Zdobywam bezimienny szczytWracamy do hotelu.
Plany na następne dni to min oddać samochód, kąpiel na plaży Jandia, spotkanie wiewiórek, oraz kolejnego dnia zamierzam wybrać się w góry. Te tuż za płotem, które z balkonu codziennie kuszą...

Uwaga - wszelkie wrażliwe księżniczki ostrzegam - będzie trochę o tym co ludzkie...
Niestety w nocy zaczynają się problemy. Ranek witam ledwo żywy. Chwilę później okazuje się, że te problemy łapią też żonę. Mi jest tak słabo, że ciężko mi dojść do łazienki a ja mam odstawić samochód. Po którejś wizycie

(ćwiczyłem tak zwane wymiotniki) jakoś się ogarniam i ruszam do wypożyczalni. Po drodze muszę zatankować, zapach benzyny mnie dobija, jeszcze szybkie spłukanie kurzu i oddaje kluczyki. Problem nr1 załatwiony, czas na problem nr 2 - powrót do hotelu. Piechotą nie dam rady - to 6km. Powoli idąc w powrotną stronę, w końcu spotykam taksówkę, z knajpki kierowca woła coś pokazująć, że mała chwilka i podejdzie. Zanim przychodzi włączam tłumacza w telefonie i piszę prośbę o delikatną jazdę, z powodu złego samopoczucia. Kierowca czyta i patrzy na mnie wielkimi oczami. Pokazuję na brzuch i ręką macham od ust...aaa widać zrozumienie w oczach kierowcy
Dowozi mnie biorąc zakręty niezwykle delikatnie. Najważniejsze, że bez problemów...
Resztę dnia spędzamy w łóżku. Dzień stracony...
Gwoli wyjaśnienia, żona wypiła 1,5 drinka, ja dwa więcej, więc nie był to problem procentów.
Następnego dnia udaje mi się zjeść suchą bułkę. Z racji osłabienia spędzamy go znów na leżakach. Opalamy się, a po obiedzie idziemy nad ocean. Opalamy się, spacerujemy. Ja w końcu spełniam o kąpieli w oceanie:

Później spacerujemy brzegiem oceanu. Udaje się spotkać wiewiórki, córka szczęśliwa bo jedna bierze jej z ręki orzeszka:


wiewiór i żon
Tak mija nam sobota, dzień, który miałem zaplanowany na wycieczkę w góry... A niedziela to nasz ostatni dzień wakacji. Jestem nieco osłabiony, więc na planowaną wycieczkę nie ma szans, ale gdzieś wyjść muszę, więc postanawiam wejść choć na górę, za którą codziennie słońce zachodzi i rzuca nam cień:

Po śniadaniu zabieram aparat, nalewam wodę do butelki i ruszam. Pierwszą przeszkodą jest autostrada:

Skręcam w szutrówkę i nią przechodzę pod tą trasą i zaraz za tunelem skręcam na ścieżkę. Ta wiedzie przez kruche, kamieniste stoki trawersem wzdłuż asfaltu, ale za siatką.

Potem przechodzę przez suchy, mały wąwóz i w końcu rozpoczynam wspinaczkę. Rzucam stąd okiem za siebie - już tu widoki są całkiem fajne:

Teraz czas na podejście, muszę wejść pod ten słup sieci elektrycznej:

Od teraz wysokość zaczyna szybko się zwiększać. Szlak zdobią kopczyki - ha toż to wysokogórska wyprawa!

Podłoże jest kruche i sypkie. I cały czas ostro pod górę...

Niestety osłabienie po zatruciu daje o sobie znać. W pewnym momencie zaczyna mi się robić niedobrze. Muszę odpocząć. Dzięki temu mogę się rozejrzeć. A tu takie ładne widoki się otwierają. Na otoczenie hotelu, widać min market, a w tle wiadukty nad autostradą:

Rzut okiem w prawo, na południe - na Plażę Jandie:

potem rzut oka w drugą stronę na ciąg plaż w północnym kierunku:

Z prawej zaglądam w dolinę wcinającą się w góry - tu znowu zaczynają się kolory!


Widoki niczym z pustyni! Albo z księżyca!
Po chwili dzwoni do mnie żona mówiąc, że mi machają. Odmachuje im; z tego wszystkiego zapomniałem im zrobić zdjęcia, a żona mi takie robi - widzicie mnie?

en maleńki punkcik to ja - jeszcze przed dojściem do tego masztu. Mówią mi, że jeszcze chwila i będzie wypłaszczenie - ufff. Docieram pod ten słup. Znowu muszę zrobić odpoczynek.
Tak się prezentuje to wypłaszczenie z mojej perspektywy:

Na szczęście po kilku minutach, krok za krokiem idąc docieram pod szczyt, gdzie ścieżka idzie trawersem:

Jest i szczyt - całe 264m npm. Ja podejść musiałem jakieś 220 metrów w ciągu godziny:

Opieram się na mapy.cz bo na googlowskich pokazuje okolice 300m.
Pod tym betonowym słupkiem wita mnie...jedna wiewiórka. Sama grań to taki grzebyk, o dziwo dość ostry i wąski - od południa jest kilka metrów gdzie polecieć - na zdjęciu niżej z lewej:

Siadam odpoczywam, piję wodę. Odetchnąłem trochę i schodzę ze szczytu na małe wypłaszczenie skąd podziwiam widoki.
A co stąd tu widać?
Na zachodzie widać główną grań górską z najwyższym szczytem Fuerteventury - Pico de la Zarza.

Pico de la Zarza - 812m:

Poniżej widać dwie ścieżki, ta na dalszym grzbiecie to żółty szlak wiodący z okolic Morro Jable, a bliżej to dalszy ciąg mojej ścieżki, którym dojdę na Zarze. Przynajmniej w tym momencie, gdy odpocząłem to kusi by iść. I gdyby nie głęboka przełęcz, w którą muszę zejść, to kto wie czy bym nie ruszył. Jednak na wspomnienie osłabienia, oraz odczucia mdłości jakie jeszcze chwilę temu przechodziłem stwierdzam, że nie będę ryzykował. Dwa dni wcześniej nic nie jadłem, wczoraj suchy chleb i to w niewielkiej ilości a i dzisiejsze śniadanie było lekkie. No nie. Rozsądek bije chęci...

Rozglądam się wokół dalej.
Na północ można wypatrzyć nad autostradą mijającą enklawę hoteli w oddali wybrzeże z górami:

To okolice miejscowości La Lajta. Pod nią widzę plażę - Playa de Sotavento de Jandía:

Ta piękna góra to Cardón 695 m:


Na zachodzie jeden szczyt przypomina mi płetwe rekina, to szczyt Fraile 688m:

i turyści w drodze na najwyższy szczyt wyspy
Oglądam też stąd bliższe otoczenie i podziwiam kolory ziemi, które są dla mnie totalną nowością i zachwycają. Tu na tle pomarańczy, czerwieni i brązów coś się zieleni:

Paleta barw czerwieni:

W dole chyba działa kamieniołom:

No dobra. Czas wracać. Nie za bardzo mam ochotę iść tą samą drogą. Do wyboru mam jeszcze dwie drogi. Albo na północ przez tę dolinę, w której się zachwycałem kolorami ziemi (drugie zdjęcie wyżej), albo na południe. Tam wiedzie granią ścieżka ku kolejnemu kopczykowi. Postanawiam zejść tą drogą:

Schodzi się bardzo szybko. Mijam kolejnych turystów (wcześniej wyprzedziłem starsze małżeństwo, a pod słupem minąłem schodzących ojca z synem). Od tej strony widać, ten żleb wiodący spod szczytu ze sporym spadkiem:

na tym zdjęciu widać wchodzących turystów
Schodzę na małą przełęcz, na której z kamieni pełno jest ułożonych serc, napisów:

Uderzam szybko zdobyć ten kopczyk i tak z niego prezentuje się ten większy kopiec:

Teraz pozostaje mi tylko zejść do drogi, wzdłuż której boczną dróżką wracam do hotelu. Wycieczka to 5,5km 226m i ok 3 godzin.
Potem resztę dnia spędzam znów na leżaku, jednak robi się dziś nieco chłodniej, znad gór nadchodzą ciemne chmury więc wracamy do pokoju, gdzie wieczorem pakujemy się, bo z rana przed 7mą mamy już wyjazd na lotnisko.
Po kolacji znów zaczyna mi być niedobrze. Rano znów mam delikatne problemy żołądkowe, więc gdy dziewczyny jedzą śniadanie ja po tabletkach czekam na nie w recepcji. Autobus się spóźnia, więc do stresu spowodowanego moim samopoczuciem dochodzi dodatkowy stres - jak już kierowca przyjedzie to będzie chciał nadrobić spóźnienie i pewnie będzie gnał po tych zakrętach, a to może uruchomić chorobę lokomocyjną. Dojazd na lotnisko przebiega jednak bez problemów. Odprawa idzie szybko. Przy osobistej kontroli woła mnie celniczka i coś do mnie nawija po hiszpańsku, coś o aparacie. Okazuje się, że mam wyjąć go z torby, wraz z obiektywami i jeszcze raz puścić do prześwietlenia. Po tym pokazuje kciuka - jest ok.
Czekając na samolot decyduję się wziąć tabletki na chorobę lokomocyjną (pierwszy raz w życiu), bo cały czas mam gulę w przełyku i myśl o starcie i locie w takim stanie mnie dodatkowo stresuje. Dzięki temu do samolotu wsiadam już czując się dobrze i start przyjmuję z radochą.
Sam lot jest nudny. Choć teraz za oknem udaje mi się wypatrzeć linie brzegową Afryki:

a nieco później białe szczyty górskie.
Później dowiem się, że gdzieś w okolicy Andory byliśmy, a na jednym ze zdjęć uwieczniłem...Mount Blanca!:

to ten najwyższy szczyt z lewej strony kadru!
Polskie Beskidy wyglądają przy nich na niewielkie wzgórza. Widzę z oddali Tatry, na których tle widać Babią Górę co oznacza, że za chwilę nastąpi lądowanie. Zaczyna się obniżanie się samolotu - wolę zdecydowanie start... W końcu samolot ląduje i...nagle połowa samolotu zaczyna klaskać
Potem powrót do domu i idziemy na obiad do teściów - w końcu normalne jedzenie! Rosół i pierogi! Pychota!!!
Co mogę powiedzieć o pierwszym urlopie w ciepłych krajach?
Fuerteventura mi się bardzo marzyła. Czy spełniła moje oczekiwania?
Chciałem lecąc gdzieś pierwszym razem zobaczyć coś innego od tego co znałem, czyli krajobrazu śródziemnomorskiego. Fuerteventura jest wyspą z krajobrazem pustynnym i stąd to jej wybór z całego archipelagu. Do tego leży na Oceanie Atlantyckim - stąd wybór Fuerteventury.
Jakie wrażenie na mnie zrobiła?
Jej suchy krajobraz mnie zaskoczył. Kolory zachwyciły. To było coś zupełnie innego, jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
Zarazem miał to być wyjazd gdzie odpoczynek miał być połączony ze zwiedzaniem i tu udało się to połączyć, bo choć brakło wizyty w kilku miejscach to odwiedziliśmy to co chcieliśmy - plaże Cofete i Plaże Popcorn oraz wydmy. Była kąpiel w ocenie!
Żal mi tylko tego jednego dnia, który rozwalił nam końcówkę urlopu. Przez który miałem wstręt na koniec wyjazdu do jedzenia, gdzie zapach grillowanych potraw budził we mnie dosłownie wstręt. Ale choroby się nie przewidzi.
Dałem radę dogadać się w wypożyczalni, Ci co mnie znają, wiedzą, że moje znajomości angielskiego są mizerne, tu pomogła pomoc kolegi z pracy (dzięki Robert), oraz rezerwacja w aplikacji wypożyczalni - Cicar - polecam ją, na stronie nie dało się zrobić rezerwacji, a przez aplikację poszło bez problemu. Samą wypożyczalnie też polecam. Nie ma kaucji, sama wizyta była dosłownie kilku minutowa (oddanie to 2-3minuty). To też firma tutejsza.
Pogodowo trafiliśmy idealnie. Temperatura była w okolicy 24-25 stopni w dzień, wieczorami były potrzebne bluzy. Deszcz mżył tylko raz - w sobotę, gdy szliśmy na śniadanie; po śniadaniu już słońce wyszło. Z wakacji wróciliśmy lekko opaleni.
I choć żona się śmiała, że to ostatnie wakacje tego typu ze mną, to ja tak nie uważam...(w sensie lotu samolotem).
Sam lot, start czy lądowanie mnie nie przeraża. Stresuje mnie bardzo odprawa - z moją cukrzycą pamięć o insulinie, o pompie itd powoduje stres. Ten stres był gorszy przed wylotem. Powrót stresował mnie zaś z problemów żołądkowych.
Najważniejsze, że:
- w końcu był pierwszy lot samolotem,
- spełniłem kilka marzeń
- wypoczęliśmy.
