Wszędzie piach, wszędzie piach, komar, sosna, kamień i kręta
: 2019-07-02, 22:08
Piątek, 28 czerwca
Tak to już jest, że w miarę zbliżającego się weekendu, dupa już tylko myśli o tym, gdzie ponieść się dalej, byle nie ostać doma. Czwartek: Darkheush rzuca temat – wybieraj – Pradziad czy Łysica. Podoba mi się takie rzeczowe postawienie sprawy. Jako że Łysogóry miały już mieć swą premierę w naszym życiorysie w majówkę (ostatecznie wybraliśmy Sudety), wybór jest łatwy. Popołudnie piątkowe wygląda następująco: plecaki i sprzęty wcześniej spakowane, Pan Domu wraca z pracy, wypijamy kawę i wtłaczamy się z całym bajzlem do samochodu.
Upał daje się we znaki. Nasza trasa w przybliżeniu – Bielsko - Tychy – Siewierz – Zawiercie – Szczekociny – Jędrzejów – Chęciny. Idzie całkiem sprawnie, wyłączając jeden korek na zjeździe… gdzie? No właśnie gdzie? Przy przejściu granicznym na Sosnowiec Miejscem docelowym naszej podróży i jednocześnie biwakowym jest dzikie pole namiotowe w miejscowości Choiny nad Białą Nidą, niedaleko Chęcin (kilka domów). Za zabudowaniami wsi, pośrodku niczego, czyli las i wszędzie piach, stoi wiatka, miejsce na ognisko i nawet kilkanaście namiotów, które można rozbić w cieniu sosen.
Obadawszy teren, postanawiamy wyskoczyć jeszcze na zamek królewski w Chęcinach z przełomu XIII i XIV wieku, choć ledwo zamknięty dla zwiedzających (już lekko po 19-tej), wychodzimy na wzgórze zamkowe, by nacieszyć oko sielskością krajobrazu kielecczyzny – w ciepłym świetle przedwieczornym pastelowe barwy malują złote pola zbóż, zieleń łąk i lasów, pagóry i wzniesienia, głęboko wcięte doliny z wijącymi się rzeczkami, przycupnięte w tych dolinach wsie… Niby góry a nie góry…
Wracamy na nasze pole namiotowe. Po kilku minutach okazuje się, że będziemy musieli stawić czoło niemałemu utrapieniu, z miejsca bowiem rzuca się na nas chmara wygłodniałych komarów i po kilkunastu minutach jesteśmy zeżarci, jakby co najmniej przyatakowały nas jakieś zombie. Nie pomaga nawet dym z ogniska. Nie wspomnę już o heroicznych próbach oddania się najprostszej czynności fizjologicznej w pobliskich krzakach. Oczywiście nic przeciwko komarom nie mamy, toteż pozostaje cierpieć i czekać, aż się skurwysyny nadoją naszej krwawicy i pójdą w pizdu spać.
Obok „pola namiotowego” stoi wyraźnie nieużytkowana od lat działka, na której zalegają stosy drewna i stoi sławojka (przydała się), korzystamy zatem z porzuconych stosów gałęzi i spróchniałych desek, by podtrzymać ogień pod kolacją, mianowicie kurczakiem w papryce smażonym na kratce grillowej. Nad doliną Białej Nidy i sosnowym lasem z wolna zachodzi słońce.
Dochodzi godzina 22-ga i zmierzch okrywa nasze biwakowisko oświetlone płomieniem ogniska, gdy na pole niespodziewanie zajeżdża van. No to mamy towarzystwo, myślimy nieco sceptycznie, szybko jednak się okazuje, że przybysze są nadzwyczaj sympatycznymi i swojskimi ludźmi, toteż szybko znajdujemy wspólny język i spędzamy wspólnie resztę wieczoru. Justyna z Nowego Sącza i Karol z Krakowa – świetni ludzie, z którymi kontakt został nawiązany natychmiast, jakbyśmy się już wcześniej znali. Ogólnie integrację zapoczątkowało wspólne wykopywanie vana z piachu. Wieczór obfituje w opowieści, prezentację prysznica kempingowego „home made”, w efekcie siedzimy chyba do 1 w nocy i na kolejny biwak umawiamy się już wspólnie, znów tutaj, razem, w Choinach, dnia następnego.
fot. Karol S.
fot.Karol S.
Sobota, 29 czerwca
Wstajemy sporo przed 7 rano. Sąsiedzi śpią snem sprawiedliwych. Wokół cisza, jedynie po polu kicają ciekawskie szpaki, zaglądając nawet do lekko uchylonego namiotu. Komary się wyniosły, można zatem zjeść śniadanie bez dodatku fruwającego białka między zębami.
Fot. Karol S.
Poranek jest przepiękny i zapowiada się kolejny upalny dzień. Poranna toaleta, polegająca głównie na wydłubywaniu żałoby poogniskowej spod paznokci i oblewaniu zimną wodą, po czym punkt ósma wyruszamy z pola na trasę.
Plan na dziś to:
1) Łysica
2) Ruiny zamku w Bodzentynie
3) Skansen Wsi Kieleckiej w Tokarni
Do pierwszego celu, czyli do Świętej Katarzyny, mamy prawie 50 km, trzeba przejechać przez Kielce – osobiście źle się tamtędy przejeżdża a miasto średnio ciekawe na pierwszy rzut oka. Poza Kielcami tereny jak z bajki – lato w pełni, tu na Wysoczyźnie Kieleckiej tętniące żywymi kolorami, to nic, że prawie tu płasko, ma ta kraina swój swoisty urok. Chwilkę po 9-tej jesteśmy w Św. Katarzynie, niespieszno nam, tym bardziej, że w górę walą jakieś wycieczki, więc zaglądamy do pobliskiego pensjonatu na chwilowy chillout. Gałgan też się cieszy…
Wychodzimy na szlak. Bardzo wymagający. Cała godzina marszu w górę na przewyższeniu 260m. Szaleństwo. Punkt początkowy zwie się Puszcza Jodłowa i kasuje 7 zeta od łba na wejściu do parku. Dla mnie osobiście to żenada za taką cenę ale cóż zrobić… Po drodze mijamy kilka”atrakcji”…
Pomnik Stefana Żeromskiego
Kapliczka św. Franciszka, obok źródełko
Schody, kamole, im wyżej w górę, tym więcej odkrytych gołoborzy. Szlak bardzo ładny i w ogóle nie męczący, przyjemnym lasem, niezbyt wiele ludzi do tego, po niecałej godzinie stajemy na szczycie Łysicy 612m npm, najwyższym ze szczytów Gór Świętokrzyskich i jest to nasz nr 10 do KGP.
Chcemy jeszcze chwilę pobyć w Łysogórach, więc schodzimy dalej czerwonym szlakiem na drugą stronę Łysicy, ku wsi Kakonin, mijając kulminację o wdzięcznej nazwie Agata. Ścieżka jest wygodna, lekko kamienista, opada niezbyt stromo w dół, las daje cień i kilka darów w postaci grzybów. No to jutro będzie jajecznica na śniadanie!
1,5 godziny później jesteśmy w Kakoninie, na rozgrzanym asfalcie, w ukropie południa.
Kapliczka św Mikołaja na zejściu do Kakonina.
Po zjedzeniu wczorajszego kurczaka z ogniska...
Kakonin - zabytkowa zagroda
Chcemy wracać wzdłuż lasu, jakoś na pałę do samochodu w Św. Katarzynie, ale jak zwykle spontan okazuje się owocny i machnąwszy na stopa pierwszemu kierowcy, otrzymujemy podwózkę na parking pod naszego Transformersa. Więcej szczęścia jak rozumu, albo raczej ludzkiej życzliwości po raz kolejny.
Zaoszczędzamy zatem ponad godzinę czasu i sporo sił w tym narastającym upale. Uderzamy zatem na ruiny zamku biskupów krakowskich zbudowanym w II połowie XIV wieku w Bodzentynie odległym o kilka kilometrów.
Godzina jeszcze młoda, upał doskwiera, zatem postanawiamy zawrócić i odwiedzić rzeczone wcześniej Muzeum Wsi Kieleckiej położony niedaleko miejscowości, w której mamy biwak – w Tokarni, po czym udać się na odpoczynek w cieniu wiatki.
Tak to już jest, że w miarę zbliżającego się weekendu, dupa już tylko myśli o tym, gdzie ponieść się dalej, byle nie ostać doma. Czwartek: Darkheush rzuca temat – wybieraj – Pradziad czy Łysica. Podoba mi się takie rzeczowe postawienie sprawy. Jako że Łysogóry miały już mieć swą premierę w naszym życiorysie w majówkę (ostatecznie wybraliśmy Sudety), wybór jest łatwy. Popołudnie piątkowe wygląda następująco: plecaki i sprzęty wcześniej spakowane, Pan Domu wraca z pracy, wypijamy kawę i wtłaczamy się z całym bajzlem do samochodu.
Upał daje się we znaki. Nasza trasa w przybliżeniu – Bielsko - Tychy – Siewierz – Zawiercie – Szczekociny – Jędrzejów – Chęciny. Idzie całkiem sprawnie, wyłączając jeden korek na zjeździe… gdzie? No właśnie gdzie? Przy przejściu granicznym na Sosnowiec Miejscem docelowym naszej podróży i jednocześnie biwakowym jest dzikie pole namiotowe w miejscowości Choiny nad Białą Nidą, niedaleko Chęcin (kilka domów). Za zabudowaniami wsi, pośrodku niczego, czyli las i wszędzie piach, stoi wiatka, miejsce na ognisko i nawet kilkanaście namiotów, które można rozbić w cieniu sosen.
Obadawszy teren, postanawiamy wyskoczyć jeszcze na zamek królewski w Chęcinach z przełomu XIII i XIV wieku, choć ledwo zamknięty dla zwiedzających (już lekko po 19-tej), wychodzimy na wzgórze zamkowe, by nacieszyć oko sielskością krajobrazu kielecczyzny – w ciepłym świetle przedwieczornym pastelowe barwy malują złote pola zbóż, zieleń łąk i lasów, pagóry i wzniesienia, głęboko wcięte doliny z wijącymi się rzeczkami, przycupnięte w tych dolinach wsie… Niby góry a nie góry…
Wracamy na nasze pole namiotowe. Po kilku minutach okazuje się, że będziemy musieli stawić czoło niemałemu utrapieniu, z miejsca bowiem rzuca się na nas chmara wygłodniałych komarów i po kilkunastu minutach jesteśmy zeżarci, jakby co najmniej przyatakowały nas jakieś zombie. Nie pomaga nawet dym z ogniska. Nie wspomnę już o heroicznych próbach oddania się najprostszej czynności fizjologicznej w pobliskich krzakach. Oczywiście nic przeciwko komarom nie mamy, toteż pozostaje cierpieć i czekać, aż się skurwysyny nadoją naszej krwawicy i pójdą w pizdu spać.
Obok „pola namiotowego” stoi wyraźnie nieużytkowana od lat działka, na której zalegają stosy drewna i stoi sławojka (przydała się), korzystamy zatem z porzuconych stosów gałęzi i spróchniałych desek, by podtrzymać ogień pod kolacją, mianowicie kurczakiem w papryce smażonym na kratce grillowej. Nad doliną Białej Nidy i sosnowym lasem z wolna zachodzi słońce.
Dochodzi godzina 22-ga i zmierzch okrywa nasze biwakowisko oświetlone płomieniem ogniska, gdy na pole niespodziewanie zajeżdża van. No to mamy towarzystwo, myślimy nieco sceptycznie, szybko jednak się okazuje, że przybysze są nadzwyczaj sympatycznymi i swojskimi ludźmi, toteż szybko znajdujemy wspólny język i spędzamy wspólnie resztę wieczoru. Justyna z Nowego Sącza i Karol z Krakowa – świetni ludzie, z którymi kontakt został nawiązany natychmiast, jakbyśmy się już wcześniej znali. Ogólnie integrację zapoczątkowało wspólne wykopywanie vana z piachu. Wieczór obfituje w opowieści, prezentację prysznica kempingowego „home made”, w efekcie siedzimy chyba do 1 w nocy i na kolejny biwak umawiamy się już wspólnie, znów tutaj, razem, w Choinach, dnia następnego.
fot. Karol S.
fot.Karol S.
Sobota, 29 czerwca
Wstajemy sporo przed 7 rano. Sąsiedzi śpią snem sprawiedliwych. Wokół cisza, jedynie po polu kicają ciekawskie szpaki, zaglądając nawet do lekko uchylonego namiotu. Komary się wyniosły, można zatem zjeść śniadanie bez dodatku fruwającego białka między zębami.
Fot. Karol S.
Poranek jest przepiękny i zapowiada się kolejny upalny dzień. Poranna toaleta, polegająca głównie na wydłubywaniu żałoby poogniskowej spod paznokci i oblewaniu zimną wodą, po czym punkt ósma wyruszamy z pola na trasę.
Plan na dziś to:
1) Łysica
2) Ruiny zamku w Bodzentynie
3) Skansen Wsi Kieleckiej w Tokarni
Do pierwszego celu, czyli do Świętej Katarzyny, mamy prawie 50 km, trzeba przejechać przez Kielce – osobiście źle się tamtędy przejeżdża a miasto średnio ciekawe na pierwszy rzut oka. Poza Kielcami tereny jak z bajki – lato w pełni, tu na Wysoczyźnie Kieleckiej tętniące żywymi kolorami, to nic, że prawie tu płasko, ma ta kraina swój swoisty urok. Chwilkę po 9-tej jesteśmy w Św. Katarzynie, niespieszno nam, tym bardziej, że w górę walą jakieś wycieczki, więc zaglądamy do pobliskiego pensjonatu na chwilowy chillout. Gałgan też się cieszy…
Wychodzimy na szlak. Bardzo wymagający. Cała godzina marszu w górę na przewyższeniu 260m. Szaleństwo. Punkt początkowy zwie się Puszcza Jodłowa i kasuje 7 zeta od łba na wejściu do parku. Dla mnie osobiście to żenada za taką cenę ale cóż zrobić… Po drodze mijamy kilka”atrakcji”…
Pomnik Stefana Żeromskiego
Kapliczka św. Franciszka, obok źródełko
Schody, kamole, im wyżej w górę, tym więcej odkrytych gołoborzy. Szlak bardzo ładny i w ogóle nie męczący, przyjemnym lasem, niezbyt wiele ludzi do tego, po niecałej godzinie stajemy na szczycie Łysicy 612m npm, najwyższym ze szczytów Gór Świętokrzyskich i jest to nasz nr 10 do KGP.
Chcemy jeszcze chwilę pobyć w Łysogórach, więc schodzimy dalej czerwonym szlakiem na drugą stronę Łysicy, ku wsi Kakonin, mijając kulminację o wdzięcznej nazwie Agata. Ścieżka jest wygodna, lekko kamienista, opada niezbyt stromo w dół, las daje cień i kilka darów w postaci grzybów. No to jutro będzie jajecznica na śniadanie!
1,5 godziny później jesteśmy w Kakoninie, na rozgrzanym asfalcie, w ukropie południa.
Kapliczka św Mikołaja na zejściu do Kakonina.
Po zjedzeniu wczorajszego kurczaka z ogniska...
Kakonin - zabytkowa zagroda
Chcemy wracać wzdłuż lasu, jakoś na pałę do samochodu w Św. Katarzynie, ale jak zwykle spontan okazuje się owocny i machnąwszy na stopa pierwszemu kierowcy, otrzymujemy podwózkę na parking pod naszego Transformersa. Więcej szczęścia jak rozumu, albo raczej ludzkiej życzliwości po raz kolejny.
Zaoszczędzamy zatem ponad godzinę czasu i sporo sił w tym narastającym upale. Uderzamy zatem na ruiny zamku biskupów krakowskich zbudowanym w II połowie XIV wieku w Bodzentynie odległym o kilka kilometrów.
Godzina jeszcze młoda, upał doskwiera, zatem postanawiamy zawrócić i odwiedzić rzeczone wcześniej Muzeum Wsi Kieleckiej położony niedaleko miejscowości, w której mamy biwak – w Tokarni, po czym udać się na odpoczynek w cieniu wiatki.