aureliusie lub choćby wojnach husyckich czy Prusakach, to czas by zleciał i zapomniałabym że na tych górach , po których właśnie wędruję, leży śmierdzący w upale asfalt  :rol  
Niedzielny poranek w Zieleńcu powitał nas deszczem. Prognozy obiecywały poprawę tego stanu rzeczy dopiero po południu, więc zacisnąwszy zęby zakryliśmy nasz dobytek pokrowcami, siebie pelerynami i ruszyliśmy. Lasówkę powitałam z nadzieją w sercu na jakieś gorące coś, ale nawet sklep był zamknięty...
Na szczęście skończył się asfalt, a zaczął las. I tu trochę nieszczęścia w tym szczęściu, bo buty mi przemokły…  Ale szło się świetnie, aż do wyciągu przy Przełęczy Spalona, bo tam gdyby nie kijki, którymi można się było zaprzeć w trawie, to chyba byśmy nie dotarli na górę ;) To w schronisku Jagodna pora na obiad. Weszliśmy przemoczeni do środka, a tam:  grzeją kaloryfery! Rozumiecie to? W połowie sierpnia w schronisku! Rozwiesiliśmy swe przemoczone pałatki, spodnie etcetera i tak się rozochociliśmy, ze postanowiliśmy tam zostać na noc :D Po południu pełna prawie cały czas jadalnia zaczęła pustoszeć i z takim jednym bieszczadzkim maniakiem- Jakubem, którego w Sudety przygnała ciekawość, co zmieniło się przez ostatnie 20 lat, przegadaliśmy do późna w noc
Nawet nie wiem, czy faktycznie przestało padać, bo spod tego ciepłego kaloryfera to się nie ruszyłam się (dopiero do łóżka ;) ) Za to rano świeciło słońce, moje buty jeszcze stanu 100% suchości nie osiągnęły, ale nic, ruszamy Autostradą Sudecką, by po kilku kilometrach wkroczyć na pola Ponikwy. Nazwa wsi strasznie mi się podoba, okolica też. Początkowo łąki i pola, potem jakieś zrujnowane gospodarstwa, drzewa owocowe , fragmenty murków ni stad ni zowąd








Dalej zaczęła się regularna wieś z regularną krową (trawa chrup chrup: z daleka było słychać), regularnym traktorem na środku wąskiej drogi (zatrzymał bo musiał pogadać z sąsiadem), regularnymi ujadającymi psiakami i regularnym sklepem, w którym , jak nakazują wszelkie reguły, sok pomidorowy jest tylko dawtonowy, ble :D
Wioskę opuściliśmy kolejną polną drogą. Dalsza wędrówka wiodła pomiędzy całymi hektarami chyba gryki (przeplatane były żółtymi roślinkami, nie wiem czy zgodnie z życzeniem rolników;-) )





Wchodząc do Długopola Zdr. napotkaliśmy starszego nieco mieszkańca, który na nasz widok rzekł, że mieliśmy szczęście, że w sobotę miał tam miejsce jakiś lokalny bieg, to i drogi wykosili, bo tak to byśmy w gąszczu zaginęli :D
Długopole - miejscowość uzdrowiskowa, ale kompletnie inna niż Kudowa czy Duszniki. Mieliśmy problem ze znalezieniem jakiegoś miejsca, gdzie można by coś zjeść ok.12-tej. Wszystko co dla „zwykłych” ludzi to po 14-tej.
No to zakupy , jakiś odpoczynek w Parku Zdrojowym , obejrzenie ślicznego dworca kolejowego i w las. Tu już nie było jagód tylko jeżyny, a że czasu pod dostatkiem, bo dziś nocleg w Wilkanowie, to nie przepuściłam znakomitej większości :D Jak się zaczęły pola, to i przygrzało, a na niebie dziwne chmury...
Mieliśmy informacje, że na tych polach może być problem z oznakowaniem szlaku, więc w razie niemania info, gdzie skręcić, można dojść do drogi asfaltowej i skręcić w lewo, to się trafi z powrotem na szlak. Ale na obecny moment skręt jest oznaczony bardzo dobrze





I tym sposobem wkracza się znów na upragnione asfaltowe drogi  :D , a po 2 km do Wilkanowa. Po prawej stronie jest cmentarz z nową siatką i starymi pięknymi kolumnami przy bramie





A po lewej ruiny pałacu, który w XVI w należał do rodu von Althann z Międzylesia. I aż do końca wojny w 1945 był piękny i zadbany, a potem przejął go PGR, w latach 80. i 90. XX w. przeprowadzono remont, próbując przeznaczyć go na hotel. Cztery budynki bramne zyskały wtedy nowe stropy i dachy, pałac - nowe stropy. W 1991 r. budynek przejęła gmina, która wystawiła go na sprzedaż. Jednak wskutek powodzi z 1997 r. mury zostały poważnie uszkodzone, a część ścian runęła, i tak stoi sobie teraz opuszczony, zarasta chaszczami i wciąga wędrowców





Wędrowców też wciągają różne przysklepowe wiatki





I jeszcze kościół też wciąga, zwłaszcza jak są drewniane schody i wchodzi się od zakrystii bo remont :D A dookoła kościoła też remont





W Wilkanowie nocowaliśmy w agro „U Gieni”, które to najwyraźniej w świecie przyjmuje wielu gieesowców , co wywnioskowaliśmy przeglądają Księgę Gości (taką starodawną papierową i grubą, a nie w Internecie). Rankiem pożegnania, życzenia na drogę i polny marsz do Marianówki, a potem na Igliczną. Sanktuarium z powodu niewłaściwego odzienia nie zwiedziliśmy (wielka groźna baba uznała chyba, że zbyt seksownie wyglądam w spodenkach do kolan, i Panu Bogu będzie to niemiłe), ale drogę krzyżową i owszem





i po odpoczynku na przyschroniskowym tarasie ruszyliśmy w drogę w dół do wodospadu Wilczki





W Międzygórzu jeszcze obiad i idziemy dalej, mając już coraz mniej siły. Jakaś bez energii tego dnia byłam, porządnej kawy mi się chciało, upał doskwierał, pod górę asfaltem...
Marudzę i narzekam człapiąc się wolniej niż zwykle, śpię idąc, aż w końcu ziściło się moje marzenie dnia dzisiejszego: lavazza ! a potem jeszcze leżaczek  :ops
I tak minęła sobie mała godzinka i potem już odzyskawszy siły mogłam stawić czoło rzeczywistości, czyli podejściu do schroniska na Śnieżniku. My pod górę, a cała rzesza mniejszych i większych ludzi w dół ;) Po dotarciu do schroniska piwo, paluszki, reset i start na Śnieżnik . Samotnie. Krutul coś szeptał do swych kolan, że jeszcze tylko jeden dzień...
Na szczycie też byłam sama. A jak zeszłam z powrotem, to czekała na mnie niespodzianka: nasza towarzyszka zimowych bieszczadzkich rajdów też postanowiła przejść GSS, i oto nastąpiło przypadkowe spotkanie :D Pogaduchy do późna, potem jeszcze rankiem, i o 8 jej sprinterskiej ekipie pokiwaliśmy, a sami powolutku pomalutku ruszyliśmy ich śladem na Czarną Górę. Im bliżej tego szczytu, tym głośniej: chyba jakieś przygotowania do zimy. Na samym szczycie drewniana wieża z pięknymi widokami (wtedy była czynna, teraz ponoć jest zamknięta) i całkiem sporą ilością chętnych do wdrapania się na nią.





Oczywiście znakomita większość wjechała kolejką, ale sporo jest też tych, którzy przybyli czerwonym szlakiem z Przełęczy Puchaczówka. Znów miałam wrażenie , że idziemy pod prąd ;) Na przełęczy spotykamy kolarzy szosowych bardzo młodych i bardzo zmęczonych, a trener siedzi w samochodzie i każe im jeszcze raz wjechać i zjechać
Nam nikt nic nie każe, więc sami sobie każemy iść dalej lasami łąkami przez Kąty do Lądka Zdr





I oto tablica, oznaczająca koniec II etapu GSS




Co prawda stamtąd do Rynku, gdzie byliśmy umówieni z Leuthenem, a jakże, jeszcze ze 4 km, ale my już świętowaliśmy sukces, który pyszna pizza tylko przypieczętowała :D
A kolejnego dnia pokiwaliśmy Sudetom, by końcówkę urlopu spędzić w Danielce w B.Żywieckim  :-)  
cdn
_________________
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Ostatnio zmieniony przez Lidka 2022-02-26, 23:51, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
laynn
[Usunięty]

Wysłany: 2022-02-27, 08:32   

Ech, czy warto pisać, że chcę lata...? ;)
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6082
Skąd: Oława
Wysłany: 2022-02-27, 13:18   

Widzę po relacji, ze jestescie bratnimi duszami w aspekcie pozyskiwania soczystych darow lasu w celu konsumpcji :) Zawsze mnie to dziwi, ze przy szlakach wisi tyle malin, jezyn, sliweczek - a mało kto sie częstuje!

Cytat:
aż doszliśmy do szutrówki z łaciatymi drzewami :)


Czy udalo sie dowiedziec co te łatki oznaczają? Bo iles razy napotykalismy takie drzewa i zawsze nas to strasznie intrygowalo!

Cytat:
I zamiast iść spać jak ludzie, to siedzieliśmy z panią Jagusią do późna w noc, wysłuchując wspomnień o początkach powojennego harcerstwa i turystyki w Sudetach, bo taka właśnie gospodyni-pionierka ze Lwowa nam się trafiła :D


Ojojoj! Tego wieczora to wam zazdroszcze! Acz wisni w opuszczonym sadzie tez! Srebrna Gora widze - pokazala sie z dobrej strony :)



Cytat:
i przechylonych w różne dziwne strony ambon myśliwskich. Jakiś obrońca zwierząt pewnie coś podpiłował, bo były 3 i wszystkie w ruinie :-o


Moze to byl "szlak ścietych ambon"? :-o Kiedys grupa znajomych aktywistow takowe za sobą znaczyla - ale to chyba bylo dawniej niz w 2016...

Cytat:
Na Rogaczu spotkaliśmy pierwszych turystów w dniu dzisiejszym, i to od razu ciekawe egzemplarze: nie zauważają wielkiego drogowskazu, a już tym bardziej nie wiedzą, gdzie idą...



Myślę ze to podswiadoma chęć unikania tłumu moze tak negatywnie wplynąć na wzrok i zdolnosci orientacji w terenie ;) Zwlaszcza w parkach narodowych to tak dziala ;)


Fajna ta wasza wędrowka! Taka pelna znanych i lubianych miejsc, płowosci letnich traw, podsklepi i braku pospiechu!


Cytat:
Do ruin zamku Homole weszliśmy niebieskim szlakiem, po to by zasiąść na stercie desek (uwaga na wystające gwoździe) pozostałych po stojącej tam kiedyś wiacie


Szkoda ze jej juz nie ma! Fajna byla ta wiata!



_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
Ostatnio zmieniony przez buba 2022-02-27, 13:22, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
włodarz 

Dołączył: 13 Maj 2014
Posty: 2636
Skąd: Góry Sowie
Wysłany: 2022-02-27, 15:00   

Lidka napisał/a:
łodarz, cieszę się, tym bardziej , że to przecież Twoje tereny.

Koniec pierwszego etapu i początek drugiego szczególnie :-)
Lidka napisał/a:
jeszcze słów kilka o Rogowcu: jest to znakomity punkt widokowy, z którego widać m.in. Wałbrzych, Chełmiec, Borową oraz Masyw Ślęży

Również Karkonosze i Góry Kaczawskie
Lidka napisał/a:
bar Targówek

Ciekawe czy jeszcze działa? Sprawdzę przy okazji.
Lidka napisał/a:
Na samym szczycie drewniana wieża z pięknymi widokami (wtedy była czynna, teraz ponoć jest zamknięta)

Już jej nie ma, rozebrali
_________________
Sudeckie Ilustracje
 
 
Lidka 
Lidka


Dołączyła: 26 Sty 2022
Posty: 367
Wysłany: 2022-02-27, 15:01   

buba napisał/a:
w aspekcie pozyskiwania soczystych darow lasu w celu konsumpcji

to tylko ja się do tego grona zaliczam ;) a brak pośpiechu to moje drugie imię :D
_________________
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
 
 
Lidka 
Lidka


Dołączyła: 26 Sty 2022
Posty: 367
Wysłany: 2022-02-27, 15:54   Odcinek 3 -czyli optymiści na mecie :)

Dotarłszy w spokoju w bożocielny czwartek roku 2017 do Lądka Zdroju zasiedliśmy na smacznej pizzy i rozwodnionym piwie zbierając siły i koncentrując się przed kolejnym dniem, w którym to mieliśmy ruszać w góry. Jeszcze spacerek po ciekawych zakątkach zdrojowej części



i podziwianie najpatelni



W piątkowy poranek przemarsz na lądecki rynek



i już: PIERWSZA POZIOMKA ;) Mijając Wojtówkę i Orłowiec , wsłuchując się w prawdopodobnie burzowe dźwięki , drapiąc nogi krótkimi jeszcze pędami jeżyn, w końcu czuję że żyję :lol
Na Jaworniku Wielkim wdrapujemy się na wieżę, gdzieś w lesie spotykamy salamandrę, mijamy kopalnię z tłumkiem weekendowym w Złotym Stoku i zastanawiając się, czy nocleg mamy na ulicy pt: 1-maja czy też może 3-maja (na kamienicach są dwie wersje ;) ), docieramy na nasze apartamenta. Na 3 minuty przed ulewą :)
Sobota: ruszamy zatirowaną drogą na wschód. Mijając po drodze złotostockie wapienniki, czyli piece szybowe służące do wypalania wapna budowlanego i nawozowego



docieramy z ulgą do skrętu w las. Od razu milej i ciszej, zwłaszcza że przedzieramy się przez łąkę pełną „bezdomnych” ślimaków i trzeba uważać, żeby ich za bardzo nie przetrzebić. Potem asfalt, też zaślimaczony, ale taki z gatunku przyjaznych: zarośnięty trawami, mchem i ledwo widoczny. Takim oto traktem docieramy do Kolonii Błotnicy, gdzie obszczekują nas wszystkie psy wraz z przyległościami, i skręcamy w las. Krótka leśna dróżka, i znów wychodzimy na drogę, a tam mijają nas całe peletony rowerzystów. Po drodze wiata z kominkiem



i już widać sklep w Błotnicy. Ale w środku pusto. No to śmy zasiedli pod sklepową wiatką i poczekaliśmy na szefową, która to uświadomiła nas, że musiała na chwilę zamknąć swój biznes z powodu rajdu rowerowego, który to właśnie w Błotnicy miał swój start (i metę chyba też). A nie był to byle rajd:



to był początek rowerowej wyprawy życia Marcina Długopolskiego , ząbkowiczanina, którego chyba cały powiat „odprowadzał”. Na pewno mu było miło. Nam przy okazji też coś skapnęło- pączki dostaliśmy :D
Pogadali, podjedli, odpoczęli i ruszyli dalej. Do Paczkowa. Najtrudniejszy odcinek. Non stop droga asfaltowa z widokiem na brzegi jeziora. Nie można było tamtędy puścić szlaku? Na szczęście Paczków poprawił mi humorek swym klimatem, pyszną kawą, wesołym kierownikiem w Muzeum Gazownictwa i fenomenalną obsługą w Informacji Turystycznej (a tak z głupia frant weszliśmy spytać, czy jest może jakiś nocleg pomiędzy Paczkowem a Głuchołazami, bo 45 km jednorazowego przejścia to ja sobie nie wyobrażam, nawet teraz). Po wielodniowych –jeszcze w domu- poszukiwaniach jakowegoś noclegu na tym odcinku (agroturystyka Pod Bocianem chwilowo nie działała z powodu śmierci gospodarza) stanęło na awaryjnym autostopie, ale panie z wyżej wspomnianej IT wydzwoniły nam najnowsze agro w rejonie: Gejszę :)
Nawet deszcz już mnie nie denerwował. Opuszczaliśmy to miasteczko zauroczeni.
Meta w Trzeboszowicach, ale jeszcze po drodze krzyż pokutny



kwitnąca choinka



i „barmański” przystanek w Ujeźdźcu na wprost dworu :lol



I lekko przemoczeni dotarliśmy do Gejszy. Zniżkę dostaliśmy z racji posiadania plecaków :-) -gospodarzami okazali się emerytowani już przewodnicy sudeccy :-) Kilka metrów od sklepu, na szlaku, z warunkami godnymi najbardziej wymagających ludków. Zostaliśmy uraczeni jeszcze ciepłym chlebem produkcji własnej, zieleniną z własnego ogródka w ilości jak dla pułku, miłą pogawędką wieczorem i dobrym słowem na drogę rankiem :D
Pora ruszać dalej: przez pola pełne zielonego już rzepaku przeplatanego rumiankami, makami, chabrami, kapliczkami, mrówkami, domkami Baby Jagi, pokrzywami





W Sławniowicach dopadł nas kryzys. Ale z racji napotkanych ludzi:
*dzieci na rowerach z daleka krzyczące: dzień dobry,
*pani w sklepie : jak nie może pani znaleźć, to ja pomogę :)
*pan pod swym płotem: a dokąd droga prowadzi?
*pan z pieluchowymi zakupami: zazdroszczę, podziwiam, teraz kupiłem ruinę, remontuję, ale na kawę zapraszam …
+ zjedzone 2 lody + wypite napoje zimne = poprawa nastroju i powrót sił :-)
No to ruszamy dalej: poprzez znaki zakazu



Do Gierałcic, i dalej: przez zarośnięte ścieżki, na azymut przez pola,



do Bodzanowa, i dalej do Głuchołaz. Na rynku stuknęło nam 35 km. Do tej pory nie pobity rekord.
I tak nastał poniedziałek, a wraz z nim upalny poranek. Dziś dla odmiany – krótki odcinek, bo tylko 15 km do schroniska pod Biskupią Kopą.
No to jeszcze spacerek po Głuchołazach, wdrapanie się po 105 schodach na Wieżę Bramy Górnej (jakby łażenia pod górę było mało ;) ), drugie śniadanie i przez Park Zdrojowy ruszamy znów w góry. Na Przednią Kopę weszliśmy przy wtórze odgłosów zrywki i otwierając szeroko oczy na widok zakazu wstępu na szlaku



Podlesie- osada z trzech stron otoczona granicą, z kamieniem wisielczym



W Jarnołtówku zakupy i popas w knajpie włoskiej, odpoczywamy na zapas bo wedle mapy podejście na Biskupią Kopę da nam w kość ;)
No i prawda to, do Grzebienia dotarliśmy człapiąc jak stado żółwi. Stąd do schroniska to już rzut beretem



a tam- chłodne piwko, ciepły prysznic, pusto, i żądląca w krutulową stopę osa. Giczała mu spuchła jak głupia :rol A do Prudnika, gdzie kropka, zostało jeszcze 24 km... No nic, zobaczymy rano.
A rano mój dzielny małżonek wcisnął stópkę swą w buta i ruszył jak gdyby nigdy nic. Na Biskupiej Kopie nie chciało nam się czekać godziny do otwarcia wieży, więc tylko pogłaskaliśmy kota i pomaszerowaliśmy dalej odwracając oczy od trwającej tam na potęgę wycinki drzew



Na Srebrnej Kopie stwierdziliśmy, że tak wolnego tempa to jeszcze na tym wyjeździe nie osiągnęliśmy ;) cóż, upał i tor przeszkód robią swoje



Potem wpadłam w zadumę nad sensem stawiania takich oto platform, z których widać mniej niż z drogi obok, które nie mają daszku ani nawet ławeczki, za to SĄ.



Na Przełęczy pod Zamkową Górą budowniczowie drogi w ramach przerwy śniadaniowej zakorkowali całą szerokość przejścia, a przed Szyndzielową spotkaliśmy turystę!
Pokrzywna: to kolejne zakupy płynne . Straciłam rachubę, ile już wypiliśmy, ile much przykleiło się do mego spoconego nadobnego ciała i ile zdziwionych spojrzeń nas odprowadzało ;)
Wieszczyna: w końcu skrawek cienia!! Krutul olał wieżę widokową, wolał legnąć pod drzewkiem na trawce, ale nie dane mu było, gdyż iż ponieważ owa wieża znajduje się na terenie schroniska młodzieżowego, którego to kierownik na nasz widok wyszedł do bramy, wzniósł okrzyk radości, pogratulował bliskości końca i zaprosił na kawę i lody :lol
Panowie wdali się w gadkę, a ja podskoczyłam jeszcze wdrapać się na 11-ty metr wzwyż :)



I popodziwiać pomysłowe otoczenie :lol





Długota, Kobylica, Las Prudnicki, Sanktuarium św.Józefa, Prudnik! Rany! To już zaraz koniec! Jeszcze jakiś sklep by się przydał, bo znów wyschliśmy, a tu bida, szlak kluczy w te i nazad, dobrze chociaż, że na Rynku można przysiąść i coś przekąsić, popić, skorzystać z prysznica ;) , ale to przecież jeszcze nie koniec.



No to garby na plecy i ruszamy dalej. Gdzie ten dworzec! :? No w końcu jest, kropka ledwo widoczna na obdrapanym słupku, okolica nieszczególna (2 czarne audi bez tablic rejestracyjnych z hałaśliwą młodzieżą wewnątrz)...
Ale jest



Podobno przeszliśmy 444 km. :usm
_________________
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Ostatnio zmieniony przez Lidka 2022-02-27, 16:02, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
laynn
[Usunięty]

Wysłany: 2022-02-27, 23:57   

Fajne wspomnienie! :)
 
 
opawski1 


Wiek: 25
Dołączył: 21 Lut 2016
Posty: 1049
Skąd: Prudnik
Wysłany: 2022-03-06, 22:05   

Świetna relacja, bardzo mi się podoba! :) Dużo piszesz o odczuciach, spotkanych osobach, to lubię :)
Pozwoliła mi sobie przypomnieć wędrówkę GSS, który robiłem 2 lata po Tobie (sierpień/wrzesień 2018). Zmotywowała mnie troszkę żebym wydobył strzępy swoich relacji i jakoś to uporządkował w jeden post. To są narazie strzępy i mam nadzieję, że kiedyśpowstanie coś dłuższego. Jeśli Cię interesuje to możesz zajrzeć tutaj: Główny Szlak Sudecki 2018

Czytając Twoje przygody dodawałem kilka uwag od siebie, jak to było w przypadku mojego przejścia:

My GSS w Świeradowie zaczęliśmy od deszczu... potem też od wpadnięcia w błoto, ale potem tego ani temu na trasie już praktycznie nie było, bo była susza. W schronisku na Stogu kupowałem książeczki GOT PTTK bo w Świeradowie nigdzie nie mieli a się nalatałem ;)
Akurat na mnie Góry Izerskie nie zrobiły wrażenia podczas przejścia GSS, ale pewnie się mylę bo jeszcze od tej pory nie wróciłem w te pasmo ;)
Chodnik na Halę Szrenicką też nam dał w kość, szliśmy tam już po ciemku, w krótkich rękawkach, a pot się lał, ale było cicho nikt nie wrzeszczał ;)
Czajnik w Hali Szrenickiej stoi w tej świetlicy z tv, jak wchodzisz to w prawo za bufetem (w 2018 i 2021 r. stał w tym samym miejscu), może wcześniej go nie było?
Z grzbietu karkonoskiego tak mało zdjęć, a moim zdaniem to najładniejszy odcinek szlaku, ja miałem słonecznie, wy pochmurno, więc może dlatego. Gospodarzy starych w schronisku nad Łomniczką już nie ma, zostali wysiedleni, teraz jest tam remont.
Etap od Karpacza przez Rudawy mieliśmy najbardziej upalny na trasie, jakoś nie wiele zapamiętałem z tego dnia, dla mnie było jakoś monotonnie, a dzień też się nam zakończył ciekawie, bo nie kupiliśmy nic do jedzenia, nie znaleźliśmy noclegu, brakowało nam wody, ale wiata (pod Bobrzakiem gdzie też odpoczywaliście) i źródło pomogły :D
Cytat:
Posiada wiatkę, ogródek, trawniczek, tarasik... A tuż obok jest sklep. Ale to nie był zwyczajny sklep, to Supersklep :lol co chciałam to było

oj tak! to był super sklep, uratował nas głodnych i spragnionych :D Okupowaliśmy go i okolicę 2 godziny! Robiliśmy tu wielkie zakupy, jedliśmy dwa śniadania, ładowaliśmy telefony, aparaty i leżeliśmy na trawie. O agroturystyce przy szlaku dowiedzieliśmy się następnego dnia po noclegu w wiacie ;) Wzgórza Bramy Lubawskiej mi się podobały! ;)
Sokołowsko było dla mnie bardzo sennym, zapuszczonym miasteczkiem, potem podejście na Bukowiec dało w kość, na suchych drobnych kamieniach uciekały nogi, ale schronisko Andrzejówka ugościła należycie. Niektórzy z mojej ekipy poszli jeszcze na Waligórę... mi się nie chciało :P
o widzę kolejny dzień mieliście z Leuthenem, my za to też ze znajomymi bo oni akurat robili sobie GSS na raty po 2-3 dni i trochę nami przeszli, spotkaliśmy się przypadkiem ;)
Takie spotkania i rozmowy jak z panią Jagusią to coś co sobie bardzo cenię podczas takich wędrówek :)
Odcinek między Ścinawką a Wambierzycami z tą figurą pośród pól bardzo mnie urzekł, też tu odpoczywałem, ale za długo się nie dało, bo traktory pracujące na polu wzniecały tumany kurzu, w tamtym roku wróciłem w te miejsce na spokojnie i też wylegiwałem się pod rzeźbą ;)
Szczeliniec Wielki w schronisku mieliśmy spać, ale niby nie było miejsca. Spaliśmy w Karłowie, ale poszliśmy na zachód słońca na Szczeliniec by poświętować połówkę szlaku. Tez była tam cisza, zachodzik słońca, klimacik... choć nie taki jak u Was z gitarką ;)
Z Karłowa do Błędnych Skał szlak 2 lata temu przeniesiono na nudną drogę ze Skalniaka... to akurat kiepski pomysł, bo tamten odcinek był bardzo fajny, wśród wrzosów, piasku, skałek szlak już nie biegnie, motywują to ochroną przyrody...
Odcinek przez Wzgórza Lewińskie z płotami przez pastwiska i bydłem też bardzo mi się podobał! ;) Jego uwieńczeniem była samotna ławka, też tam siedziałem i robiłem sesję foto :D
Od Dusznik przez Zieleniec to chyba my już szliśmy inaczej bo tuż przed naszym przejściem poprawili trochę przebieg szlaku, częściowo zdejmując go z asfaltu.
Schronisko Jagodna jest mega! Zawsze tam uwielbiam wracać, jest klimacik, wystrój, a kaloryfery grzeją całe rok, można robić pranie po trasie :P
Zachwaszczonych odcinków przed Długopolem nie pamiętam, tam w Ponikwie sobie pamiętam pojedliśmy owoców z sadów, kilka gruszek przynieśliśmy do domu :D
Na Iglicznej weszliśmy na teren sanktuarium nawet do kościółka, ale zostaliśmy opiepszeni za opieranie plecaków o betonowy słupek "bo zniszczymy".... :D Kilka miesięcy temu zmienił się tam ksiądz (ten słynny z wyrokami sądu), mam nadzieję, że nie ma tam już tych wrednych bab i miejsce jest bardziej przyjazne niż było.
W Złotym Stoku też znaleźliśmy nocleg 3 min przed ulewą, na spontanie, polecili miejscowi, bo nigdzie nie było miejsca i już szukaliśmy dobrej wiaty przystankowej... :D
Widzę, że w Trzeboszowicach też znaleźliście świetny nocleg, my spaliśmy w Piotrowicach Nyskich, czyli nie jest tam jak pustynnie z noclegami ;)
Na koniec coś mało fotek z odcinka przez Góry Opawskie, nic z Głuchołaz, tylko 1 fotka z Kopy, jestem zawiedziony :P ale tak sobie myślę, pisałaś o wycinkach... chyba trafiliście na najgorszy czas w Opawskich gdy w rejonie Kopy wszystko było zniszczone bo masowo wycinali las, teraz jużjest znacznie ładniej, wyręby zarosły trawą, są "połoniny". ;)

To chyba tyle ode mnie, naprawdę miło sie czytało! :)
_________________
MOJA STRONA O GÓRACH OPAWSKICH: http://www.goryopawskie.eu/
Profil Facebook
 
 
Lidka 
Lidka


Dołączyła: 26 Sty 2022
Posty: 367
Wysłany: 2022-03-08, 08:51   

opawski1 napisał/a:
Te relacje można czytać i przeglądać bez posiadania konta na Facebooku

guzik tam, przy etapie VIII i każdym kolejnym już kazało mi się zalogować , by móc kontynuować :zly ja jednak cierpliwie poczekam na pełną relację czy to na Twoim blogu, czy tu, na forum. Nie musisz się spieszyć ;)
A tak na szybki- zawsze podziwiałam ludzi, którzy dzień po dniu potrafią pokonać odcinki 30km i więcej. Jak ja jednego dnia przejdę 32, to kolejnego "nadrabiam" i robię np.15 :D
opawski1 napisał/a:
tak mało zdjęć

no tak, przyznaję się bez bicia: ja się zatrzymałam z fotografowaniem na etapie -mam 2 klisze na wyjazd i musi wystarczyć :lol :lol I choć w aparacie jest karta mogąca pomieścić bodaj 1000, to nie pamiętam o takim aspekcie wędrówki, jak fotografie :P Choć były czasy, że pstrykałam takie kosmiczne ilości: jak córy były małe ;)
_________________
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
 
 
opawski1 


Wiek: 25
Dołączył: 21 Lut 2016
Posty: 1049
Skąd: Prudnik
Wysłany: 2022-03-08, 13:14   

Lidka napisał/a:

guzik tam, przy etapie VIII i każdym kolejnym już kazało mi się zalogować , by móc kontynuować :zly ja jednak cierpliwie poczekam na pełną relację czy to na Twoim blogu, czy tu, na forum. Nie musisz się spieszyć ;)
A tak na szybki- zawsze podziwiałam ludzi, którzy dzień po dniu potrafią pokonać odcinki 30km i więcej. Jak ja jednego dnia przejdę 32, to kolejnego "nadrabiam" i robię np.15 :D


Faktycznie po przeglądnięciu kilku dni, kolejnych już się nie da bez logowania do facebooka... Kiedyś dało się normalnie... coś namieszali :/

Właśnie idąc na GSS obawiałem się, że po którymś dniu maszerując ponad 30 dziennie nogi/organizm odmówią posłuszeństwa. Długie dystanse chodzę już od wielu lat bo i 50 i 60 km, ale zawsze kolejnego dnia odpoczywałem. Wcześniej przed GSS na wędrówkach z plecakiem byłem sprawdzony do 4 dni. Tutaj trzeba było iść codziennie przez 15 dni i jeszcze mieć ciągle na sobie ciężki plecak (mój ważył około 10-13 kg - zależy ile władowałem do niego jedzenia i picia). Okazało się, że w moim przypadku w kolejnych dniach nic już się nie działo, najbardziej zmęczyłem się do 3 dnia, potem gorzej już nie było, codziennie to samo: wędrówka, pod koniec dnia gdy przekroczyło się 30stkę czuć zmęczenie w nogach, w schronisku odpoczynek, regeneracja, sen, rano smarowanie nóg sudokremem (żyby nie było żadnych otarć, pęcherzy itp. i nie było - miałem złote buty :D ) "jak nowo narodzony" idę kolejny dzień ;)

Lidka napisał/a:
no tak, przyznaję się bez bicia: ja się zatrzymałam z fotografowaniem na etapie -mam 2 klisze na wyjazd i musi wystarczyć :lol :lol I choć w aparacie jest karta mogąca pomieścić bodaj 1000, to nie pamiętam o takim aspekcie wędrówki, jak fotografie :P Choć były czasy, że pstrykałam takie kosmiczne ilości: jak córy były małe ;)


"Dwie klisze" na takie wypady to moim zdaniem za mało ;) Choć może ja robię za dużo :P z takiego GSS przyniosłem ponad 1700 zdjęć :P
_________________
MOJA STRONA O GÓRACH OPAWSKICH: http://www.goryopawskie.eu/
Profil Facebook
 
 
Lidka 
Lidka


Dołączyła: 26 Sty 2022
Posty: 367
Wysłany: 2022-03-08, 14:24   

opawski1 napisał/a:
najbardziej zmęczyłem się do 3 dnia

Coś w tym trzecim dniu jest. Na GSS tego kompletnie nie odczułam, bo z założenia szliśmy lajtowo, i wręcz spowalnialiśmy naszą wędrówkę, żeby krutulowe kolano nie zbuntowało się na nowo. Ale pamiętam dokładnie GSB-spałam wtedy na Hali Miziowej- stopy mnie piekły jak diabli :/ A moi współspacze, którzy szli w odwrotną stronę, na wieść, ze to mój trzeci dzień, to dali mi tyle rad okraszonych własnymi wspomnieniami, że uwierzyłam w siebie na nowo ;)
_________________
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
 
 
Dobromił 


Dołączył: 09 Lip 2013
Posty: 14275
Wysłany: 2022-03-17, 10:25   

Ave Gad !

Trzy razy przeczytałem "Bastion" Kinga - 1200 stron. Tak więc stwierdziłem, że jestem gotowy do walki z Twoją nowelką :D

I nie żałuję. Bardzo słabo znam Sudety ale kilka miejsc rozpoznałem. Świetnie napisane, sporo szczegółów, bez szczebiotania, narzekania na innych i na świat. Pisz dalej !

P.s. Ta relacja jest mocno kulinarna :D
_________________
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Ostatnio zmieniony przez Dobromił 2022-03-17, 10:26, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Copyright © 2013 by Góry bez granic | All rights reserved | Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group