Proszę Państwa. Pozwolę sobie opisać w kilku słowach sobotnią wyrypkę.
Jak wiadomo, przed zlotem powstała grupa nie idąca na Policę. Ta grupka mocno się powiększyła podczas piątkowych manewrów. Niektórzy chętni na wyjście zbyt intensywnie omawiali działania naszego forum, przez co niestety nie mogli w wyjściu na Policę uczestniczyć. Mało tego. Dodatkowo niektóre koreańskie maszyny przyłączyły się do strajku i odmówiły posłuszeństwa, przez co nasza grupa była zdziesiątkowana.
Na dodatek koło piątku przez Polskę przeszła fala kataru, która wyludniła śmiałków. Zostało nas pięciu.
W takim też składzie startujemy. Sebastian Słota, Maurycy, Urwis, Rafał i ja. Podróż przebiega bez kłopotów. W tle zbereźnych kawałów docieramy pod kolejkę i wyjeżdżamy w górę. Nie no, najpierw kupujemy bilety. Na pytanie czy do góry pada odpowiedź, że może być bilet w bok.
Oglądamy sobie widoki, m.in. Mędralową.
Ja jadę z Urwisem, żołądek mi tańczy na wszystkie strony, bo sobie energetyka wypiłem i zastanawiam się, kiedy puszczę pawia. Rafał za to przypomina sobie, że może warto założyć stuptuty. Szuka ich w plecaku, w końcu odkrywa gorzką prawdę. Ma tylko jednego. Na dodatek spada mu jedna rękawiczka, więc złość wyładowuje na narciarzach i krzyczy coś do nich z góry.
Później lansuje się na szczycie Mosornego.
Lansuje się też Sebastian. Przy okazji gubi filtr do aparatu.
Ruszamy, Maurycy z Urwisem od początku narzucają duże tempo. Ja trzymam środek, Seba i Rafał są z tyłu.
Na zejściu Rafał stwierdza, że się zapada i że wraca, więc zostaje nas czterech. Po drodze uwalniam z siebie energetyka w sposób brutalny i gwałtowny, po czym wyraźnie przyspieszam, z uczuciem wielkiej ulgi.
No i wbijamy się na podejście na Cyl Hali Śmietanowej. A tam świeżo powalone drzewa, dywan z igieł, istny tor przeszkód.
Urwis i Maurycy pędzą do przodu. Seba zostaje z tyłu, więc czekam na niego i idziemy razem. Szlak się gubi, wychodzimy na czuja. W końcu spoceni i zadowoleni widzimy to:
i to:
Wołam do Sebka, że jesteśmy, ten wyłania się z lasu, rzuca wszystko i pędzi z aparatem. Jest w innym świecie. Ale w sumie nie dziwie się mu, jest pięknie, choć wieje mocno.
Seba działa, a ja się rozglądam za chłopakami, ale coś ich nie widzę.
Seba działa nadal, chłopaki się znajdują, szli jednak zupełnie inaczej, chociaż my myśleliśmy, że wychodzimy po ich śladach. Wyszli z boku, teraz i oni mają widoki przed sobą.
A teraz tajemnica Sebastiana. Laynn wali przygarby. Ale to za mało. Spójrzcie dobrze. Sebastian sprawdza jeszcze kierunek i siłę wiatru, a potem dopiero ustawia się do zdjęcia. To jest właśnie tajemnica jego sukcesu!
Robimy zdjęcia grupowe (Sebka sprzętem) i nagle kłopot. Sebastian w popłochu rzucił gdzieś plecak, bo się bał, że mu widoki uciekną. I nie wie, gdzie jest ten plecak.
Wracam po naszych śladach. No i leży. Sto metrów od szczytu.
W komplecie ruszamy na Policę.
A na Policy wita nas huraganowy wiatr. I klimat z księżyca. No, podobny do Baraniej. Ale lepszy.
Śnieg wywiany, zapadamy się co najwyżej do kostek. Podziwiamy otoczenie i szukamy miejsca, żeby się schować przed wiatrem, na daremno.
Na szczycie chowamy się na tablicą. Stawiamy z Maurycym piwko i pijemy odsłonięci od wiatru. Urwis nawet nie wstaje, jego i tak tablica nie zasłoni, zaczyna się za wysoko.
Wypijamy po piwku, Seby wciąż nie ma, został z tyłu, chłopaki idą w las się schować, ja postanawiam poczekać. Wychodzi słońce.
Seba dociera na szczyt, w komplecie idziemy dalej, tracimy zawiany szlak i się bawimy w torowanie po jaja. Tu na zdjęciu właśnie się chłopaki zapadają. A ja już wyniuchałem, co jest grane i jestem na ścieżce.
Z Maurycym snujemy plany. Puszka piwa strasznie nas naładowała. Uważamy, że możemy iść bez końca. Tymczasem Kucałowa już blisko.
Przed wycieczką Sprocket straszył nas, że będzie pełno błota. Urwis właśnie się zastanawia, czy to właśnie teraz nie stoi na tym "sprocketowym błocie".
Schodzimy do schroniska. Jemy obiad, pijemy piwko. Zastanawiamy się, jakim cudem Seba zamówił kapuśniak, a dostał cappucino. Do tego nie umiem zapalić światła w ubikacji. Seba sika po ćmoku, ja mam gorzej, bo drzwi muszę zamknąć, więc cisnę z czołówką na głowie, strasząc klozetbabcię, która zapala światło.
Ruszamy dalej, długo nie posiedzieliśmy, ale pogoda diametralnie się zmieniła.
Na Złotej Grapie debaty, którędy wracać? Górą czy trawersem? Pada na trawers, bo strasznie wieje, a i widoków już nie ma.
Jak widzicie, śnieg padał w poprzek.
Zielony szlak z początku był fantastyczny. Dał nam wiele radości.
Chociaż niektórzy byli niewyżyci i koniecznie chcieli się wspinać.
Z zawiścią spoglądaliśmy na trasę wycieczki innej grupy, gdzie świecił słońce, a nawet tęcza się pokazała (no ale nie mam jej)
Potem gęsty las się skończył i pokazały się nam szersze widoki.
Zbiornik Świnna Poręba.
Widać było też Kraków, ale niestety zdjęcie nie wyszło tak, jak powiedzmy Robertowi J, więc musicie mi uwierzyć, ze to Kraków.
A potem stało się. Najpierw doszliśmy do potoczku z błotem i Urwis wyśmiał to miejsce, mówiąc, ze to właśnie jest słynne błoto Sprocketa.
Potem było powalone drzewo i Maurycy poprowadził za śladami. Wyszliśmy w jakiś dziwny teren, ścieżka prowadziła dalej w górę, po pas w śniegu. Postanowiliśmy wracać. Zeszliśmy jakoś do drzewa, Maurycy znalazł szlak. Prowadził do młodnika...
Przedarcie się do szlaku graniczyło z cudem. Kilka razy wpadaliśmy po cycki w zaspy i podciągaliśmy się na gałęziach jak małpy. Potem było jeszcze gorzej, zdjęć za wiele nie mam, ale kilka udało mi się zrobić, jak Sebastian walczy z żywiołem.
W ogóle, żeby sobie humory poprawić, to sobie wyobrażamy cepra na tym szlaku. Mówimy, że pewnie by się zapadł na dwa metry i trzeba by było ściągnąć żurawia, żeby go wyciągnąć z zaspy.
Po dwóch godzinach nierównej walki wychodzimy na lepszy teren. Po drodze spotkamy chłopaków w dzinsach, co chcą iść na Krupową. Straszymy ich młodnikiem, mówią, że słyszeli o nim, ale idą dalej. My się zbliżamy do Kiczorki. W trójkę, bo Seba, choć za wszelką cenę nie daje po sobie poznać, coraz bardziej zostaje z tyłu. Coraz więcej musimy na niego czekać.
W końcu nadchodzi dzielny wojownik.
Kolory robią się jakby cieplejsze, to znak, że niebawem zachód. A mapa pokazywała 1h30...
Mamy dość. A tu jeszcze kawałek do Mosornego, nad którego szczytem pojawiła się złota łuna.
Babia okryła się srebrną kołderką, a Urwis zwierza mi się, że w młodniku widział świeże odchody niedźwiedzia.
Docieramy na Mosorny, kolejka działa, Seba daremnie jeszcze szuka zgubionego filtru.
Zjeżdżamy.
Z kolejki łapiemy jeszcze się na zachód słońca.
Próbujemy jeszcze z Maurycym nie zapłacić za przejazd (mieliśmy kupić na dole bilety, bo u góry nie ma kasy) ale zostajemy przywołani do porządku przez nadgorliwego biletera i tak też kończymy wycieczkę, która dała nam nieźle popalić.