Mijam różne małe plaże na których, nie wiadomo czemu, nikt się nie kąpie. A takie ładne, nowoczesne. Na zdjęciu w tle ładnie widać przełęcz Baba i szczyt Magaro w górach Galiczica, zdobyty dwa lata temu. Pytanie, czy teraz można tam było iść, bo po wprowadzeniu stanu wyjątkowego władze zakazały wejścia do lasów na terenie całego kraju.
Wjeżdżamy do Pogradca, jedynego albańskiego miasta nad Jeziorem Ochrydzkim (Macedonia posiada aż dwa). Na ulicach prawdziwie wielkomiejski ruch, ale parkuję bez problemu. Na szczęście Albania jeszcze nie doszła do takiego poziomu nowoczesności jak inne bałkańskie kraje i zamiast wysyłania smsów z miejscowej karty sim albo ściągania aplikacji oferuje usługę starego, dobrego parkingowego. Ledwo stanąłem, a z najbliższego lokalu wybiegł zarośnięty facet z fają w gębie.
- Hello! - krzyknął - One euro for two hours. It's okej?
Pewnie, że okej. Wypisał świstek papieru, wcisnął za szybę i wrócił do swoich spraw.
Uliczki Pogradca to typowa mieszanka starego i nowego, jak całe państwo.
Pogradec swą historią sięga VIII wieku, ale większość historycznej zabudowy została zniszczona w czasach komunizmu. Niestety albo stety, miasto upodobał sobie Enver Hodża, więc to, co nie pasowało do nowej szczęśliwej ojczyzny, musiało zostać usunięte. Czasem można jeszcze dojrzeć pojedyncze wille w stylu śródziemnomorskim, pewnie wiele z nich należało kiedyś do Włochów.
Enverovi tak spodobał się klimat Ochrydzkiego, że w położonym na skraju Pogradca parku przy źródłach rzeki Drilon miał swoją willę, w której spędzał wolny czas. Podczas jego pobytów na wzgórzach w sąsiedztwie parku uruchamiano... ogromne wiatraki, które schładzały powietrze do odpowiedniej temperatury. Miasto było wówczas strefą zamkniętą, bez specjalnych zezwoleń nikt nie mógł się do niego dostać, a miejscowych ściśle kontrolowano. Dziś każdy może tu przybyć, co czynią i biedni i bogaci - tylu wypasionych fur jeżdżących na ulicach blisko plaży dawno nie widziałem. Kasa po prostu waliła po oczach. I amerykańskie rejestracje.
Plaża w Pogradcu jest długa na trzy kilometry. Na jej obrzeżach pustawo i jakoś tak idyllicznie. Piasek jest w miarę czysty, ale woda wyrzuca duże ilości glonów, które pracownicy porządkowi zbierają widłami na kupki.
W centralnej części plaży robi się światowo: tłok taki, że ciężko się przecisnąć, muzyka rąbie z głośników jak dzika. Są odcinki plaży prywatne, są miejskie (więc z bezpłatnymi miejscami), są beach bary, wypożyczalnie rowerków, łódek, motorków i Bóg wie jeszcze czego. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć jaka to przyjemność wypoczywać w takim tłoku!
Szukamy toalety. Kosztuje 50 leków i obsługuje ją wielki chłop, który dziwi się, że ja też nie chcę skorzystać. Kilka razy się upewnia, czy na pewno tylko damska .
Znacznie spokojniej, chłodniej i przyjemniej jest w parku ciągnącym się wzdłuż plaży. Przyczaiło się tam sporo osób na ławeczkach i kocach, starsi ludzie odpoczywają w cieniu altanek. Gdyby ktoś chciał poznać historię, to w zachodniej części znajdzie wiele pomników albańskich gieroji (raczej tych spod znaku czerwonej gwiazdy). Strzelam aparatem zdjęcia tu i tam, nikt się nie zakrywa ani nie grozi, a zdarza się, że rodzice sami wołają do dziecka, aby mi pomachało. W tej bardziej cywilizowanej Europie to już rzadko możliwe.
Mimo niedzieli wszystkie sklepy są otwarte, a po ulicach pędzą śmieciarki i zbierają kubły. Robimy niewielkie zakupy, pytając przedtem kasjerkę, czy można płacić kartą, czym wzbudziłem jej rozbawienie. No cóż, nie cała Albania jest tak "prokartowa".
Z wypatrzonych ciekawostek:
* bunkier na jednym z podwórek, zdaje się obok muzeum miejskiego. Miał chronić cenne zbiory przed grabieżą imperialistów wszelakich,
* prawosławna cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy. Nowa, wszystkie stare świątynie zniszczono.
Opuszczamy miasto kierując się na wschód. Nieco na wyczucie, bo brak znaków w stronę granicy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na skraju Parku Narodowego Drilon. To w nim wypoczywał Hodża, jego dawna willa jest obecnie restauracją. Mimo szumnej nazwy rozmiarami pasuje on do zwykłego podmiejskiego parku, choć niewątpliwie jest tu ładnie: las, woda, pływające łódki i niebezpieczne dla samochodów mostki.
Zwykli albańscy obywatele mogli odwiedzać park jedynie raz w roku z okazji Święta Granicy pod czujnym okiem wojska i bezpieki. O obecności wodza świadczył też fakt pojawiania się w telewizji włoskich kanałów, gdyż w czasie jego wypoczynku chwilowo ich nie zagłuszano. Gdy w 1991 roku albański komunizm w końcu padł, ludzie z Pogradca zemścili się na... kwiatach. Po otwarciu parku całkowicie zniszczono różane ogrody wokół willi.
Kiedyś na okolicznych wzgórzach rosło znacznie więcej drzew. Ale w 1975 roku doszło do jedynej udanej ucieczki przez jezioro: szesnaście ściśniętych na małej łódce osób nocą przepłynęło z plaży w pobliżu parku w okolice klasztoru św. Nauma w Jugosławii. W linii prostej to może z półtora kilometra, im to zajęło osiem godzin! Plan ucieczki był tak śmiały, że aż bezczelny: dokonano jej w czasie pobytu Hodży w willi. Wówczas jednak wojsko i pogranicznicy bardziej skupiały się na jej otoczeniu, a nie jeziorze, natomiast wielkie reflektory, które w normalnych warunkach nieustannie przeszukiwały wodę, włączano rzadko, bo przeszkadzały dyktatorowi w odpoczynku. Ucieczka zatem się udała, choć mężczyźni wylądowali na kilka tygodni w jugosłowiańskim więzieniu. To i tak dobrze, bowiem zdarzało się, że Jugosłowianie odstawiali uciekinierów na granicę, na śmierć lub obóz koncentracyjny. Na szczęście w latach 70. Tito szedł już ku zachodowi, więc śmiałków z łodzi pokazywano nawet w państwowej telewizji jako bohaterów. Wściekłe albańskie władze kazały wyciąć drzewa i szuwary w rejonie przygranicznym i do dzisiaj jest tam łysawo.
Nieoznaczona droga ku przejściu z Macedonią robi się coraz węższa, aż zmienia się w szutrówkę pnącą się ostro do góry. Jadący przed nami Serbowie gwałtownie zawracają, ja z uporem pcham się dalej i po chwili wyjeżdżam na nowiutki asfalt! Okazuje się, iż trwa budowa dojazdu do przejścia, ale krótki odcinek łącznikowy może wystraszyć każdego . Raczej nie zmieści się tu żaden autobus ani ciężarówka, chociaż w przypadku kierowców z Bałkanów nic nie jest pewne.
Przy albańskich budkach pusto, co nie dziwi, bo mało brakowało, a sam bym zawrócił. Przy macedońskich sznur piechurów, którzy wracają do kraju - prawdopodobnie z klasztoru, który leży tuż obok granicy. Nawet przed remontem między Macedonią a Albanią nie funkcjonował żaden transport zbiorowy, więc osoby nie posiadające własnego auta były skazane na wędrówkę pomiędzy klasztorem a Pogradcem. System komputerowy działa na tyle wolno, że mimo braku innych wozów przekroczenie granicy zajmuje aż dziesięć minut i po pięciu godzinach kończymy tę krótką wizytę w kraju czarnego orła. Ale to nie koniec objazdu jeziora!
W Macedonii droga jest kręta i z wieczną ciągła linią. Szybko robi tłoczno, bo ludzie zaczynają wracać z niedzielnego wypoczynku. Praktycznie w każdej miejscowości stoją dziesiątki porzuconych byle jak samochodów, których pasażerowie nadal wylegują się na plaży. Na zdjęciu wioska Pesztani (Пештани): deptak z palmami jest pusty, bo wszyscy leżą kawałek dalej.
No i pora na Ochrydę (Охрид, Ohër). Zawsze jak jestem nad Jeziorem Ochrydzkim, to staram się tu zajrzeć. Zerknąć, czy są jakieś zmiany. Są: stary dom przed małym meczetem coraz bardziej chyli się w bok.
Jak na najpopularniejsze miasto w kraju nie brakuje tu turystów, ale tak naprawdę chodzą oni w większych ilościach jedynie po kilku głównych ulicach obwieszonych reklamami niepasującymi do zabytkowej architektury. Czasem wystarczy skręcić w bok i robi się pusto.
Na deptaku pragmatyzm w pełni: można zamówić sobie koszulkę z Putinem w dwóch wersjach - chwalącej i prześmiewnej . Ale Macedonia to nie Rosja i Czarnogóra, Rosjan tu niewielu, a i prorosyjskich sympatii mniej, więc na tę pierwszą opcję niekoniecznie będą tłumy chętnych. Z kolei wierzący mogą się pomodlić do świętej Coca-Coli .
Zaglądamy do ochrydzkiego portu. Można się z niego przepłynąć stateczkiem lub łódką do Strugi i św. Nauma. Do Pogradca czy Linu nie można. Ciekawe, czy to się kiedyś zmieni? Państwa bałkańskie dużo dyskutują na temat otwarcia granic, lecz wszystko kończy się na wspólnym pozowaniu do zdjęć.
Według legend w Ochrydzie ma być sto cerkwi albo nawet tyle, ile dni w roku. Nie wiem jaka liczba jest prawidłowa, ale rzeczywiście świątynie są prawie wszędzie. Niedaleko murów miejskich znaleźliśmy niewielką cerkiew św. Mikołaja z XIV wieku. Po przybyciu Turków była ona zamieniona na szpital, stąd przydomek "Bolnicki" (Свети Никола Болнички). Na trawniku obok budynku dokazuje banda zabiedzonych małych kotów.
Niedaleko cerkwi zwraca uwagę potężny dom rodziny Robewi (Куќа на Робевци) z lat 60. XIX wieku. Reprezentuje on tzw. narodowy macedoński styl miejski (choć widziałem podobne też w Bułgarii), charakterystyczny dla bogatych rodzin chrześcijańskich. Ta rezydencja jest jedną z najbardziej znanych, dziś mieści się w niej muzeum historyczne.
Ochrydę już kiedyś zwiedzaliśmy bardzo dokładnie, ale nigdy nie udało mi się wejść do żadnego miejscowego meczetu. Albo zamknięty na głucho albo w remoncie. Miasto nad jeziorem zwano niegdyś "Bałkańską Jerozolimą" i mimo, że meczetów nie jest aż tak dużo jak cerkwi (muzułmanie - Albańczycy i Turcy - stanowią niecałe dwadzieścia procent mieszkańców), to rzucają się w oczy. Największa z islamskich świątyń została wysadzona w powietrze w pierwszych latach komunizmu (mniej więcej w tym samym czasie, gdy... Ochrydę uznano za strefę zabytkową), dziś palmę pierwszeństwa dzierży meczet Alego Paszy (Али Паша дзамия, Xhamia e Ali Paşës, Ali Paşa Camii) z 1573 roku. Robiłem trzykrotną próbę zobaczenia go od wewnątrz: za pierwszym razem zamknięty, za drugim trwała akurat modlitwa, za trzecim zatrzaśnięto mi bramę przed nosem.
- Tylko w czasie modlitw - wyjaśnił jeden facet.
(Coś dla Laynna ) Może boją się roznegliżowanych dziewczyn, które lubią umawiać się w grupach akurat obok wejścia do świątyni? Kilka metrów, a dwa totalnie różne światy.
Meczet Tekke, zwany też meczetem Zeynela Abedina Paszy (Зејнел Абедин-пашина џамија, Zejnel Abedin Pashës, Zeynel Abedin Paşa Camii) jest o dwadzieścia lat młodszy od sąsiada. Lśni się w słońcu po wieloletnim remoncie, ale cóż z tego, skoro również jest zamknięty!
Pora była coś zjeść. Wybraliśmy lokal na końcu deptaka; pusty, ale po prawdzie o tej porze wszędzie było pusto poza jedną restauracją, do której ustawiła się kilkunastoosobowa kolejka! W takiej na pewno czekać nie będziemy. Jeśli chodzi o jedzenie to nasza knajpa była w porządku, lecz obsługa już nie! Brzuchaty właściciel był wyraźnie poirytowany, że zamówiliśmy za mało (zupa rybna, tawcze grawcze z sudżukiem, sałata ochrydzka z jedną oliwką i dwa piwa), fukał, prychał, trzaskał menu rzucając je na sąsiedni stół i tym podobne. Tak więc gdyby ktoś się zastanawiał, to restaurację o nazwie BRIONI 2008 omijać szerokim łukiem!
Jeszcze trzeba zrobić zakupy. W Macedonii, inaczej niż w Albanii, prawie wszystkie sklepy w niedzielę są zamknięte. Trafiamy jednak na otwarty, duży, niedaleko deptaku. Kolejka jak w Biedronce, gdy rzucą promocję na tanie piwska, ale szybko przypominam sobie, że ten przybytek znamy: jest muzułmański i nie ma w nim alkoholu. Wychodzimy!
Dopiero blisko samochodu widzimy mały sklepik z wystawionymi procentami.
- Skąd jesteście? - pyta starszy pan. - Z Polski? - myśli dłuższą chwilę. - Byliście w centrum? A gdzie śpicie? Kaliszta, to naprzeciwko. Poczekajcie, przyniosę wam zimne piwo z lodówki.
I tym miłym akcentem zakończyliśmy objazd Jeziora Ochrydzkiego.
Śladem spomeników
Re: Śladem spomeników
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Śladem spomeników
Opuszczamy brzeg Jeziora Ochrydzkiego, które nieco obniżało temperaturę i zapewniało trochę wytchnienia. Wjeżdżamy w wysuszone i gorące tereny macedońskiego interioru. Od razu za Ochrydą zaczynamy się wspinać, bo przecież wszędzie są góry. Podjeżdżając pod przełęcz na wysokości 1200 metrów musimy się zmierzyć z kierowcami ciężarówek, którzy namiętnie wyprzedzają się na ciągłej i w nieoświetlonych tunelach. W pewnym momencie dogania mnie... śmieciarka i dziko trąbi, abym przyspieszył. Nic nowego na Bałkanach.
Gdy robi się spokojniej staję na poboczu, aby rozprostować kości. Nie dostrzegam żadnych budynków. Żółte trawy kontrastują z ciemną zielenią na zboczach. W tle, za moim samochodem, uchwyciłem nadajnik na wierzchu Pelisteru w paśmie Baba - jest to trzeci najwyższy szczyt Macedonii (2601 metrów).
Za Bitolą (Битола) okolica się spłaszcza, jedynie po lewej stronie przemykają żółtawe pagórki. Widać ślady po ogniu - albo samozapłony albo rolnicy znowu bawili się zapałkami. Najwięcej czarnych plam było na obrzeżach Bitoli, w cygańskiej dzielnicy: tam z dymem poszła nie tylko roślinność, ale i kilka skleconych z byle czego chałup. Dookoła tradycyjnie walały się całe góry śmieci, w tym masa szklanych butelek, więc w takich warunkach naprawdę nie jest trudno o pożar. Ogień był wybredny, potrafił pożreć trawę, drzewa do ich połowy, po czym w niewyjaśniony sposób minął wybrane domostwa.
Przerwa od gór jest chwilowa, bo wkrótce na horyzoncie znowu wyrastają postrzępione szczyty.
Ten dzień określiłem jako "Macedonia prawdziwa". Co nie znaczy, że jest jakaś "Macedonia sztuczna", ale będziemy się kręcić po okolicach rzadko wizytowanych przez zagranicznych turystów. Na pierwszy rzut pójdzie Prilep (Прилеп). Kiedyś już w nim byliśmy, ale przy cerkwiach i monastyrze na obrzeżach, teraz chcemy zajrzeć do centrum. Patrząc na północ cały czas widzimy góry otaczające miasto.
Zatrzymujemy się przy Parku Rewolucji (Парк на револуцијата). Przyjemne miejsce, sporo zacienionych miejsc, które wykorzystują dziesiątki bezdomnych psów. Większość śpi albo leży z ledwo otwartymi oczami, ale niektóre podchodzą, aby je pogłaskać. Oprócz piesków nie zaobserwowałem innych żywych stworzeń.
Park Rewolucji posiada jeden z ciekawszych jugosłowiańskich spomeników w Macedonii. Nie jest może imponujący pod względem wielkości, ale intryguje swoją formą. Z daleka przypomina pionki na szachownicy...
...z bliska figury zaczynają kojarzyć mi się z kaczkami! Przekaz podprogowy??
Kompleks pomnikowy powstał na początku lat 60. i upamiętnia ośmiuset komunistycznych partyzantów. Na Mogiłę Niepokonanych (Могила на непобедените) składa się kopiec z prochami kilkuset poległych, Aleja Bohaterów, amfiteatr i właśnie ta kompozycja - osiem monolitów. Według najpopularniejszych opinii są to urny albo... tancerze a właściwie tancerki. Siedem kobiet ma tańczyć wokół najwyższej, co ma symbolizować tradycyjny macedoński taniec. Inni twierdzą, że to raczej oddziały partyzanckie, które stopniowo stawały się coraz liczniejsze i silniejsze.
Jak dla mnie to jednak kaczki!
Na kurhan można wejść i popatrzeć na kaczki z góry albo w dole przeczytać listę z setkami nazwisk. Całość jest dobrze utrzymana i wyremontowana, choć niektóre nazwiska są mało czytelne.
W centrum parkujemy blisko cerkwi Zwiastowania Pańskiego, wybudowanej w 1838 roku w mało cerkiewnym stylu: nisko, szeroko, bez kopuł i żadnej wieży. Zapewne takie były wówczas wymogi Turków co do nowo stawianych świątyń.
We wnętrzach świątyni znalazło się sporo elementów związanych z historią i kościołem bułgarskim, więc kiedy Macedonia została na początku XX wieku zajęta przez Serbów, wiele napisów i rysunków zniszczono lub zdewastowano. Polityka historyczna nie omija nawet takich miejsc, ale przecież to wszystko ku chwale jakiegoś narodu.
W Prilepie chichot historii odbija się czkawką. W 19. stuleciu miasto było jednym z głównych ośrodków bułgarskiego odrodzenia narodowego. W kolejnym wieku przynależność państwowa zmieniała się co najmniej sześciokrotnie, a w czasie II wojny światowej całą Macedonię połączono z Bułgarią. I właśnie w Prilepie w październiku 1941 roku doszło do ataku komunistycznych partyzantów na bułgarski posterunek. Wydarzenie to obchodzi się dzisiaj w Macedonii Północnej jako święto państwowe. Co ważne - nie wszyscy ówcześni komuniści macedońscy uznali Bułgarów za okupantów, ba, wielu macedońskich komunistów też uważało się za Bułgarów. Dochodziło do sytuacji, że schwytani komunistyczni partyzanci apelowali o łaskę powołując się na swoje... bułgarskie pochodzenie, a władze to uznawały. Dopiero naciski Tito sprawiły, że rozpoczęły się ataki na bułgarskie wojska i policję, które w tym momencie i tak w większości składały się z poborowych z okolicy. Po wojnie dialekt prilepski stał się podstawą nowo ogłoszonego języka macedońskiego. a bułgarskość skutecznie wytępiono.
Obrazem takiego stanu rzeczy jest wygląd bułgarskiego cmentarza wojennego obok cerkwi. Nieoznaczona betonowa płyta z płytami rozbitymi kilkadziesiąt lat temu.
Przechodzimy przez stróżkę wody, która w chłodniejszych miesiącach zwą rzeką Prilepską (Прилепска). Na zdjęciu prawie wszystko jest krzywe: mostek dla pieszych, po którym jeżdżą też motorki, słupy, lampy, nawet budynek z lewej strony. Tylko wieża zegarowa wzniesiona przez Turków wydaje się prosta, lecz w rzeczywistości ma odchył.
Prilep, podobnie jak Skopje, posiada Čaršiję, czyli starówkę z czasów osmańskich (Стара чаршија). Najcenniejszym jej obiektem był meczet z XV wieku (Чарши џамија). Był, bowiem 8 sierpnia 2001 roku został spalony przez mieszkańców!
W tym czasie w północno-zachodnich rejonach kraju trwało powstanie Albańczyków. Najtragiczniejszym wydarzeniem z tego konfliktu była zasadzka na autostradzie Skopje-Tetowo: Albańczycy przyczaili się na konwój żołnierzy macedońskiej armii. W wyniku trafienia z granatnika ciężarówki zginęło dziesięciu rezerwistów i wszyscy pochodzili z Prilepu! W całej Macedonii doszło do antyalbańskich wystąpień, atakowano domy i sklepy należące do tej społeczności. W Prilepie gniew ludzi skupił się na meczecie, ale... to nie był meczet albański! W mieście mieszka kilka procent muzułmanów - ponad cztery tysiące ludzi, lecz są to Cyganie, trochę Turków, a Albańczyków było może ze dwudziestu. To zapewne nie miało żadnego znaczenia dla wściekłego tłumu, pięć wieków historii poszło z dymem. Pozostały dolne części osmalonych ścian i minaret.
Naszła mnie przy tym refleksja, że powiedzenie "kowal ukradł, Cygana powiesili" ma tutaj doskonałe zastosowanie: Albańczycy zabili, Cyganom spalili świątynię.
Macedoński rząd planował meczet szybko odbudować przy pomocy Turków, ale... nie zgodzili się na to mieszkańcy! Podobnie jak w Bośni, gdzie Serbowie nie godzą się na odbudowę zniszczonych przez siebie świątyń, jednak tam zazwyczaj władze stawiają na swoim, tutaj odpuściły. Ruina służy dzisiaj jako miejsce libacji i publiczny szalet; na zdjęciu udało mi się uchwycić sikającego w krzakach dżentelmena.
Wchodzimy między uliczki starówki. Nie jest ona duża, dominują sklepy z ciuchami, ale trafiliśmy i na sex-shop. W oczy rzuca się duża ilość spacerującej policji.
Panorama čaršiji od strony głównego placu: wieżę zegarową zwieńczono krzyżem, aby każdy wiedział, kto tu rządzi.
Inny zabytek poturecki to łaźnia (hammam). Ogrodzona metalowym płotem, obraz nędzy i rozpaczy.
Oprócz starej dzielnicy Prilep ma również inne podobieństwo do Skopje: pomniki. Są ich dziesiątki! Na pobliskim rondzie wznosi się bardzo dziwna konstrukcja, ponoć upamiętnia zasadzkę z 2001 roku.
Pomniki są rozmaite, czasem nie wiadomo, o co chodzi. Na przykład obok roweru siedzi facet i płacze, ktoś mu wetknął butelkę z wodą. Poniżej klasyczna forma Aleksandra Macedońskiego.
Znowu Aleksander? Nie, to królewicz Marko (Marko Mrnjavčević), książę serbski, który panował również na terenach dzisiejszej Macedonii.
Plac Aleksandrii (Плоштад Александрија) z fikuśnymi lampami i kawałkiem ściany. Ściana jest jedyną pozostałością po tureckim zajeździe albo targowisku, rozebranym w pierwszych latach komunizmu. A gdyby komuś jeszcze było mało, to dołóżmy budynek w stylu jugosłowiańskiego modernizmu i... pomniki.
Kawałek za centrum kolejna cerkiew - św. Cyryla i Metodego. Lata 30. ubiegłego wieku, w kryptach są szczątki tysięcy żołnierzy poległych w Wielkiej Wojnie.
Zaglądamy na prawdziwe, nie zabytkowe targowisko, ale tłumów tam nie ma.
Zakupy robimy zatem w dziwnym markecie na skraju Prilepu. Dziwnym, bo z zewnątrz nie do końca wygląda jak otwarty: prawie brak reklam, mało aut, na połowie parkingu rośnie trawa. Dookoła zaś rosną wysokie płoty, które okazują się odgradzać market od... basenu.
Prilep słynie z hodowli tytoniu, widać go suszącego się w wielu miejscach.
Gdy robi się spokojniej staję na poboczu, aby rozprostować kości. Nie dostrzegam żadnych budynków. Żółte trawy kontrastują z ciemną zielenią na zboczach. W tle, za moim samochodem, uchwyciłem nadajnik na wierzchu Pelisteru w paśmie Baba - jest to trzeci najwyższy szczyt Macedonii (2601 metrów).
Za Bitolą (Битола) okolica się spłaszcza, jedynie po lewej stronie przemykają żółtawe pagórki. Widać ślady po ogniu - albo samozapłony albo rolnicy znowu bawili się zapałkami. Najwięcej czarnych plam było na obrzeżach Bitoli, w cygańskiej dzielnicy: tam z dymem poszła nie tylko roślinność, ale i kilka skleconych z byle czego chałup. Dookoła tradycyjnie walały się całe góry śmieci, w tym masa szklanych butelek, więc w takich warunkach naprawdę nie jest trudno o pożar. Ogień był wybredny, potrafił pożreć trawę, drzewa do ich połowy, po czym w niewyjaśniony sposób minął wybrane domostwa.
Przerwa od gór jest chwilowa, bo wkrótce na horyzoncie znowu wyrastają postrzępione szczyty.
Ten dzień określiłem jako "Macedonia prawdziwa". Co nie znaczy, że jest jakaś "Macedonia sztuczna", ale będziemy się kręcić po okolicach rzadko wizytowanych przez zagranicznych turystów. Na pierwszy rzut pójdzie Prilep (Прилеп). Kiedyś już w nim byliśmy, ale przy cerkwiach i monastyrze na obrzeżach, teraz chcemy zajrzeć do centrum. Patrząc na północ cały czas widzimy góry otaczające miasto.
Zatrzymujemy się przy Parku Rewolucji (Парк на револуцијата). Przyjemne miejsce, sporo zacienionych miejsc, które wykorzystują dziesiątki bezdomnych psów. Większość śpi albo leży z ledwo otwartymi oczami, ale niektóre podchodzą, aby je pogłaskać. Oprócz piesków nie zaobserwowałem innych żywych stworzeń.
Park Rewolucji posiada jeden z ciekawszych jugosłowiańskich spomeników w Macedonii. Nie jest może imponujący pod względem wielkości, ale intryguje swoją formą. Z daleka przypomina pionki na szachownicy...
...z bliska figury zaczynają kojarzyć mi się z kaczkami! Przekaz podprogowy??
Kompleks pomnikowy powstał na początku lat 60. i upamiętnia ośmiuset komunistycznych partyzantów. Na Mogiłę Niepokonanych (Могила на непобедените) składa się kopiec z prochami kilkuset poległych, Aleja Bohaterów, amfiteatr i właśnie ta kompozycja - osiem monolitów. Według najpopularniejszych opinii są to urny albo... tancerze a właściwie tancerki. Siedem kobiet ma tańczyć wokół najwyższej, co ma symbolizować tradycyjny macedoński taniec. Inni twierdzą, że to raczej oddziały partyzanckie, które stopniowo stawały się coraz liczniejsze i silniejsze.
Jak dla mnie to jednak kaczki!
Na kurhan można wejść i popatrzeć na kaczki z góry albo w dole przeczytać listę z setkami nazwisk. Całość jest dobrze utrzymana i wyremontowana, choć niektóre nazwiska są mało czytelne.
W centrum parkujemy blisko cerkwi Zwiastowania Pańskiego, wybudowanej w 1838 roku w mało cerkiewnym stylu: nisko, szeroko, bez kopuł i żadnej wieży. Zapewne takie były wówczas wymogi Turków co do nowo stawianych świątyń.
We wnętrzach świątyni znalazło się sporo elementów związanych z historią i kościołem bułgarskim, więc kiedy Macedonia została na początku XX wieku zajęta przez Serbów, wiele napisów i rysunków zniszczono lub zdewastowano. Polityka historyczna nie omija nawet takich miejsc, ale przecież to wszystko ku chwale jakiegoś narodu.
W Prilepie chichot historii odbija się czkawką. W 19. stuleciu miasto było jednym z głównych ośrodków bułgarskiego odrodzenia narodowego. W kolejnym wieku przynależność państwowa zmieniała się co najmniej sześciokrotnie, a w czasie II wojny światowej całą Macedonię połączono z Bułgarią. I właśnie w Prilepie w październiku 1941 roku doszło do ataku komunistycznych partyzantów na bułgarski posterunek. Wydarzenie to obchodzi się dzisiaj w Macedonii Północnej jako święto państwowe. Co ważne - nie wszyscy ówcześni komuniści macedońscy uznali Bułgarów za okupantów, ba, wielu macedońskich komunistów też uważało się za Bułgarów. Dochodziło do sytuacji, że schwytani komunistyczni partyzanci apelowali o łaskę powołując się na swoje... bułgarskie pochodzenie, a władze to uznawały. Dopiero naciski Tito sprawiły, że rozpoczęły się ataki na bułgarskie wojska i policję, które w tym momencie i tak w większości składały się z poborowych z okolicy. Po wojnie dialekt prilepski stał się podstawą nowo ogłoszonego języka macedońskiego. a bułgarskość skutecznie wytępiono.
Obrazem takiego stanu rzeczy jest wygląd bułgarskiego cmentarza wojennego obok cerkwi. Nieoznaczona betonowa płyta z płytami rozbitymi kilkadziesiąt lat temu.
Przechodzimy przez stróżkę wody, która w chłodniejszych miesiącach zwą rzeką Prilepską (Прилепска). Na zdjęciu prawie wszystko jest krzywe: mostek dla pieszych, po którym jeżdżą też motorki, słupy, lampy, nawet budynek z lewej strony. Tylko wieża zegarowa wzniesiona przez Turków wydaje się prosta, lecz w rzeczywistości ma odchył.
Prilep, podobnie jak Skopje, posiada Čaršiję, czyli starówkę z czasów osmańskich (Стара чаршија). Najcenniejszym jej obiektem był meczet z XV wieku (Чарши џамија). Był, bowiem 8 sierpnia 2001 roku został spalony przez mieszkańców!
W tym czasie w północno-zachodnich rejonach kraju trwało powstanie Albańczyków. Najtragiczniejszym wydarzeniem z tego konfliktu była zasadzka na autostradzie Skopje-Tetowo: Albańczycy przyczaili się na konwój żołnierzy macedońskiej armii. W wyniku trafienia z granatnika ciężarówki zginęło dziesięciu rezerwistów i wszyscy pochodzili z Prilepu! W całej Macedonii doszło do antyalbańskich wystąpień, atakowano domy i sklepy należące do tej społeczności. W Prilepie gniew ludzi skupił się na meczecie, ale... to nie był meczet albański! W mieście mieszka kilka procent muzułmanów - ponad cztery tysiące ludzi, lecz są to Cyganie, trochę Turków, a Albańczyków było może ze dwudziestu. To zapewne nie miało żadnego znaczenia dla wściekłego tłumu, pięć wieków historii poszło z dymem. Pozostały dolne części osmalonych ścian i minaret.
Naszła mnie przy tym refleksja, że powiedzenie "kowal ukradł, Cygana powiesili" ma tutaj doskonałe zastosowanie: Albańczycy zabili, Cyganom spalili świątynię.
Macedoński rząd planował meczet szybko odbudować przy pomocy Turków, ale... nie zgodzili się na to mieszkańcy! Podobnie jak w Bośni, gdzie Serbowie nie godzą się na odbudowę zniszczonych przez siebie świątyń, jednak tam zazwyczaj władze stawiają na swoim, tutaj odpuściły. Ruina służy dzisiaj jako miejsce libacji i publiczny szalet; na zdjęciu udało mi się uchwycić sikającego w krzakach dżentelmena.
Wchodzimy między uliczki starówki. Nie jest ona duża, dominują sklepy z ciuchami, ale trafiliśmy i na sex-shop. W oczy rzuca się duża ilość spacerującej policji.
Panorama čaršiji od strony głównego placu: wieżę zegarową zwieńczono krzyżem, aby każdy wiedział, kto tu rządzi.
Inny zabytek poturecki to łaźnia (hammam). Ogrodzona metalowym płotem, obraz nędzy i rozpaczy.
Oprócz starej dzielnicy Prilep ma również inne podobieństwo do Skopje: pomniki. Są ich dziesiątki! Na pobliskim rondzie wznosi się bardzo dziwna konstrukcja, ponoć upamiętnia zasadzkę z 2001 roku.
Pomniki są rozmaite, czasem nie wiadomo, o co chodzi. Na przykład obok roweru siedzi facet i płacze, ktoś mu wetknął butelkę z wodą. Poniżej klasyczna forma Aleksandra Macedońskiego.
Znowu Aleksander? Nie, to królewicz Marko (Marko Mrnjavčević), książę serbski, który panował również na terenach dzisiejszej Macedonii.
Plac Aleksandrii (Плоштад Александрија) z fikuśnymi lampami i kawałkiem ściany. Ściana jest jedyną pozostałością po tureckim zajeździe albo targowisku, rozebranym w pierwszych latach komunizmu. A gdyby komuś jeszcze było mało, to dołóżmy budynek w stylu jugosłowiańskiego modernizmu i... pomniki.
Kawałek za centrum kolejna cerkiew - św. Cyryla i Metodego. Lata 30. ubiegłego wieku, w kryptach są szczątki tysięcy żołnierzy poległych w Wielkiej Wojnie.
Zaglądamy na prawdziwe, nie zabytkowe targowisko, ale tłumów tam nie ma.
Zakupy robimy zatem w dziwnym markecie na skraju Prilepu. Dziwnym, bo z zewnątrz nie do końca wygląda jak otwarty: prawie brak reklam, mało aut, na połowie parkingu rośnie trawa. Dookoła zaś rosną wysokie płoty, które okazują się odgradzać market od... basenu.
Prilep słynie z hodowli tytoniu, widać go suszącego się w wielu miejscach.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Śladem spomeników
Po opuszczeniu Prilepu znowu wjeżdżamy w okolice górskie. Ponownie trzeba podjechać, tym razem na prawie tysiąc metrów. Zatrzymuję się na jednej ze stacji, gdzie mają podejrzanie tanie paliwo, ale kupuję tylko jakieś pierdołki, żeby skorzystać z toalety.
- Polska? - dziwi się sprzedawca patrząc na terminal kart płatniczych. - Georgia? - kręci głową przyglądając się mojej koszulce.
A spod stacji są świetne widoki. Można sobie usiąść na ławeczce i podziwiać kopalnie odkrywkowe.
Bałkańscy kierowcy nie do końca wierzą swoim umiejętnościom oraz jakości szos, więc przydrożne uliczki to stały element krajobrazu. Do tego jakiś jugosłowiański mini-spomenik.
Zjeżdżamy w dolinę, gdzie trwają intensywne prace przy budowie autostrady. Trwają od lat i będą trwać jeszcze lata, bo to gigantyczne wydatki w tak trudnym terenie. Jak powstanie, to będzie się pędzić pośród skał.
Jeśli Prilep słynie z tytoniu, to okolice Kawadarci (Кавадарци) z wina. To właśnie tu znajduje się region winiarski Tikwesz (Тиквеш, Tikveš), a winiarnia spod tej marki jest największa w tej części Europy. My kierujemy się tylko do miasta. Z racji braku czasu podjeżdżam jedynie pod park, gdzie znajdziemy jednego z trzech miejscowych spomeników. Nie jest on tak odjechany jak poprzedni: po długich schodach podchodzimy do prostej konstrukcji składającej się z wysokiego betonowego filaru i betonowej ściany z płaskorzeźbą. Pomnik upamiętnia Dimcze Mirczewa i Kiro Krstewa, dwóch dowódców oddziału komunistycznej partyzantki. Zginęli w 1944 roku w starciu z Bułgarami. Spomenik niedawno został odnowiony.
Stojąc na schodach w oddali widzę dziwne chmury... Prognozy w ogóle na dziś nie zapowiadały zachmurzenia. Jedziemy w ich stronę i wkrótce dookoła robi się szaro... W aucie zaczynamy czuć zapach spalenizny i już wiemy, że to nie zwykła chmura, ale dym! Pożary, z powodu których macedoński rząd wprowadził stan wyjątkowy, szaleją właśnie w tej części kraju.
W Negotinie (Неготино) kolor dymu zmienił się z szarego w żółty, smród spalenizny nasila się. Wszystko dookoła zdaje się pokrywać żółć, mam wrażenie, że znalazłem się w jakimś filmie katastroficznym.
Podchodząc na niewielką górkę czuję, że gorzej mi się oddycha. Nie napisałbym, że się duszę, ale płuca ewidentnie nie są zadowolone z tego, co unosi się w powietrzu.
Na szczycie górki w niewielkim parku stoi spomenik przedstawiający faceta odsłaniającego umięśnioną klatę. To niejaki Manczo Maliminow (Манчо Малиминов), kolejny partyzant zabity przez Bułgarów.
Po drugiej stronie autostrady na naturalnym kopcu znajduje się stanowisko archeologiczne Antigona - resztki miasta założonego przez macedońskiego króla Antygona Gonatasa w III wieku przed naszą erą. Według lokalnej legendy nazwa Negotin to Antigona pisana od tyłu. Wymyślono to, aby zmylić Turków, którzy - jeśli dali się nabrać - nie byli zbyt inteligentni .
Do celu, kończącego dzisiejszy dzień, mamy z Negotina rzut beretem, kilkanaście kilometrów autostradą. Jest nim miejscowość Gradsko (Градско). Wybrałem ją na nocleg z dwóch powodów. Pierwszy to praktyczny: Gradsko leży przy głównej drodze kraju i jutro będę mógł szybko pomknąć w kierunku granicy. Drugi to poznawczy: po opuszczeniu turystycznego wybrzeża chciałem zanocować w mieścinie totalnie nieturystycznej, takiej, w której nie byłoby kompletnie nic, co przyciągałoby turystów! I Gradsko ten warunek doskonale spełnia: w wiosce nie ma prawie nic turystycznego .
A czemu "prawie"? W granicach administracyjnych Gradska położone jest Stobi (Стоби), ruiny starożytnego miasta, największe i najpopularniejsze stanowisko archeologiczne w kraju. Jednak z wioski jest do niego na tyle daleko, że kompletnie nie czuć jego obecności. Drugi powód to winnica Stobi, jedna z największych w Macedonii, posiadająca swoją siedzibę na północ od osady. To też jednak nie oznacza, że klienci błąkają się po samej wiosce i fotografują każdy budynek - tak robimy tylko my .
Spać będziemy na ulicy marszałka Tito u starszej pani, wynajmującej piętro swojego domu dla turystów. Czyli jednak jacyś się tu znajdą? Owszem, tranzytowi, którzy jadą do lub z Grecji. To najtańszy nocleg w czasie całego wyjazdu, kosztował około osiemdziesięciu złotych za pokój. Wyposażenie jest nie pierwszej młodości, ale w ogóle nam to nie przeszkadza, chociaż łóżka przypominały mi szpitalne . Tutaj po prostu czuć, że jesteśmy w czyimś mieszkaniu, a nie w pensjonacie lub hotelu.
Gospodyni jest towarzyską i skorą do rozmowy osobą. Podejrzewam, że jakiś czas temu została wdową, bo na drzwiach widzieliśmy klepsydrę starszego mężczyzny, taką sprzed dwóch lub trzech lat. Na szczęści chyba nie mieszka sama, bo przy wycieraczce stało wiele butów, w tym dziecięce, ale zapewne rodzina bywa w domu tylko wieczorami, więc kobiecie doskwiera samotność. Najważniejszy temat to pożary. W Gradsku co prawda nie czuć już dymu, a niebo wydaje się czyste, ale wszystkie kolory skażone są żółcią.
- Pali się za górami - słyszymy. - To jest naprawdę straszne, dawno czegoś takiego nie było. Wczoraj ktoś zginął (na szczęście okazał się jedyną ofiarą). Pomagają nam różne kraje, Słoweńcy, Chorwaci, Serbowie. Tylko nie Grecy, z nimi mamy złe stosunki. Nie mieliśmy w ogóle helikopterów do gaszenia, teraz są, ale pojawiły się problemy z wodą.
Wokół nas kręci się pies w stylu kurdupla i malutki kotek. Pies, jak to zwykle kurduple, udaje groźnego, szczeka, warczy, próbował nawet mnie capnąć. Jest bardzo zazdrosny o kotka, traktuje go jako swoją własność, więc chroni, ale jednocześnie tak się z nim "bawi", że kot ma go dość: ucieka, miauczy i ma minę wielkiego cierpiętnika.
- Miał jeszcze dwójkę rodzeństwa - opowiada Macedonka. - Czarnego brata i szarą siostrę, z niebieskimi oczami. Zginęli pod kołami samochodów. A pies to znajda, przyszedł tutaj poraniony i wygłodzony, przygarnęłam go.
Pani pokazuje nam w korytarzu mapę Macedonii i różne atrakcje.
- Gradsko leży w samym środku kraju - mówi ze słyszalną dumą. - Wszędzie stąd blisko. Byliście tu albo tu?
Skacze palcem od jednej atrakcji turystycznej do drugiej, no i okazuje się, że większość już odwiedziliśmy, więc jest miło zaskoczona.
- A skąd jesteście? Opole? Między Wrocławiem a Katowicami? Byłam we Wrocławiu w latach 80., w zimie, autobusem. Wtedy byłam młoda - westchnęła.
Wokół domu rosną winogrona, pani nalega, abyśmy sobie pozrywali, po czym płucze je wodą ze szlauchu. Nie we wszystkim się rozumieliśmy w czasie rozmowy, ale i tak nas na tyle wciągnęła, że zarządziłem... wyjście! Chciałbym jeszcze przed zmrokiem trochę się rozejrzeć po miejscowości i skorzystać z usług restauracji. Dawno temu działał lokal na parterze naszego lokum, teraz trzeba wejść w obszar zabudowany i przebyć kilkaset metrów.
Najpierw jednak podreptaliśmy do czegoś, co można nazwać centrum Gradska. Znajdują się tam wszystkie najistotniejsze obiekty: kilka sklepów, kawiarnia, poczta, biuro partii rządzącej, skwer, z którego usunięto wszystkie drzewa, park, w którym drzewa zostały, wreszcie przystanek autobusowy, z którego często coś jeździ do stolicy.
O ile na zachód od głównej ulicy biegnie główna szosa kraju, o tyle od wschodniej strony mamy najważniejszą linię kolejową Macedonii Północnej, łączącą Saloniki z Belgradem przez Skopje. Wybudowany w latach 20. dworzec kolejowy był jednym z największych i uznawano go za najpiękniejszy w macedońskich ziemiach.
Niestety, w 1944 roku został wysadzony w powietrze przez Niemców. Nowy dworzec (już trzeci w historii stacji) w niczym nie przypomina starego.
Na peronie stoi rodzinka zdziwiona naszą obecnością i wyglądają, jakby czekali na pociąg. Zerkam na rozkład. Wygląda nieźle, kilkanaście kursów. Potem przyglądam się dokładniej... To jest rozkład ze stolicy! Prawdopodobnie wszystkie pociągi w kraju zaczynają lub kończą swój kurs w Skopje, a to oznacza, że w całej Macedonii wyjeżdża dziennie maksymalnie kilkanaście składów! Po powrocie z wakacji wczytałem się w opis macedońskich kolei i okazało się, że są one w katastrofalnym stanie. Może nie aż w takim jak w Albanii, ale mamy do czynienia z ogromną zapaścią tego środka transportu. W kolej włożono spore pieniądze, zakupiono nawet w Chinach nowe składy, ale z każdym rokiem jest coraz gorzej. Doszło do sytuacji, że istnieją kasy międzynarodowe, ale nie można w nich kupić biletu, bo żadne połączenie z sąsiadami nie jest obecnie utrzymywane. Ba, są stacje, gdzie nie przyjeżdża żaden pociąg, ale nadal zatrudnia się pracowników, żeby je sprzątali i pilnowali przed złodziejami.
Na ścianie budynku tablica z czasów jugosłowiańskich upamiętniające otwarcie bocznej linii do miejscowości Sziwec (Шивец).
W oddali stoi kolektor zbożowy, a bliżej dawno nieużywana lokomotywa.
Po bokach są pozostałości dawnych dworców: zabudowania gospodarcze dworca z XIX wieku (przypominające kolejową architekturę habsburską) oraz tego pięknego, secesyjnego.
Opuszczamy perony, a rodzinka nadal tam stoi i czeka na pociąg. Ciekawe jakie ma opóźnienie?
Gradsko liczy ponad dwa tysiące mieszkańców, ale nie posiada cerkwi. Jest mała świątynia na cmentarzu, ale takiej większej brak. Rozpoczęto budowę cerkwi pod wezwaniem Piotra Apostoła, lecz została przerwana na etapie podłogi. Pordzewiałe pręty sugerują, że stało się to już jakiś czas temu.
Ciekawostką demograficzną jest fakt, że kilkanaście procent ludności stanowią Boszniacy, a więc muzułmanie. Do najbliższego meczetu mają pewnie daleko.
Na kolację zaprasza restauracja Exklusiv, która z zewnątrz wcale ekskluzywnie nie wygląda. Działa jednak od samego rana aż do północy i jest to główna jadłodajnia wioski. Kelner początkowo wydawał się dość ponury, jednak, gdy zamówiłem kieliszek raki, od razu się rozchmurzył . Menu przetłumaczono na angielski w takiej formie, że czasem nie można było zrozumieć o co chodzi... No bo czytam - Macedonian Lady. Cóż to może być? Okazało się, iż po prostu plejskavica z serem. A usztipci? Ćevapi zrolowane z boczkiem. Sałatka wołoska? Misz masz z grubymi kawałami sera i warzyw. Wszystko smakowało obłędnie, chyba najlepsze żarcie w czasie całego wyjazdu!
Wraz z upływem czasu lokal się zapełnia. Niemal wszyscy to znajomi kelnera. Jednym z wyjątków, oprócz nas, jest serbska rodzina, która śpi tam, gdzie my. Wracają do Belgradu z wakacji w Grecji.
Tymczasem w telewizji wszechobecna olimpiada. Akurat trwa mecz koszykówki mężczyzn, Francja kontra Japonia. Francuzi byli na tyle poprawni politycznie, że wpuścili do składu jednego białego, natomiast Japończycy byli nienaturalnie wysocy.
Wyszedłem na chwilę na ulicę, aby się przewietrzyć. Niebo nabrało przedziwnych, sino-różowych kolorów, kolejny efekt pożarów.
Po zmroku Gradsko zmienia się w jedną wielką pijalnię piwa. Oprócz restauracji jest jeszcze spelunka, taka naprawdę mocna. Okupują ją faceci z ciężkimi minami. Inni stoją pod sklepami z butelkami w rękach. Jeszcze inni obsiedli przystanek, a na murku niedaleko fontanny urzęduje cała cygańska rodzina. Młodzi ludzie kierują się w stronę stacji kolejowej. Teresa proponuje, abyśmy napili się piwa w parku - trudno odmówić. Wiele innych ławek też już jest zajętych... A policja? Jedyny zauważony patrol siedział w kawiarni przy białych filiżankach.
Na głównej ulicy nadal panuje wielki ruch. Zwłaszcza sporo tu ciężarówek, wiele tirów parkuje na całą noc na terenie wioski. Ma to związek z pobliskimi zakładami przetwórczymi owoców i warzyw, pracują pełną parą.
Niestety, spelunkę zdążono już zamknąć, więc wracamy na kwaterę. Wskakuję pod prysznic, aby zmyć z siebie brud dnia i odkrywam, że leci jedynie wrzątek! Przypominam sobie pytanie gospodyni:
- O której chodzicie spać? Bo po dziesiątej mogą być problemy z wodą.
Rzeczywiście jest tuż po dziesiątej i są problemy, bo woda przestała lecieć! Nocami służby i strażacy napełniają rozmaite zbiorniki i uzupełniają zapasy w pojazdach, więc dla mieszkańców jej brakuje. Rodzina z Belgradu była sprytniejsza i zdążyła skorzystać z prysznica przed dwudziestą drugą. Na szczęście pod zlewem stoją plastikowe baniaki z wcześniej przygotowaną wodą, możemy zatem wymieszać ją z wrzątkiem i prowizorycznie się umyć.
Tuż przed zaśnięciem słyszę, jak po torach przewala się pociąg towarowy. Czyli jednak coś jeździ.
Poranek wstaje świeży i czysty, nie ma już śladów po pożarowej żółci w powietrzu. Z okna podziwiam okolicę: również i tu horyzont zamykają pagóry i mniejsze górki. Gospodyni od świtu krząta się po ogródku, oczywiście w towarzystwie czujnego psa kurdupla i męczonego kota.
Idę na krótki spacer. Zaglądam nad płynący niedaleko Wardar (Вардар), najdłuższą macedońską rzekę. Jej widok jest uspokajający, człowiek ma świadomość, że gdyby pożar dotarł aż tu, to miałby gdzie uciekać.
Żegnamy się z gospodynią i podjeżdżamy do centrum na zakupy. Dziś opuszczamy Macedonię, więc chcemy kupić trochę pamiątek do domu. Niby są problemy z wodą (rano trochę się opłukałem i od razu ciśnienie zaczęło słabnąć), ale jest jej wystarczająco dużo do fontann i podlewania... wyschniętej ziemi oraz chodników.
Częsty obrazek: rolnicy wiozący owoce do zakładów przetwórczych.
Nie umiałem znaleźć... wjazdu na autostradę, więc pierwsze kilkanaście kilometrów na północ pokonujemy bocznymi drogami. Mają one lepszą nawierzchnię niż A1. A potem to już się leci w kierunku granicy...
Co jakiś czas mijamy spalone łąki i pola. Na stacjach benzynowych tradycyjnie burdel, bo kierowcy boją się samemu zatankować i czekają na obsługę. Ja tradycyjnie obsługę olewam, co skutkuje szybszym i bezpieczniejszym uzupełnieniem baku.
Przed południem docieramy do przejścia autostradowego z Serbią i w ten sposób kończymy macedoński etap naszego wyjazdu. Fajnie było.
- Polska? - dziwi się sprzedawca patrząc na terminal kart płatniczych. - Georgia? - kręci głową przyglądając się mojej koszulce.
A spod stacji są świetne widoki. Można sobie usiąść na ławeczce i podziwiać kopalnie odkrywkowe.
Bałkańscy kierowcy nie do końca wierzą swoim umiejętnościom oraz jakości szos, więc przydrożne uliczki to stały element krajobrazu. Do tego jakiś jugosłowiański mini-spomenik.
Zjeżdżamy w dolinę, gdzie trwają intensywne prace przy budowie autostrady. Trwają od lat i będą trwać jeszcze lata, bo to gigantyczne wydatki w tak trudnym terenie. Jak powstanie, to będzie się pędzić pośród skał.
Jeśli Prilep słynie z tytoniu, to okolice Kawadarci (Кавадарци) z wina. To właśnie tu znajduje się region winiarski Tikwesz (Тиквеш, Tikveš), a winiarnia spod tej marki jest największa w tej części Europy. My kierujemy się tylko do miasta. Z racji braku czasu podjeżdżam jedynie pod park, gdzie znajdziemy jednego z trzech miejscowych spomeników. Nie jest on tak odjechany jak poprzedni: po długich schodach podchodzimy do prostej konstrukcji składającej się z wysokiego betonowego filaru i betonowej ściany z płaskorzeźbą. Pomnik upamiętnia Dimcze Mirczewa i Kiro Krstewa, dwóch dowódców oddziału komunistycznej partyzantki. Zginęli w 1944 roku w starciu z Bułgarami. Spomenik niedawno został odnowiony.
Stojąc na schodach w oddali widzę dziwne chmury... Prognozy w ogóle na dziś nie zapowiadały zachmurzenia. Jedziemy w ich stronę i wkrótce dookoła robi się szaro... W aucie zaczynamy czuć zapach spalenizny i już wiemy, że to nie zwykła chmura, ale dym! Pożary, z powodu których macedoński rząd wprowadził stan wyjątkowy, szaleją właśnie w tej części kraju.
W Negotinie (Неготино) kolor dymu zmienił się z szarego w żółty, smród spalenizny nasila się. Wszystko dookoła zdaje się pokrywać żółć, mam wrażenie, że znalazłem się w jakimś filmie katastroficznym.
Podchodząc na niewielką górkę czuję, że gorzej mi się oddycha. Nie napisałbym, że się duszę, ale płuca ewidentnie nie są zadowolone z tego, co unosi się w powietrzu.
Na szczycie górki w niewielkim parku stoi spomenik przedstawiający faceta odsłaniającego umięśnioną klatę. To niejaki Manczo Maliminow (Манчо Малиминов), kolejny partyzant zabity przez Bułgarów.
Po drugiej stronie autostrady na naturalnym kopcu znajduje się stanowisko archeologiczne Antigona - resztki miasta założonego przez macedońskiego króla Antygona Gonatasa w III wieku przed naszą erą. Według lokalnej legendy nazwa Negotin to Antigona pisana od tyłu. Wymyślono to, aby zmylić Turków, którzy - jeśli dali się nabrać - nie byli zbyt inteligentni .
Do celu, kończącego dzisiejszy dzień, mamy z Negotina rzut beretem, kilkanaście kilometrów autostradą. Jest nim miejscowość Gradsko (Градско). Wybrałem ją na nocleg z dwóch powodów. Pierwszy to praktyczny: Gradsko leży przy głównej drodze kraju i jutro będę mógł szybko pomknąć w kierunku granicy. Drugi to poznawczy: po opuszczeniu turystycznego wybrzeża chciałem zanocować w mieścinie totalnie nieturystycznej, takiej, w której nie byłoby kompletnie nic, co przyciągałoby turystów! I Gradsko ten warunek doskonale spełnia: w wiosce nie ma prawie nic turystycznego .
A czemu "prawie"? W granicach administracyjnych Gradska położone jest Stobi (Стоби), ruiny starożytnego miasta, największe i najpopularniejsze stanowisko archeologiczne w kraju. Jednak z wioski jest do niego na tyle daleko, że kompletnie nie czuć jego obecności. Drugi powód to winnica Stobi, jedna z największych w Macedonii, posiadająca swoją siedzibę na północ od osady. To też jednak nie oznacza, że klienci błąkają się po samej wiosce i fotografują każdy budynek - tak robimy tylko my .
Spać będziemy na ulicy marszałka Tito u starszej pani, wynajmującej piętro swojego domu dla turystów. Czyli jednak jacyś się tu znajdą? Owszem, tranzytowi, którzy jadą do lub z Grecji. To najtańszy nocleg w czasie całego wyjazdu, kosztował około osiemdziesięciu złotych za pokój. Wyposażenie jest nie pierwszej młodości, ale w ogóle nam to nie przeszkadza, chociaż łóżka przypominały mi szpitalne . Tutaj po prostu czuć, że jesteśmy w czyimś mieszkaniu, a nie w pensjonacie lub hotelu.
Gospodyni jest towarzyską i skorą do rozmowy osobą. Podejrzewam, że jakiś czas temu została wdową, bo na drzwiach widzieliśmy klepsydrę starszego mężczyzny, taką sprzed dwóch lub trzech lat. Na szczęści chyba nie mieszka sama, bo przy wycieraczce stało wiele butów, w tym dziecięce, ale zapewne rodzina bywa w domu tylko wieczorami, więc kobiecie doskwiera samotność. Najważniejszy temat to pożary. W Gradsku co prawda nie czuć już dymu, a niebo wydaje się czyste, ale wszystkie kolory skażone są żółcią.
- Pali się za górami - słyszymy. - To jest naprawdę straszne, dawno czegoś takiego nie było. Wczoraj ktoś zginął (na szczęście okazał się jedyną ofiarą). Pomagają nam różne kraje, Słoweńcy, Chorwaci, Serbowie. Tylko nie Grecy, z nimi mamy złe stosunki. Nie mieliśmy w ogóle helikopterów do gaszenia, teraz są, ale pojawiły się problemy z wodą.
Wokół nas kręci się pies w stylu kurdupla i malutki kotek. Pies, jak to zwykle kurduple, udaje groźnego, szczeka, warczy, próbował nawet mnie capnąć. Jest bardzo zazdrosny o kotka, traktuje go jako swoją własność, więc chroni, ale jednocześnie tak się z nim "bawi", że kot ma go dość: ucieka, miauczy i ma minę wielkiego cierpiętnika.
- Miał jeszcze dwójkę rodzeństwa - opowiada Macedonka. - Czarnego brata i szarą siostrę, z niebieskimi oczami. Zginęli pod kołami samochodów. A pies to znajda, przyszedł tutaj poraniony i wygłodzony, przygarnęłam go.
Pani pokazuje nam w korytarzu mapę Macedonii i różne atrakcje.
- Gradsko leży w samym środku kraju - mówi ze słyszalną dumą. - Wszędzie stąd blisko. Byliście tu albo tu?
Skacze palcem od jednej atrakcji turystycznej do drugiej, no i okazuje się, że większość już odwiedziliśmy, więc jest miło zaskoczona.
- A skąd jesteście? Opole? Między Wrocławiem a Katowicami? Byłam we Wrocławiu w latach 80., w zimie, autobusem. Wtedy byłam młoda - westchnęła.
Wokół domu rosną winogrona, pani nalega, abyśmy sobie pozrywali, po czym płucze je wodą ze szlauchu. Nie we wszystkim się rozumieliśmy w czasie rozmowy, ale i tak nas na tyle wciągnęła, że zarządziłem... wyjście! Chciałbym jeszcze przed zmrokiem trochę się rozejrzeć po miejscowości i skorzystać z usług restauracji. Dawno temu działał lokal na parterze naszego lokum, teraz trzeba wejść w obszar zabudowany i przebyć kilkaset metrów.
Najpierw jednak podreptaliśmy do czegoś, co można nazwać centrum Gradska. Znajdują się tam wszystkie najistotniejsze obiekty: kilka sklepów, kawiarnia, poczta, biuro partii rządzącej, skwer, z którego usunięto wszystkie drzewa, park, w którym drzewa zostały, wreszcie przystanek autobusowy, z którego często coś jeździ do stolicy.
O ile na zachód od głównej ulicy biegnie główna szosa kraju, o tyle od wschodniej strony mamy najważniejszą linię kolejową Macedonii Północnej, łączącą Saloniki z Belgradem przez Skopje. Wybudowany w latach 20. dworzec kolejowy był jednym z największych i uznawano go za najpiękniejszy w macedońskich ziemiach.
Niestety, w 1944 roku został wysadzony w powietrze przez Niemców. Nowy dworzec (już trzeci w historii stacji) w niczym nie przypomina starego.
Na peronie stoi rodzinka zdziwiona naszą obecnością i wyglądają, jakby czekali na pociąg. Zerkam na rozkład. Wygląda nieźle, kilkanaście kursów. Potem przyglądam się dokładniej... To jest rozkład ze stolicy! Prawdopodobnie wszystkie pociągi w kraju zaczynają lub kończą swój kurs w Skopje, a to oznacza, że w całej Macedonii wyjeżdża dziennie maksymalnie kilkanaście składów! Po powrocie z wakacji wczytałem się w opis macedońskich kolei i okazało się, że są one w katastrofalnym stanie. Może nie aż w takim jak w Albanii, ale mamy do czynienia z ogromną zapaścią tego środka transportu. W kolej włożono spore pieniądze, zakupiono nawet w Chinach nowe składy, ale z każdym rokiem jest coraz gorzej. Doszło do sytuacji, że istnieją kasy międzynarodowe, ale nie można w nich kupić biletu, bo żadne połączenie z sąsiadami nie jest obecnie utrzymywane. Ba, są stacje, gdzie nie przyjeżdża żaden pociąg, ale nadal zatrudnia się pracowników, żeby je sprzątali i pilnowali przed złodziejami.
Na ścianie budynku tablica z czasów jugosłowiańskich upamiętniające otwarcie bocznej linii do miejscowości Sziwec (Шивец).
W oddali stoi kolektor zbożowy, a bliżej dawno nieużywana lokomotywa.
Po bokach są pozostałości dawnych dworców: zabudowania gospodarcze dworca z XIX wieku (przypominające kolejową architekturę habsburską) oraz tego pięknego, secesyjnego.
Opuszczamy perony, a rodzinka nadal tam stoi i czeka na pociąg. Ciekawe jakie ma opóźnienie?
Gradsko liczy ponad dwa tysiące mieszkańców, ale nie posiada cerkwi. Jest mała świątynia na cmentarzu, ale takiej większej brak. Rozpoczęto budowę cerkwi pod wezwaniem Piotra Apostoła, lecz została przerwana na etapie podłogi. Pordzewiałe pręty sugerują, że stało się to już jakiś czas temu.
Ciekawostką demograficzną jest fakt, że kilkanaście procent ludności stanowią Boszniacy, a więc muzułmanie. Do najbliższego meczetu mają pewnie daleko.
Na kolację zaprasza restauracja Exklusiv, która z zewnątrz wcale ekskluzywnie nie wygląda. Działa jednak od samego rana aż do północy i jest to główna jadłodajnia wioski. Kelner początkowo wydawał się dość ponury, jednak, gdy zamówiłem kieliszek raki, od razu się rozchmurzył . Menu przetłumaczono na angielski w takiej formie, że czasem nie można było zrozumieć o co chodzi... No bo czytam - Macedonian Lady. Cóż to może być? Okazało się, iż po prostu plejskavica z serem. A usztipci? Ćevapi zrolowane z boczkiem. Sałatka wołoska? Misz masz z grubymi kawałami sera i warzyw. Wszystko smakowało obłędnie, chyba najlepsze żarcie w czasie całego wyjazdu!
Wraz z upływem czasu lokal się zapełnia. Niemal wszyscy to znajomi kelnera. Jednym z wyjątków, oprócz nas, jest serbska rodzina, która śpi tam, gdzie my. Wracają do Belgradu z wakacji w Grecji.
Tymczasem w telewizji wszechobecna olimpiada. Akurat trwa mecz koszykówki mężczyzn, Francja kontra Japonia. Francuzi byli na tyle poprawni politycznie, że wpuścili do składu jednego białego, natomiast Japończycy byli nienaturalnie wysocy.
Wyszedłem na chwilę na ulicę, aby się przewietrzyć. Niebo nabrało przedziwnych, sino-różowych kolorów, kolejny efekt pożarów.
Po zmroku Gradsko zmienia się w jedną wielką pijalnię piwa. Oprócz restauracji jest jeszcze spelunka, taka naprawdę mocna. Okupują ją faceci z ciężkimi minami. Inni stoją pod sklepami z butelkami w rękach. Jeszcze inni obsiedli przystanek, a na murku niedaleko fontanny urzęduje cała cygańska rodzina. Młodzi ludzie kierują się w stronę stacji kolejowej. Teresa proponuje, abyśmy napili się piwa w parku - trudno odmówić. Wiele innych ławek też już jest zajętych... A policja? Jedyny zauważony patrol siedział w kawiarni przy białych filiżankach.
Na głównej ulicy nadal panuje wielki ruch. Zwłaszcza sporo tu ciężarówek, wiele tirów parkuje na całą noc na terenie wioski. Ma to związek z pobliskimi zakładami przetwórczymi owoców i warzyw, pracują pełną parą.
Niestety, spelunkę zdążono już zamknąć, więc wracamy na kwaterę. Wskakuję pod prysznic, aby zmyć z siebie brud dnia i odkrywam, że leci jedynie wrzątek! Przypominam sobie pytanie gospodyni:
- O której chodzicie spać? Bo po dziesiątej mogą być problemy z wodą.
Rzeczywiście jest tuż po dziesiątej i są problemy, bo woda przestała lecieć! Nocami służby i strażacy napełniają rozmaite zbiorniki i uzupełniają zapasy w pojazdach, więc dla mieszkańców jej brakuje. Rodzina z Belgradu była sprytniejsza i zdążyła skorzystać z prysznica przed dwudziestą drugą. Na szczęście pod zlewem stoją plastikowe baniaki z wcześniej przygotowaną wodą, możemy zatem wymieszać ją z wrzątkiem i prowizorycznie się umyć.
Tuż przed zaśnięciem słyszę, jak po torach przewala się pociąg towarowy. Czyli jednak coś jeździ.
Poranek wstaje świeży i czysty, nie ma już śladów po pożarowej żółci w powietrzu. Z okna podziwiam okolicę: również i tu horyzont zamykają pagóry i mniejsze górki. Gospodyni od świtu krząta się po ogródku, oczywiście w towarzystwie czujnego psa kurdupla i męczonego kota.
Idę na krótki spacer. Zaglądam nad płynący niedaleko Wardar (Вардар), najdłuższą macedońską rzekę. Jej widok jest uspokajający, człowiek ma świadomość, że gdyby pożar dotarł aż tu, to miałby gdzie uciekać.
Żegnamy się z gospodynią i podjeżdżamy do centrum na zakupy. Dziś opuszczamy Macedonię, więc chcemy kupić trochę pamiątek do domu. Niby są problemy z wodą (rano trochę się opłukałem i od razu ciśnienie zaczęło słabnąć), ale jest jej wystarczająco dużo do fontann i podlewania... wyschniętej ziemi oraz chodników.
Częsty obrazek: rolnicy wiozący owoce do zakładów przetwórczych.
Nie umiałem znaleźć... wjazdu na autostradę, więc pierwsze kilkanaście kilometrów na północ pokonujemy bocznymi drogami. Mają one lepszą nawierzchnię niż A1. A potem to już się leci w kierunku granicy...
Co jakiś czas mijamy spalone łąki i pola. Na stacjach benzynowych tradycyjnie burdel, bo kierowcy boją się samemu zatankować i czekają na obsługę. Ja tradycyjnie obsługę olewam, co skutkuje szybszym i bezpieczniejszym uzupełnieniem baku.
Przed południem docieramy do przejścia autostradowego z Serbią i w ten sposób kończymy macedoński etap naszego wyjazdu. Fajnie było.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Śladem spomeników
Autostradowe przejście graniczne pomiędzy Macedonią a Serbią, które potrafi zatrzymać na wiele godzin, nas wciąga na jedyne dwadzieścia pięć minut. Znakomity rezultat! Nie wszyscy mieli tyle szczęścia: celnicy z wielkim zaangażowaniem trzepią samochód na francuskich blachach. Czyżby nie lubili szampana?
Zerkam w bok: Serbowie postawili płot, jak Węgrzy, Chorwaci i jeszcze kilka innych nacji. Dawniej, gdy zaczęły się szturmy europejskich granic, nie próbowali szczególnie powstrzymywać migrantów, a nawet podwozili ich autokarami pod unijne granice. Ba, niektórzy byli nawet tak naiwni, aby proponować osiedlać przybyszów z innych kontynentów w wyludnionych rejonach Serbii. Nie dość im problemów z własnymi muzułmanami?
W Serbii spędzimy tym razem jedynie dobę. A zaczniemy od odwiedzenia... Albańczyków. Choć większość osób tej narodowości wyrwała się spod władzy Belgradu wraz z Kosowem, to nadal mieszka ich ponad sześćdziesiąt tysięcy. Zdecydowana większość z nich przebywa w trójkącie pomiędzy granicami Kosowa i Macedonii, w regionie zwanym doliną Preszewa (Preševska dolina, Lugina e Preshevës). Składają się na nie dwie gminy - Preszewo (Прешево, Preshevë) oraz Bujanovac (Бујановац, Bojanonoci), a także nie połączona z nimi gmina Medveđa (Медвеђа, Medvegja). W sumie Albańczycy stanowią w nich ponad siedemdziesiąt procent mieszkańców, a w Preszewie nawet dziewięćdziesiąt. Wyjątkiem jest Medveđa, tam dominują Serbowie, lecz pod względem politycznym traktuje się ją jako część doliny Preszewa.
Tereny te mają do pewnego momentu zbieżną historię z Kosowem, ale komuniści tak wytyczyli granice republik jugosłowiańskich, że znalazły się one w Serbii. W czasie wojny w Kosowie tutaj także było niespokojnie, powstał bowiem lokalny odłam Armii Wyzwolenia Kosowa. Operował on pod nazwą "Armii Wyzwolenia Preszewa, Medveđa i Bujanovaca" i wszczął powstanie, którego celem było przyłączenie tych trzech gmin do Kosowa. Tym razem jednak społeczność międzynarodowa stanęła po stronie Serbii, określając Albańczyków jako terrorystów i ekstremistów oraz pozwalając serbskiemu wojsku na walkę z nimi. To naprawdę zadziwiające, że Albańczycy walczący z Serbami po lewej stronie linii wytyczonej na mapie są dobrzy, a Albańczycy walczący z Serbami po prawej stronie tej linii są już źli.
Od dwóch dekad panuje w dolinie względny spokój, Albańczycy mają swoje media, reprezentację w serbskim parlamencie. Z drugiej strony organizacje międzynarodowe donoszą o "miękkim" prześladowaniu mieszkańców przez serbskie władze, rzucające różne kłody pod nogi: wykreślanie z list wyborców, unieważnienia adresu zamieszkania i tym podobne.
Przed wyjazdem próbowałem znaleźć informacje, czy w Preszewie jest coś ciekawego i... nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie. Będziemy zatem kręcić się po ulicach i to bardzo chaotycznie, ponieważ praktycznie brak tu drogowskazów, tabliczek z nazwami i mało jest charakterystycznych punktów odniesienia. Pierwsze co się rzuca w oczy, to ogromna dominacja napisów i szyldów w języku albańskim, serbskich prawie nie widać. Dodając do tego bajzel dotyczący zarówno kierowców jak i pieszych, to mamy wrażenie znajdowania się w Albanii, jedynie serbskie rejestracje zaburzają ten stan.
Nie ma tu zabytków, nie ma też publicznych parkingów. Postanowiłem stanąć pod jednym ze sklepów, ale ledwo wyszedłem i zrobiłem kilkanaście kroków, a usłyszałem za sobą wściekły głos. Wybiegł właściciel i wrzeszczy.
- Tylko dwie minuty - pokazuję mu palcami.
- Taaaak, wszyscy chcą dwie minuty, a potem stoją tak długo, że dla moich klientów nie ma miejsca!
Na parkingu przed sklepem nikogo, ale może zaraz zwalą się tłumy chcące kupić halogeny albo opony samochodowe? W takiej sytuacji zatrzymuję się po prostu na rondzie na głównym placu Preszewa. Otaczają go budynki urzędowe w stylu jugosłowiańskiego modernizmu, a także bank i jeden z wielu preszewskich meczetów.
Stwierdzam, że jeśli rzeczywiście nie ma tu nic zajmującego, to uznajemy Preszewo za odwiedzone i wracamy do autostrady. Oczywiście od razu pakujemy się w kolejny korek. Zapchane są również chodniki, więc jeden koleś pcha się z taczką pomiędzy samochodami i nawet nic mu nie spada.
Co jakiś czas pojawiają się pomysły rzucane przez zagranicznych polityków, aby wymienić dolinę Preszewa na północną część Kosowa, gdzie większość stanowią Serbowie. Brzmi to rozsądnie, bo radykalnie zmniejszyłoby mniejszości etniczne w obu krajach i pozwoliłoby zająć się rodakami, a nie użerać z obcymi. Zarówno Kosowo jak i Serbia nigdy oficjalnie nie podjęły tego tematu, ale zazwyczaj politycy byli na "nie", zwłaszcza albańscy.
Na zdjęciu pędzące z naprzeciwka albańskie wesele: sporo wypasionych wozów, większość na zagranicznych blachach.
Na autostradzie dwa razy spotykamy akcje z ogniem. Za pierwszym razem z lewej strony płonie trawa lasku, widać strażaków i zdenerwowanych policjantów. Za drugim wygląda to tak, jakby komuś spaliła się szopa z plastikami, bo mamy smolisty dym z odpowiednim smrodem.
Dzisiejszy dzień serbski miał być głównie samochodowy - chcemy jak najszybciej dostać się do Belgradu. Ponieważ jednak granica poszła nam tak sprawnie, to zajeżdżam jeszcze do Niszu (Ниш). Na jednym ze skrzyżowań pod miastem spotykamy ciekawą maszynę.
W Niszu chcę zajrzeć do rozległego parku na południowo-zachodnich obrzeżach miejscowości. Park przypomina bardziej normalny las i kryje w sobie Spomen-park Bubanj.
Nazwa pochodzi od dzielnicy, w której znajduje się wzgórze będącego centralnym punktem dzisiejszego parku. W czasie II wojny światowej zamordowano na nim ponad dziesięć tysięcy osób, więźniów z niemieckiego obozu koncentracyjnego w Niszu zwanego Crveni Krst. Byli nimi Serbowie (komuniści, partyzanci), a także Żydzi i Cyganie. Było to jedno z najbardziej spryskanych krwią miejsc na Bałkanach. W 1963 roku otwarto tutaj kompleks upamiętniający ofiary. Ta konstrukcja naprawdę robi wrażenie, również wielkością: tworzą ją trzy betonowe monolity o wysokości 18- 23 metrów. Mają symbolizować zaciśnięte pięści! Liczba trzy oznaczać może trzy grupy etniczne albo trzy pokolenia zabitych: dzieci, rodziców i dziadków.
Wielka polana z wyschniętą trawą poprzecinana jest rowami, obecnie zakopanymi, w których nadal spoczywają ciała tysięcy zabitych. Pięści uzupełnia długa marmurowa ściana, na której symbolicznie przedstawiono sceny egzekucji i pochówku, maszynę do zabijania. Mocna rzecz.
W okresie socjalizmu Bubanj był popularnym celem wycieczek i rozmaitych uroczystości. Po rozpadzie Jugosławii tradycyjnie spadło nim zainteresowanie, ale pod koniec poprzedniej dekady główne obiekty zostały wyremontowane i czasem organizuje się tu oficjalne spotkania. Nie da się jednak ukryć, że szczyt chwały ma już raczej za sobą. Na pierwszym zdjęciu resztki tzw. szklanej kaplicy, niezbyt starej, bo z 2004 roku. Większość szklanych paneli zostało rozbitych, ostały się te wyższe. Amfiteatr chyba także nie jest często używany. Nie jest tu jednak pusto - ścieżkami przechadzają się ludzie, wyprowadzają się psy, a pomiędzy drzewami biwakują pojedynczy osobnicy i całej rodziny.
Pierwszy, skromny pomniczek z 1950 roku. Jeszcze niedawno wieńczyła go gwiazda, lecz ktoś ją urwał. Obok siedzi we wiatce grupa facetów i przygląda nam się zdziwiona.
Wracamy do auta, przyglądamy się jak pewna kobieta usiłuje przez długie minuty włączyć się do (wcale niedużego) ruchu i jazda w stronę stolicy. Na autostradzie jak zawsze: za Niszem włączają się potoki arabskich, tureckich i kurdyjskich Europejczyków, więc od razu robi się gęsto i mało przyjemnie. Parkingi na stacjach benzynowych zapchane kocami do pikniku i modlitwy, toalety zasyfione nawet na Gazpromie. Spotykamy też pierwsze samochody z Polski, a na jednym z postojów cały autokar z Legnicy. Podsłuchując dwóch bojowych panów dowiedziałem się, że wracają z Grecji. Na szczęście bramki poboru opłat pod Belgradem zostały rozbudowane, więc przekracza się je w miarę szybko.
Zerkam w bok: Serbowie postawili płot, jak Węgrzy, Chorwaci i jeszcze kilka innych nacji. Dawniej, gdy zaczęły się szturmy europejskich granic, nie próbowali szczególnie powstrzymywać migrantów, a nawet podwozili ich autokarami pod unijne granice. Ba, niektórzy byli nawet tak naiwni, aby proponować osiedlać przybyszów z innych kontynentów w wyludnionych rejonach Serbii. Nie dość im problemów z własnymi muzułmanami?
W Serbii spędzimy tym razem jedynie dobę. A zaczniemy od odwiedzenia... Albańczyków. Choć większość osób tej narodowości wyrwała się spod władzy Belgradu wraz z Kosowem, to nadal mieszka ich ponad sześćdziesiąt tysięcy. Zdecydowana większość z nich przebywa w trójkącie pomiędzy granicami Kosowa i Macedonii, w regionie zwanym doliną Preszewa (Preševska dolina, Lugina e Preshevës). Składają się na nie dwie gminy - Preszewo (Прешево, Preshevë) oraz Bujanovac (Бујановац, Bojanonoci), a także nie połączona z nimi gmina Medveđa (Медвеђа, Medvegja). W sumie Albańczycy stanowią w nich ponad siedemdziesiąt procent mieszkańców, a w Preszewie nawet dziewięćdziesiąt. Wyjątkiem jest Medveđa, tam dominują Serbowie, lecz pod względem politycznym traktuje się ją jako część doliny Preszewa.
Tereny te mają do pewnego momentu zbieżną historię z Kosowem, ale komuniści tak wytyczyli granice republik jugosłowiańskich, że znalazły się one w Serbii. W czasie wojny w Kosowie tutaj także było niespokojnie, powstał bowiem lokalny odłam Armii Wyzwolenia Kosowa. Operował on pod nazwą "Armii Wyzwolenia Preszewa, Medveđa i Bujanovaca" i wszczął powstanie, którego celem było przyłączenie tych trzech gmin do Kosowa. Tym razem jednak społeczność międzynarodowa stanęła po stronie Serbii, określając Albańczyków jako terrorystów i ekstremistów oraz pozwalając serbskiemu wojsku na walkę z nimi. To naprawdę zadziwiające, że Albańczycy walczący z Serbami po lewej stronie linii wytyczonej na mapie są dobrzy, a Albańczycy walczący z Serbami po prawej stronie tej linii są już źli.
Od dwóch dekad panuje w dolinie względny spokój, Albańczycy mają swoje media, reprezentację w serbskim parlamencie. Z drugiej strony organizacje międzynarodowe donoszą o "miękkim" prześladowaniu mieszkańców przez serbskie władze, rzucające różne kłody pod nogi: wykreślanie z list wyborców, unieważnienia adresu zamieszkania i tym podobne.
Przed wyjazdem próbowałem znaleźć informacje, czy w Preszewie jest coś ciekawego i... nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie. Będziemy zatem kręcić się po ulicach i to bardzo chaotycznie, ponieważ praktycznie brak tu drogowskazów, tabliczek z nazwami i mało jest charakterystycznych punktów odniesienia. Pierwsze co się rzuca w oczy, to ogromna dominacja napisów i szyldów w języku albańskim, serbskich prawie nie widać. Dodając do tego bajzel dotyczący zarówno kierowców jak i pieszych, to mamy wrażenie znajdowania się w Albanii, jedynie serbskie rejestracje zaburzają ten stan.
Nie ma tu zabytków, nie ma też publicznych parkingów. Postanowiłem stanąć pod jednym ze sklepów, ale ledwo wyszedłem i zrobiłem kilkanaście kroków, a usłyszałem za sobą wściekły głos. Wybiegł właściciel i wrzeszczy.
- Tylko dwie minuty - pokazuję mu palcami.
- Taaaak, wszyscy chcą dwie minuty, a potem stoją tak długo, że dla moich klientów nie ma miejsca!
Na parkingu przed sklepem nikogo, ale może zaraz zwalą się tłumy chcące kupić halogeny albo opony samochodowe? W takiej sytuacji zatrzymuję się po prostu na rondzie na głównym placu Preszewa. Otaczają go budynki urzędowe w stylu jugosłowiańskiego modernizmu, a także bank i jeden z wielu preszewskich meczetów.
Stwierdzam, że jeśli rzeczywiście nie ma tu nic zajmującego, to uznajemy Preszewo za odwiedzone i wracamy do autostrady. Oczywiście od razu pakujemy się w kolejny korek. Zapchane są również chodniki, więc jeden koleś pcha się z taczką pomiędzy samochodami i nawet nic mu nie spada.
Co jakiś czas pojawiają się pomysły rzucane przez zagranicznych polityków, aby wymienić dolinę Preszewa na północną część Kosowa, gdzie większość stanowią Serbowie. Brzmi to rozsądnie, bo radykalnie zmniejszyłoby mniejszości etniczne w obu krajach i pozwoliłoby zająć się rodakami, a nie użerać z obcymi. Zarówno Kosowo jak i Serbia nigdy oficjalnie nie podjęły tego tematu, ale zazwyczaj politycy byli na "nie", zwłaszcza albańscy.
Na zdjęciu pędzące z naprzeciwka albańskie wesele: sporo wypasionych wozów, większość na zagranicznych blachach.
Na autostradzie dwa razy spotykamy akcje z ogniem. Za pierwszym razem z lewej strony płonie trawa lasku, widać strażaków i zdenerwowanych policjantów. Za drugim wygląda to tak, jakby komuś spaliła się szopa z plastikami, bo mamy smolisty dym z odpowiednim smrodem.
Dzisiejszy dzień serbski miał być głównie samochodowy - chcemy jak najszybciej dostać się do Belgradu. Ponieważ jednak granica poszła nam tak sprawnie, to zajeżdżam jeszcze do Niszu (Ниш). Na jednym ze skrzyżowań pod miastem spotykamy ciekawą maszynę.
W Niszu chcę zajrzeć do rozległego parku na południowo-zachodnich obrzeżach miejscowości. Park przypomina bardziej normalny las i kryje w sobie Spomen-park Bubanj.
Nazwa pochodzi od dzielnicy, w której znajduje się wzgórze będącego centralnym punktem dzisiejszego parku. W czasie II wojny światowej zamordowano na nim ponad dziesięć tysięcy osób, więźniów z niemieckiego obozu koncentracyjnego w Niszu zwanego Crveni Krst. Byli nimi Serbowie (komuniści, partyzanci), a także Żydzi i Cyganie. Było to jedno z najbardziej spryskanych krwią miejsc na Bałkanach. W 1963 roku otwarto tutaj kompleks upamiętniający ofiary. Ta konstrukcja naprawdę robi wrażenie, również wielkością: tworzą ją trzy betonowe monolity o wysokości 18- 23 metrów. Mają symbolizować zaciśnięte pięści! Liczba trzy oznaczać może trzy grupy etniczne albo trzy pokolenia zabitych: dzieci, rodziców i dziadków.
Wielka polana z wyschniętą trawą poprzecinana jest rowami, obecnie zakopanymi, w których nadal spoczywają ciała tysięcy zabitych. Pięści uzupełnia długa marmurowa ściana, na której symbolicznie przedstawiono sceny egzekucji i pochówku, maszynę do zabijania. Mocna rzecz.
W okresie socjalizmu Bubanj był popularnym celem wycieczek i rozmaitych uroczystości. Po rozpadzie Jugosławii tradycyjnie spadło nim zainteresowanie, ale pod koniec poprzedniej dekady główne obiekty zostały wyremontowane i czasem organizuje się tu oficjalne spotkania. Nie da się jednak ukryć, że szczyt chwały ma już raczej za sobą. Na pierwszym zdjęciu resztki tzw. szklanej kaplicy, niezbyt starej, bo z 2004 roku. Większość szklanych paneli zostało rozbitych, ostały się te wyższe. Amfiteatr chyba także nie jest często używany. Nie jest tu jednak pusto - ścieżkami przechadzają się ludzie, wyprowadzają się psy, a pomiędzy drzewami biwakują pojedynczy osobnicy i całej rodziny.
Pierwszy, skromny pomniczek z 1950 roku. Jeszcze niedawno wieńczyła go gwiazda, lecz ktoś ją urwał. Obok siedzi we wiatce grupa facetów i przygląda nam się zdziwiona.
Wracamy do auta, przyglądamy się jak pewna kobieta usiłuje przez długie minuty włączyć się do (wcale niedużego) ruchu i jazda w stronę stolicy. Na autostradzie jak zawsze: za Niszem włączają się potoki arabskich, tureckich i kurdyjskich Europejczyków, więc od razu robi się gęsto i mało przyjemnie. Parkingi na stacjach benzynowych zapchane kocami do pikniku i modlitwy, toalety zasyfione nawet na Gazpromie. Spotykamy też pierwsze samochody z Polski, a na jednym z postojów cały autokar z Legnicy. Podsłuchując dwóch bojowych panów dowiedziałem się, że wracają z Grecji. Na szczęście bramki poboru opłat pod Belgradem zostały rozbudowane, więc przekracza się je w miarę szybko.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Śladem spomeników
W serbskiej stolicy nie nocowałem od dawna. Ostatni raz w 2014 roku! Po raz pierwszy i ostatni w czasie urlopu wyciągam ze schowka GPS-a, gdyż dojazd do naszego miejsca noclegowego prowadzi przez wąskie i jednokierunkowe uliczki; na zegarku już późne popołudnie, więc chcę tam być jak najszybciej. Na nocleg wybrałem hostel w dzielnicy Slavujec Venac (Славујев Венац), będącej częścią gminy miejskiej Zvezdara (Звездара).
Odzwyczaiłem się od hosteli. Kiedyś była to najtańsza opcja spania w centrum miasta. Potem sytuacja się zmieniła, a może zmieniły się priorytety i możliwości finansowe? Okazało się, że korzystniej, a często taniej, jest nocować w obiektach indywidualnych, u prywatnych gospodarzy. Tam nie musiałem dzielić łazienki z tłumem ludzi, słuchać całonocnych imprez w których niekoniecznie chciałem brać udział, wdychać unoszącego się po pokojach dymu papierosów. Oczywiście hostele miały też plusy: możliwość obcowania z międzynarodowym towarzystwem lubiącym podróżowanie, integracje przy piwku, wymianę spostrzeżeń i opinii. To już jednak przeszłość: teraz każdy lub prawie każdy siada ze smartfonem lub laptopem i całkowicie odcina się od reszty. Hostelowe korytarze i stoliki wypełnia cisza, przerywana jedynie odgłosem stukania w klawiaturę. Zaobserwowane próby integracji przyjmowane były ze zdziwieniem lub niechęcią i szybko się kończyły. Próżno szukać kogoś z butelką, do wirtualnej zabawy bardziej pasuje sojowe latte. Z dawnych czasów zostało tylko międzynarodowe towarzystwo, niestety w Belgradzie w dużej mierze rosyjskojęzyczne, co też nie poprawiało sytuacji. Odniosłem też wrażenie, że część nocujących bynajmniej nie przyjechała tutaj jako turyści, ale po prostu mieszka na stałe. Z dawnych hosteli pozostała wydmuszka, liczne zakazy i nakazy, sztuczny i udawany luz. Chyba już jestem na to za stary.
Rzecz jasna w Belgradzie nadal można przenocować w centrum w przyzwoitej cenie poza hostelami, ale miejsca te nie posiadają własnych parkingów. A ponieważ opłaty za postój w stolicy należy uiścić wysyłając smsy z serbskiej sieci, więc pozostało znaleźć lokum z parkingiem. Okazało się, że wszystkie takie punkty są na obrzeżach, oddalone od śródmieścia o wiele kilometrów, więc zdecydowałem się na hostel, jedną noc przecież jakoś przetrwamy . Atutem hostelu Fair and Square było położenie... przy głównym cmentarzu miejskim. W komentarzach pisano, że to straszny widok z okna, a dla mnie była to możliwość zwiedzenia nekropolii . Widok z okna miałem zupełnie inny, bo na pozostawiony na wewnętrznym dziedzińcu samochód. Pokoik mały, nieco zawilgocony, łazienka ciasna, ale własna, wśród obsługi pełno Włochów, cóż chcieć więcej? Hostel okazał się w sumie najdroższym noclegiem w czasie całej letniej wyprawy, bo kosztował nas około 41 euro, w tym 5 euro za parkowanie. Z ciekawostek wymienię ciekawe graffiti przedstawiające światowych przywódców stylizowanych na świnie i imprezujących nad mapą globu. Ma ono już swoje lata, bo mamy tam i królową Elżbietę i papieża Benedykta i poprzedniego króla Arabii Saudyjskiej. Jedynie Putin, Erdogan i Trump bez zmian.
Niedaleko hostelu jest przystanek autobusowy do centrum. Rozkładów brak, trzeba je sprawdzać w internecie. Czekamy na linię, którą zawiezie nas pod cerkiew św. Sawy, ale ta się nie zjawia. Wsiadamy zatem do autobusu jadącego w okolicę głównego deptaka i w tym momencie zaczyna się kolejny odcinek opowieści pod tytułem: "kupowanie biletu w Belgradzie". Od zawsze były z tym problemy. Kiedyś można było je nabyć w kioskach, ale jedynie w centrum, więc mieszkając na peryferiach po bilet podróżowało się na gapę. Potem władze miejskie tak kombinowały, że w pewnym momencie jedyną opcją zakupu było wysyłanie smsa, oczywiście tylko z serbskiego numeru telefonu. W 2024 roku w pojazdach pojawiły się automaty do sprzedaży biletów, w których można było płacić kartą jednego typu wystawcy. Wchodzimy do środka, automat faktycznie jest, choć na żadnym z przystanków nikt z niego nie korzystał i wszyscy dziwnie się na nas patrzyli. A ja rozpocząłem walkę... najpierw maszyna nie reagowała na dotyk, potem się zawieszała, nie przyjmowała karty, wreszcie wydrukowała mi jeden bilet dobowy, ale... w formie pustej kartki. Podszedł jakiś pijaczek, popatrzył, pokiwał głową i rzucił:
- Papier się skończył, możecie jechać bez biletu, nic się nie stanie.
Zatem pojechaliśmy, choć z karty i tak ściągnęło należność za bilet dobowy, na szczęście to niskie sumy.
Wychodzimy na przystanku Zeleni Venac obok zabytkowego targowiska.
Jako, że to już naprawdę jest ścisłe centrum stolicy, to dookoła pełno polityki. Na murach wymalowane marzenia o powrocie serbskiego wojska do Kosowa, są też sugestie, że jedyne ludobójstwo, jakie miało miejsce na Bałkanach, dokonane zostało na Serbach. Kolejny naród wybrany.
Jest już po godzinie dziewiętnastej, więc szerokie deptaki pomiędzy wysokimi budynkami pogrążone są w cieniu. W powietrzu wiszą rosyjskie flagi, choć to pewnie serbskie bez herbu, ale w połączeniu z wszechobecną ruską mową człowiek odruchowo zaczyna szukać zielonych ludzików.
Grillowana kukurydza, mniam! Dopiero tutaj udało się ją zjeść!
W czasach tureckich w Belgradzie istniało ponad dwieście meczetów i innych islamskich miejsc kultu. Serbowie zniszczyli wszystkie poza jednym - meczetem Bajrakli (Bajrakli džamija) z XVII wieku. Może dlatego, że w swej historii miał krótki epizod bycia kościołem katolickim? W każdym razie meczet nadal istnieje. Ciężko zrobić mu zdjęcie, wciśniętemu między bloki. Pod murem obok miotły wala się kilka nagrobków.
Po tym, jak Albańczycy zniszczyli w Kosowie wiele cerkwi, w odwecie zaatakowano kilka meczetów w Serbii, w tym ten belgradzki. Częściowo spalono wnętrza, a biblioteka i islamskie archiwum spłonęły całkowicie. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć: to naprawdę takie wielkie bohaterstwo rozwalić obcą świątynię?
Obecnie w Belgradzie mieszka ponad trzydzieści tysięcy muzułmanów (jedynie niewielka część z nich to Albańczycy), ale w środku spotykam tylko dwóch modlących się osobników. Potem, przy drzwiach, trafiam na opiekuna meczetu, który z uśmiechem dopytuje się skąd przyjechałem. Raczej nie odwiedza ich zbyt wielu turystów.
Na ich brak na pewno nie narzeka Kalemegdan, czyli kompleks składający się z twierdzy u styku Sawy i Dunaju, otoczonej przez największy stołeczny park. Fortyfikacje istnieją w tym miejscu od czasów celtyckich, potem wzgórze było punktem strategicznym dla kolejnych nacji od Rzymian po Osmanów. Pomiędzy mury wchodzimy przez tzw. Bramę Zindan (Zindan kapija) wybudowaną w XV wieku przez Węgrów. Próbuję ustawić aparat i zrobić sobie grupowe zdjęcie, ale i tak zawsze ktoś wejdzie w kadr, czasem naślą także psa.
Mury to świetne miejsce widokowe na rzeki oraz na okoliczną, często gęstą zabudowę. Na pierwszej fotce tzw. Wieża Jakšića (Jakšićeva kula), pochodząca z tego samego okresu co brama, ale w tej wersji to rekonstrukcja z międzywojnia. Obok niej wciskają się ogródki restauracyjne, a dalej jakieś apartamentowce. Na fotce numer dwa widok w kierunku południowo-zachodnim przy ostatnich promieniach słońca.
Im podążamy dalej, tym więcej ludzi. To najbardziej turystyczne miejsce w czasie dwutygodniowego wyjazdu, przebija Ochrydę. Bardzo dużo skośnookich i Arabów, liczne muzułmanki w chustach. Są też nowożeńcy; chyba, bo strój panny młodej kojarzy mi się z inną imprezą.
Zachód słońca zawsze pociąga, ale nie był on jakiś zjawiskowy; znacznie ciekawiej zrobiło się, gdy jasna tarcza się schowała za horyzontem. Kolory naprawdę się postarały.
Ujście Sawy do Dunaju. Do 1918 roku tu kończyła się Serbia, wszystko, co za rzekami, należało już do Madziarów.
Panuje atmosfera radosnego pikniku. Udziela się i nam, więc wyciągam z plecaka piwo i wypijamy je na murku.
Powoli robi się coraz ciemniej, zapala się oświetlenie ścian.
Po Sawie pływają statki wycieczkowe. W tle widać zalesione wzgórza z pałacem królewskim, a także maszty dwóch stadionów. Wieżowiec po lewej to Kula Beograd, najwyższy budynek państw dawnej Jugosławii. Reprezentacyjny obiekt tworzonej od podstaw dzielnicy Belgrad Waterfront (Beograd na vodi), która powstaje na zaniedbanych do niedawna terenach portowych.
Niższe i starsze wieżowce na drugim brzegu Sawy. Na kolejnym zdjęciu Brankov most w barwach serbskiej flagi.
Warto byłoby zjeść kolację, ale niekoniecznie w drogich restauracjach przy deptakach, gdzie i tak króluje kuchnia międzynarodowa. Niedaleko prawosławnej katedry znajdujemy niewielki bar, w którym za dobrą cenę można kupić bałkańskie żarcie. Pikantna pljeskavica w bułce i sałatki sprawiają, że jesteśmy najedzeni pod sam nos! Jedyny minus lokalu, to brak toalety.
- Możecie skorzystać z kibelka u nich - sugeruje uśmiechnięta sprzedawczyni, pokazując sąsiednią kawiarnię.
O dwudziestej drugiej centrum Belgradu bynajmniej nie układa się do snu. Knajpy są pełne, ulicami przechadzają się potoki ludzi. Powoli idziemy na przystanek. Przyglądam się podjeżdżającym autobusom i w żadnym nie widzę automatu z biletami. Również w naszym pojeździe go nie ma, więc do hostelu wracamy na gapę. Typowy bałkański burdel, którego zakończeniem była decyzja podjęta przez burmistrza stolicy: od 1 stycznia 2025 cała komunikacja miejska w Belgradzie będzie darmowa!
Odzwyczaiłem się od hosteli. Kiedyś była to najtańsza opcja spania w centrum miasta. Potem sytuacja się zmieniła, a może zmieniły się priorytety i możliwości finansowe? Okazało się, że korzystniej, a często taniej, jest nocować w obiektach indywidualnych, u prywatnych gospodarzy. Tam nie musiałem dzielić łazienki z tłumem ludzi, słuchać całonocnych imprez w których niekoniecznie chciałem brać udział, wdychać unoszącego się po pokojach dymu papierosów. Oczywiście hostele miały też plusy: możliwość obcowania z międzynarodowym towarzystwem lubiącym podróżowanie, integracje przy piwku, wymianę spostrzeżeń i opinii. To już jednak przeszłość: teraz każdy lub prawie każdy siada ze smartfonem lub laptopem i całkowicie odcina się od reszty. Hostelowe korytarze i stoliki wypełnia cisza, przerywana jedynie odgłosem stukania w klawiaturę. Zaobserwowane próby integracji przyjmowane były ze zdziwieniem lub niechęcią i szybko się kończyły. Próżno szukać kogoś z butelką, do wirtualnej zabawy bardziej pasuje sojowe latte. Z dawnych czasów zostało tylko międzynarodowe towarzystwo, niestety w Belgradzie w dużej mierze rosyjskojęzyczne, co też nie poprawiało sytuacji. Odniosłem też wrażenie, że część nocujących bynajmniej nie przyjechała tutaj jako turyści, ale po prostu mieszka na stałe. Z dawnych hosteli pozostała wydmuszka, liczne zakazy i nakazy, sztuczny i udawany luz. Chyba już jestem na to za stary.
Rzecz jasna w Belgradzie nadal można przenocować w centrum w przyzwoitej cenie poza hostelami, ale miejsca te nie posiadają własnych parkingów. A ponieważ opłaty za postój w stolicy należy uiścić wysyłając smsy z serbskiej sieci, więc pozostało znaleźć lokum z parkingiem. Okazało się, że wszystkie takie punkty są na obrzeżach, oddalone od śródmieścia o wiele kilometrów, więc zdecydowałem się na hostel, jedną noc przecież jakoś przetrwamy . Atutem hostelu Fair and Square było położenie... przy głównym cmentarzu miejskim. W komentarzach pisano, że to straszny widok z okna, a dla mnie była to możliwość zwiedzenia nekropolii . Widok z okna miałem zupełnie inny, bo na pozostawiony na wewnętrznym dziedzińcu samochód. Pokoik mały, nieco zawilgocony, łazienka ciasna, ale własna, wśród obsługi pełno Włochów, cóż chcieć więcej? Hostel okazał się w sumie najdroższym noclegiem w czasie całej letniej wyprawy, bo kosztował nas około 41 euro, w tym 5 euro za parkowanie. Z ciekawostek wymienię ciekawe graffiti przedstawiające światowych przywódców stylizowanych na świnie i imprezujących nad mapą globu. Ma ono już swoje lata, bo mamy tam i królową Elżbietę i papieża Benedykta i poprzedniego króla Arabii Saudyjskiej. Jedynie Putin, Erdogan i Trump bez zmian.
Niedaleko hostelu jest przystanek autobusowy do centrum. Rozkładów brak, trzeba je sprawdzać w internecie. Czekamy na linię, którą zawiezie nas pod cerkiew św. Sawy, ale ta się nie zjawia. Wsiadamy zatem do autobusu jadącego w okolicę głównego deptaka i w tym momencie zaczyna się kolejny odcinek opowieści pod tytułem: "kupowanie biletu w Belgradzie". Od zawsze były z tym problemy. Kiedyś można było je nabyć w kioskach, ale jedynie w centrum, więc mieszkając na peryferiach po bilet podróżowało się na gapę. Potem władze miejskie tak kombinowały, że w pewnym momencie jedyną opcją zakupu było wysyłanie smsa, oczywiście tylko z serbskiego numeru telefonu. W 2024 roku w pojazdach pojawiły się automaty do sprzedaży biletów, w których można było płacić kartą jednego typu wystawcy. Wchodzimy do środka, automat faktycznie jest, choć na żadnym z przystanków nikt z niego nie korzystał i wszyscy dziwnie się na nas patrzyli. A ja rozpocząłem walkę... najpierw maszyna nie reagowała na dotyk, potem się zawieszała, nie przyjmowała karty, wreszcie wydrukowała mi jeden bilet dobowy, ale... w formie pustej kartki. Podszedł jakiś pijaczek, popatrzył, pokiwał głową i rzucił:
- Papier się skończył, możecie jechać bez biletu, nic się nie stanie.
Zatem pojechaliśmy, choć z karty i tak ściągnęło należność za bilet dobowy, na szczęście to niskie sumy.
Wychodzimy na przystanku Zeleni Venac obok zabytkowego targowiska.
Jako, że to już naprawdę jest ścisłe centrum stolicy, to dookoła pełno polityki. Na murach wymalowane marzenia o powrocie serbskiego wojska do Kosowa, są też sugestie, że jedyne ludobójstwo, jakie miało miejsce na Bałkanach, dokonane zostało na Serbach. Kolejny naród wybrany.
Jest już po godzinie dziewiętnastej, więc szerokie deptaki pomiędzy wysokimi budynkami pogrążone są w cieniu. W powietrzu wiszą rosyjskie flagi, choć to pewnie serbskie bez herbu, ale w połączeniu z wszechobecną ruską mową człowiek odruchowo zaczyna szukać zielonych ludzików.
Grillowana kukurydza, mniam! Dopiero tutaj udało się ją zjeść!
W czasach tureckich w Belgradzie istniało ponad dwieście meczetów i innych islamskich miejsc kultu. Serbowie zniszczyli wszystkie poza jednym - meczetem Bajrakli (Bajrakli džamija) z XVII wieku. Może dlatego, że w swej historii miał krótki epizod bycia kościołem katolickim? W każdym razie meczet nadal istnieje. Ciężko zrobić mu zdjęcie, wciśniętemu między bloki. Pod murem obok miotły wala się kilka nagrobków.
Po tym, jak Albańczycy zniszczyli w Kosowie wiele cerkwi, w odwecie zaatakowano kilka meczetów w Serbii, w tym ten belgradzki. Częściowo spalono wnętrza, a biblioteka i islamskie archiwum spłonęły całkowicie. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć: to naprawdę takie wielkie bohaterstwo rozwalić obcą świątynię?
Obecnie w Belgradzie mieszka ponad trzydzieści tysięcy muzułmanów (jedynie niewielka część z nich to Albańczycy), ale w środku spotykam tylko dwóch modlących się osobników. Potem, przy drzwiach, trafiam na opiekuna meczetu, który z uśmiechem dopytuje się skąd przyjechałem. Raczej nie odwiedza ich zbyt wielu turystów.
Na ich brak na pewno nie narzeka Kalemegdan, czyli kompleks składający się z twierdzy u styku Sawy i Dunaju, otoczonej przez największy stołeczny park. Fortyfikacje istnieją w tym miejscu od czasów celtyckich, potem wzgórze było punktem strategicznym dla kolejnych nacji od Rzymian po Osmanów. Pomiędzy mury wchodzimy przez tzw. Bramę Zindan (Zindan kapija) wybudowaną w XV wieku przez Węgrów. Próbuję ustawić aparat i zrobić sobie grupowe zdjęcie, ale i tak zawsze ktoś wejdzie w kadr, czasem naślą także psa.
Mury to świetne miejsce widokowe na rzeki oraz na okoliczną, często gęstą zabudowę. Na pierwszej fotce tzw. Wieża Jakšića (Jakšićeva kula), pochodząca z tego samego okresu co brama, ale w tej wersji to rekonstrukcja z międzywojnia. Obok niej wciskają się ogródki restauracyjne, a dalej jakieś apartamentowce. Na fotce numer dwa widok w kierunku południowo-zachodnim przy ostatnich promieniach słońca.
Im podążamy dalej, tym więcej ludzi. To najbardziej turystyczne miejsce w czasie dwutygodniowego wyjazdu, przebija Ochrydę. Bardzo dużo skośnookich i Arabów, liczne muzułmanki w chustach. Są też nowożeńcy; chyba, bo strój panny młodej kojarzy mi się z inną imprezą.
Zachód słońca zawsze pociąga, ale nie był on jakiś zjawiskowy; znacznie ciekawiej zrobiło się, gdy jasna tarcza się schowała za horyzontem. Kolory naprawdę się postarały.
Ujście Sawy do Dunaju. Do 1918 roku tu kończyła się Serbia, wszystko, co za rzekami, należało już do Madziarów.
Panuje atmosfera radosnego pikniku. Udziela się i nam, więc wyciągam z plecaka piwo i wypijamy je na murku.
Powoli robi się coraz ciemniej, zapala się oświetlenie ścian.
Po Sawie pływają statki wycieczkowe. W tle widać zalesione wzgórza z pałacem królewskim, a także maszty dwóch stadionów. Wieżowiec po lewej to Kula Beograd, najwyższy budynek państw dawnej Jugosławii. Reprezentacyjny obiekt tworzonej od podstaw dzielnicy Belgrad Waterfront (Beograd na vodi), która powstaje na zaniedbanych do niedawna terenach portowych.
Niższe i starsze wieżowce na drugim brzegu Sawy. Na kolejnym zdjęciu Brankov most w barwach serbskiej flagi.
Warto byłoby zjeść kolację, ale niekoniecznie w drogich restauracjach przy deptakach, gdzie i tak króluje kuchnia międzynarodowa. Niedaleko prawosławnej katedry znajdujemy niewielki bar, w którym za dobrą cenę można kupić bałkańskie żarcie. Pikantna pljeskavica w bułce i sałatki sprawiają, że jesteśmy najedzeni pod sam nos! Jedyny minus lokalu, to brak toalety.
- Możecie skorzystać z kibelka u nich - sugeruje uśmiechnięta sprzedawczyni, pokazując sąsiednią kawiarnię.
O dwudziestej drugiej centrum Belgradu bynajmniej nie układa się do snu. Knajpy są pełne, ulicami przechadzają się potoki ludzi. Powoli idziemy na przystanek. Przyglądam się podjeżdżającym autobusom i w żadnym nie widzę automatu z biletami. Również w naszym pojeździe go nie ma, więc do hostelu wracamy na gapę. Typowy bałkański burdel, którego zakończeniem była decyzja podjęta przez burmistrza stolicy: od 1 stycznia 2025 cała komunikacja miejska w Belgradzie będzie darmowa!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości