LIPIECWakacje rozpoczynam od spełnienia swojego wielkiego marzenia. Od lat przymierzałam się, by tam pojechać i od lat kombinowałam, jak tam dotrzeć i nie pójść z torbami. Ten rok też nie zapowiadał się dobrze na ów kierunek, ale pomyślałam, że okazje trzeba wykorzystywać. Bo jak nie teraz, to kiedy? I pojechałam.
Islandia. Ten kraj po prostu trzeba zobaczyć. Jest tak nierealnie piękny, że szok. Wiem, że już prawie wszyscy tu byli, ale ja po raz pierwszy. Ponoć trafiliśmy na najgorsze lato od wielu sezonów. Jakoś tego nie odczułam, bo dla mnie Islandia okazała się nad wyraz łaskawa.
Przez jedenaście dni objechaliśmy całą wyspę, zapuszczając się także w interior i tamtejsze prze-pięk-ne góry oraz podejmując karkołomną decyzję, by ruszyć na Fiordy Zachodnie przy fatalnej pogodzie. Islandia wynagrodziła nam to w maskonurach.
Aż mi wstyd, że z tego wyjazdu nie opublikowałam ani jednego zdjęcia, choć bardzo chciałabym wrócić do niego wspomnieniami. Ale jeśli będziecie mieć okazję, nie odpuśćcie Islandii! To po prostu inny, fascynująco piękny, świat…
Po powrocie trochę siedzę w domu, trochę kręcę się po okolicy (Las Janowicki to zawsze dobry pomysł na spacer!), a pod koniec miesiąca ruszam w plecakową wędrówkę od bazy do bazy. Pięć dni z dobytkiem na plecach, spanie w bazach namiotowych Beskidu Żywieckiego i Orawy. Nowe doświadczenie, które chętnie powtórzę w innych tego typu przybytkach i może już nie samotnie.
Z gór wracam, a po weekendzie znów jadę. Tym razem w babskim gronie doświadczam czegoś nowego – podróżowania z przyczepą.
SIERPIEŃNa lipcowo-sierpniową przyczepową przygodę wybieramy Węgry. Przez kilka dni kręcimy się w okolicach Egeru, wdrapujemy z Doliny Szalajki na najwyższy szczyt Gór Bukowych (nad wyraz strome podejście!), moczymy się w gorących źródłach, błądzimy wzrokiem po bezmiarze puszty (Hortobagy) i krążymy wśród winnic okolic Tokaju. A to wszystko przyprawione porannymi kawkami i wieczornym winem oraz kalamburami. Wesoły czas!
Górsko tym razem jest ciekawie. Zeszłoroczny plecakowy wypad w Wielką Fatrę zakładał zdobycie Drienioka. Miał być głównym celem wyjazdu, ale nie wyszło. Wracamy tam zatem tego roku, ale Drieňok znów daje nam popalić i zmusza do zmiany planów! Na podejściu łapie nas deszcz i burza, więc długo przeczekujemy w lesie, chroniąc się pod drewnianą amboną i przy okazji odkrywając cyklameny fatrzańskie. Za to na górze mamy trochę podeszczowych mgieł i nawet przebłysk słońca się trafi. Drugiego dnia już na spokojnie spacerujemy po okolicy, docieramy do nieznanej nam jeszcze wieży widokowej i ruin zamku. A że to wyjazd fordziem, musi być fajnie!
W polskie góry zaglądam za to tylko rekreacyjnie – z koleżanką wdrapujemy się w celach towarzyskich i konsumpcyjnych na Kozią Górę. Są dwa romantyczne wypady – wieczorny spacer na zaporę i na „najwyższy punkt” naszej gminy, by oglądać noc Perseidów (spadały, ale średnio, jakby marzeń nie chciały spełniać…). Ze znajomymi ruszam też na jednodniówkę do Czech – zwiedzamy (ja już po raz drugi) ładne miasteczko Štramberk i jego górskie okolice. Jest też kajakowy wypad na Rudą – lubię tę rzekę, ale latem, przy niskim stanie wody, już się na nią raczej nie wybiorę…
Wakacje rozpoczęłam Skandynawią i kończę także Skandynawią. Pod koniec sierpnia ruszamy samochodami do Danii, by po krótkim zwiedzaniu Jutlandii wsiąść na prom na Wyspy Owcze. To kolejny mało budżetowy kierunek, który udaje się ogarnąć całkiem budżetowo. I znów pogoda jest dla nas nad wyraz łaskawa, ale mam pewien niedosyt tego miejsca. Wrócić będzie trudno, więc cieszę się z tego, co zobaczyłam (a krajobrazy są piękne, choć dla mnie numerem jeden jest Islandia).
WRZESIEŃW początkach września wracam z Farojów. W pierwszej połowie tego miesiąca odświeżamy sobie kajakowo Liswartę i Wartę i to jest bardzo fajny wypad, ze spaniem w domkach ukrytych w sosnowym lesie, z ciepłymi dniami i wieczornym ogniskiem oraz kąpielą w rześkiej już Warcie. Towarzysko to też świetny czas (i po raz pierwszy spływ z małymi dziećmi).
Z gór wpada tym razem Soszów przez Krzakoską Skałę (chyba pierwszy raz tam jestem). Na Soszowie trwa festiwal podróżniczy, gdzie mam prelekcję, ale zostaję tylko na jeden wieczór, by kolejnego dnia zbiec do auta i ruszać. Z gór nad morze.
Bo zaczyna się kolejne nowe doświadczenie, do którego nie byłam przekonana. Długo rozważałam, czy się zdecydować, ale gdybym nie spróbowała, nie wiedziałabym, czy warto…
Ruszyłam zatem w dziesięciodniowy rejs po Morzu Bałtyckim. Do tej pory pływałam, i to jako towarzystwo, a nie pełnoprawny majtek
, tylko po jeziorach (lub rzekach). Bałtyk jawił mi się jako miejsce nieco przerażające… I to jeszcze pod koniec września.
Dopiero po przyjeździe do Gdańska dowiadujemy się od naszego kapitana, gdzie popłyniemy (co zależne jest od wiatrów i pogody). Pada na kierunek, który najbardziej chciałam – Bornholm (tam już byłam, ale miło sobie odświeżyć), archipelag Ertholmene (bardzo chciałam, ale kiedyś się nie udało) i Szwecja (nowy dla mnie kraj).
No cóż, znów pogodowo los nas wynagradza i początkowe bujanie nie jest mocne. Dopiero po kilku dniach mamy siedem w skali Beauforta i trzeba ubierać się w sztormiaki, szelki i przypinać do pokładu, by nie wpaść do morza. Po tym rejsie już rozumiem, co to znaczy, że jacht tańczy na wodzie i ślizga się po falach…
Bornholm po sezonie nadal jest piękny i kolorowy, Christianso i Frederikso zachwycają mnie mocno, a Szwecja okazuje się ciekawym krajem, do którego warto będzie się jeszcze wybrać na dokładniejsze zwiedzanie.
Najgorsze są tylko „przeloty” przez Bałtyk, gdy w drodze do najbliższego portu trzeba spać na morzu, nieźle buja i człowiekiem rzuca w koi jak workiem ziemniaków. A w nocy trzeba wyjść i wachtować i nie ma zmiłuj, choć jako jedyna niewiasta w załodze miałam ulgi i chłopaki często mnie wyręczali
.
No i takie to nowe doświadczenie było. Nie mówię kolejnym takim rejsom „nie”, choć wiem, że gdybyśmy od początku mieli mocny wiatr, to człowiek rzygałby jak młody kot
.
PAŹDZIERNIKW październiku jest już bardziej górsko. Po raz pierwszy jesieni poszukujemy na trasie z Brennej (czarnym szlakiem spod pomnika chyba jeszcze nie szłam) na Horzelicę i Orłową. Przy okazji zwiedzam parę bunkrów po drodze.
W połowie miesiąca ruszam na ostatnią samotną plecakową wycieczkę – tym razem na Pogórze Bukowskie, w Góry Sanocko-Turczańskie i w Bieszczady. Tak prowadzi mnie zielony szlak z Zagórza pod Krysową. Potem są dwa dni w przecudnie jesiennych Bieszczadach, zachód słońca na Połoninie Caryńskiej i wschód na Rawkach. Bardzo cieszę się z tego wyjazdu!
Najpiękniejszy jesienny wyjazd tego roku (i w ogóle taki ze ścisłej czołówki) to znowu Wielka Fatra. W pierwszy dzień zaglądamy w Szypską Fatrę, bo miałam tam jeszcze parę nieznanych szczytów do zdobycia (Kecky i Radicina ze Studnicnej i sielankowe popołudnie na Dubovskich lukach). Drugi dzień jest tak piękny, że aż płakać się chce… Wreszcie udaje się (kolejne małe marzenie spełnione!) złapać przepiękną jesień na wielkofatrzańskiej grani, czyli zrobić klasyczną pętlę z Liptovskich Revucy na Ploską i pod Borisov. Ach, co to był za cudny wyjazd!!!
Pięknej jesieni liznę jeszcze na wycieczce w Beskid Śląski. To wyjście można by zatytułować „Ze szpitala w góry”.
Nie mogąc dodzwonić się do tego przybytku, by zapisać się na badanie, musiałam pofatygować się samodzielnie. A że już wylądowałam w Bielsku, szkoda było nie wykorzystać okazji. Rzut okiem na mapę i już widzę, że spod szpitala na Wyspiańskiego blisko jest na Hulankę. A tam zaczyna się czarny szlak…
Szlaki przez miasto nie są porywające, ale mam czas, dreptam sobie spokojnie obrzeżami, parkiem, ścieżkami pieszo-rowerowymi, koło lotniska w Aleksandrowicach, by po paru kilometrach dojść do niebieskich znaczków w stronę zapory w Wapienicy. Stamtąd ruszam przepięknym jesiennym lasem na Błatnią, a potem zbiegam (bo na autobus trzeba zdążyć) do Jaworza, trochę szlakiem, a trochę nowym bezszlakowym wariantem. Gdyby nie ten szpital, w życiu nie lazłabym tym czarnym szlakiem, bo po co? A tak przy okazji, czemu nie?
Potem są także góry „przy okazji”. Spotkanie grupy studenckiej. Odbywa się ono na Podhalu, więc nie mogę przepuścić szansy na choćby krótki spacer. Pierwszego dnia jest popołudniowa spiska pętla na Piłatówkę, drugiego krótka tura na Galicową Grapę, gdy okazuje się, że przy naszym noclegu biegnie szlak na tę górę i znajdujemy się już na końcu wsi, więc blisko szczytu. Poza tym pasma, w których nie mogłam być w tym roku, mogę sobie pooglądać z okien samochodu…
Wracając, przed Nowym Targiem, mijamy tuptającą po drodze neskę. Nie potrzebuje podwózki i nie daje się porwać do auta, ale przynajmniej widzimy się na chwilę po latach.
Październik to także babski wyjazd, czyli nasza coroczna tradycja z przyjaciółką Martą. Tym razem pada na pogranicze śląskiego i opolskiego: Krasiejów, Koźle, Ujazd, Sławięcice, Pławniowice, Toszek. Nie możemy sobie też odmówić i podjeżdżamy do miejscowości o wdzięcznej nazwie Zimna Wódka. A w drodze powrotnej zwiedzamy włości sprocketa, czyli Gródek. Mniej więcej rok temu byłam na Malediwach, więc w tym polskie Malediwy są jak znalazł!
LISTOPADW listopadzie już mnie trochę nosi, więc gdy zdarza się okazja na tani last na kierunek, który od pewnego czasu siedział mi w głowie, nie waham się długo! Tym oto sposobem lecę do Republiki Zielonego Przylądka. Głównym celem jest trekking na zielonej wyspie Santo Antao. Przez cztery dni udaje się przedreptać parę przecudnych szlaków po górach, które nawet nie wiem, jak się nazywają… Ale to nieważne – pięknie tam jest! Z mniej górskich wysp wpadają typowo plażowa Sal i kolorowe Sao Vicente, miejsce związane z Cesarią Evorą.
Wcześniej górsko jest bardziej lokalnie – udają się krótki spacer do kamieniołomu w Kozach i nad Wilcze Stawy (nadal jest ładnie jesiennie) i słoneczno-mglisty wypad na słowacką Orawę. Pętlę w okolicach Klina odkładałam już długo i wreszcie przyszedł czas, by tam pochodzić.
GRUDZIEŃPierwszy atak zimy ominął mnie, gdy hulałam po Cabo Verde, dlatego w poszukiwaniu śniegu ruszamy w początkach grudnia na „naszą” ławeczkę pod Gaikami. Śniegu jest jak na lekarstwo, ale za to można bez drgawek posiedzieć w słońcu.
Ostatni tegoroczny wyjazd jest całkiem niespodziewany. Gdy przyjaciele proponują mi paręnaście dni wcześniej wypad na Fuerteventurę, nie waham się ani chwili. Tym oto sposobem, rzutem na taśmę, udaje mi się w grudniu być na Wyspach Kanaryjskich (poza Fuertą jest też Lanzarote na jeden dzień i mała wysepka Lobos, również na jednodniówkę) i po raz pierwszy w życiu w Hiszpanii. To kolejne ciekawe doświadczenie: być na wyspie z księżycowym, bo powulkanicznym, krajobrazem. Jest też górski akcent tego wypadu (oprócz przejazdu przez góry): jednego dnia z trudno dostępnej plaży, dokąd dojeżdża się busem cztery na cztery, wracamy do miasta przez góry. Suche jak pieprz.
Okres poświąteczny obfituje w trzy wycieczki w trzy najbliższe mego domu pasma: w drugi dzień świąt ruszamy na Rysiankę, kolejnego wpadam z koleżankami na Magurkę, dwa dni później z przyjaciółmi dreptamy pod schronisko na Klimczoku. Z tego roku wypływam kajakiem, co staje się już małą tradycją. Sylwestrowy spływ Rudą zamyka ten piękny, wyjazdowy rok.
PODSUMOWANIEW tym roku dni związanych z podróżą (wielodniowych, całodniowych, dojazdowych, półdniowych czy spacerowych wypadów) wyszło 194. Nie sądziłam, że pobiję poprzedni rok. To chyba mój rekord życiowy (nie licząc rowerowej Azji, gdy człowiek przez miesiące był w podróży). Myślę, że taki rok już się nie trafi.
Statystycznie zapisałam sobie to tak (zaokrąglając, bo niekiedy trochę było w dniu gór, a trochę czegoś innego, więc wpadło do innej kategorii niż góry):
- wyjazdy górskie (Polska i Słowacja): 46
- biegówki: 1
- krajoznawcze (wszelakie podróże, łącznie ze zwiedzaniem i trekkingami w czasie tych wypadów, spacery, łódki): 127
- rowerowe (w tym jeden po górach): 7
- kajaki i „okołokajaki” (dni bez pływania, ale z dojazdem czy noclegiem przed kajakami): 13
Z górskich aktywności cieszą mnie trzy plecakówki, w tym w Beskid Niski i Bieszczady. Długo będę wspominać październikową Wielką Fatrę – jeden z lepszych wyjazdów w mym życiu pod względem urody.
Podróżniczo było bogato. Zobaczyłam sporo nowych krajów (osiem): Republikę Zielonego Przylądka w Afryce, Sri Lankę w Azji, a w Europie: Portugalię (dzięki Maderze), Cypr (południowy i turecki – północny), Islandię, Wyspy Owcze, Szwecję, Hiszpanię (dzięki Wyspom Kanaryjskim). Poza Szwecją (gdzie też zwiedziliśmy małą wyspę Hano) wszystkie te miejsca są wyspami.
Byłam też kolejny raz w ośmiu znanych już sobie państwach: we Włoszech, w Watykanie, na Chorwacji, w Turcji, Danii (dwa razy: na Jutlandii i potem, w czasie bałtyckiego rejsu, na Bornholmie – kolejnej wyspie), na Węgrzech i oczywiście w Czechach i na Słowacji.
Kajakowo poznałam dwie nowe rzeki: Luciążę i Kamienną.
Ten rok to też sporo nowych doświadczeń: pierwsze w życiu morsowanie, pierwszy raz na trójkołowej trajce, nowość w postaci podróży i spania w przyczepie kempingowej, pierwszy w życiu rejs po „słonej wodzie” w wydaniu naszego Bałtyku.
Poza tym siedem prelekcji, w tym dwie na lokalnych podróżniczych festiwalach. I ciągłość, od poprzedniego roku, saunowania. Stanęło toto w naszym ogrodzie po pobycie w Finlandii i dzięki regularnemu używaniu w tym sezonie jesienno-zimowo-wiosennym nie złapałam żadnego przeziębienia!
Co dalej? W tym roku skończy się rumakowanie… Po dwóch latach intensywnych podróży czas wrócić do codziennego kieratu obowiązków. Ale jeszcze przed tym chcę pozwolić sobie na małe szaleństwo i spełnienie kolejnego marzenia… Już całkiem niedługo może się udać.
Poza tym to rok zmian. Czeka mnie, niestety, dłuższa przerwa od gór. Nie wiem, jak to przeżyję…
Ale gdy drzwi się zamykają, otwiera się okno. Może dzięki temu pojawią się nowe możliwości? Nie wiem, jak ułoży się ten rok. Oby tylko zdrowie dopisało – to jakoś będzie.
To już koniec. Dziękuję za przeczytanie tego elaboratu.