Maramuresz
: 2013-12-25, 19:05
Ponieważ mam w Święta trochę czasu odgrzewam stare wspomnienia z mojego chyba najbardziej postrzelonego i niezwykłego wyjazdu w góry.
Był to wyjazd do Rumunii, już 6 lat temu.
Ekipa na ten wyjazd jakoś do ostatniej chwili nie mogła się skompletować, pierwotnie miałam jechać tylko ja z moją koleżanką Jolą, potem ponieważ termin wyjazdu się nieco przesunął dołączyła Ania zwana Juzią (obie dziewczyny są przewodniczkami w SKPG „Harnasie”), dał się namówić mój syn – Maciek. Dosłownie na dzień przed wyjazdem się okazało, że jedzie z nami jeszcze dwóch panów – Michał – uczestnik obozu na Ukrainie w poprzednim roku, zaproszony przez Jolę oraz Marek – uczestnik mojego obozu w Rumunii z poprzedniego roku, zaproszony przez Juzię.
Wszystkie wyszukane przeze mnie połączenia ułożyły się idealnie i wyjeżdżając z Katowic 14.08 o godz. 15.14 już około 1 w nocy następnego dnia wylądowaliśmy w szóstkę na granicznej stacji Czop na Ukrainie (takie wtedy były świetne połączenia - niestety dziś już ich nie ma)
Do małej dworcowej kafejki, w której sprzedawczyni krzyczała na nas, że nie wolno siedzieć przy stolikach, jak się czegoś nie zakupi weszły dwie postacie jak z innego świata – dwóch Żydów z pejsami, w jarmułkach. Zapowiedź egzotyki i niezwykłego świata, który miał nas otaczać przez kolejne dni.
Około 3 był pociąg do Sołotwiny. Niestety niechcący nabyłam bilety do wagonu „obszcziego” a nie „plackartnego” i po wejściu powitał nas smród kilkudziesięciu par brudnych skarpetek. Do wszystkiego można się jednak przyzwyczaić więc już po chwili spaliśmy jak się tylko dało, w różnych dziwnych miejscach i pozycjach.
Około 9 rano, kiedy po przebudzeniu jedliśmy w opustoszałym już wagonie śniadanie zaskoczył mnie SMS od Kuby - kolegi z SKPB Lublin, kogo bardzo lubię i którego górskie umiejętności oraz wiedzę krajoznawczą bardzo wysoko cenię – „Będę o 11 w Sołotwinie”. Nie spodziewałam się tak miłego uczestnika wyjazdu, ale tym lepiej . Kuba jak zwykle zadziałał przez zaskoczenie i któryś już z kolei raz zrobił mi miłą niespodziankę. Po wyjściu z pociągu poszliśmy od razu na granicę, poczekali na Kubę, który odrobinę się spóźnił i bez przeszkód, szybko przekroczyli granicę z Rumunią na przejściu pieszym po moście nad Cisą.
W planie na ten dzień było zwiedzanie Sygetu i ewentualny przejazd do Sapanţa, gdzie po zwiedzeniu znanego na całym świecie „Wesołego Cmentarza” planowałam nocleg na campingu. Ale plan niemal od razu uległ modyfikacji, nie da się ukryć, że częściowo za sprawą Kuby, który co rusz wnosił jakieś „usprawnienia” do założonego planu pierwotnego. W każdym razie zwiedziliśmy kilka kościołów w centrum miasta, niezbyt ciekawe Muzeum Etnograficzne oraz autentycznie wstrząsające Muzeum Ofiar Komunizmu, które posiada również swoją salę "polską".
Po południu dogadaliśmy się z właścicielem busa, który nie dość że odwiózł nas z bagażami do skansenu na planowane miejsce noclegu, ale również zgodził się kolejnego dnia dowieźć nas do Sapanţa oraz obwieźć po kilku okolicznych drewnianych cerkwiach (oczywiście odpłatnie, ale nie była to cena wygórowana).
Nocleg wypadł we wspaniałym miejscu – pod wiatą na terenie skansenu, całkiem za darmo (była tam nawet wygódka oraz kran z wodą na środku łąki – polecam to miejsce na nocleg, jeśli ktoś tam przypadkiem zabłądzi).
Tuż przed zachodem słońca zwiedzaliśmy jeszcze wspaniałe drewniane chałupy i obejrzeli z zewnątrz przepiękną drewnianą cerkiew w skansenie.
Kolejny dzień zaczął się pod znakiem „Wesołego Cmentarza”
Jego kontynuacja przebiegała pod znakiem drewnianych cerkwi marmaroskich.
Nie pamiętam już ile ich zwiedziliśmy ( chyba z 8 ), ale na pewno trzy z nich były na liście UNESCO. Przewodnika mieliśmy doskonałego, gdyż dla Kuby budownictwo i sztuka cerkiewna to życiowa pasja. W każdym razie nie wszyscy wytrzymywali nadmiar przekazywanych przez niego informacji, chociaż przynajmniej przewodniczki starały się dotrzymywać mu kroku ;-).
Po południu powróciliśmy do Sygetu, po czym wsiedli w pociąg
i dojechali do Leordine, skąd autostopem przejechaliśmy do Repede, czyli Krywego – dużej wsi w ukraińskiej enklawie na terenie Rumunii.
Tu dygresja ogólna – w czasie całej naszej eskapady uderzała nas niezwykła życzliwość wszystkich spotykanych ludzi. Jeśli zapytaliśmy się kogoś gdzie należy wysiąść, po chwili życzliwie pomagali nam dosłownie wszyscy pasażerowie autobusu lub wagonu. Nie było nigdy problemów z podwożeniem, żadna z osób nie chciała za „stopa” pieniędzy, nocowaliśmy za darmo u ludzi na podwórkach.
Tak było i tego dnia w Repede – wszyscy klienci wiejskiego baru się zastanawiali, gdzie możemy przenocować, w końcu wskazano nam dom Miszy, u którego na puszystym dywanie przespaliśmy się za jedyne 10 lei.
Kolejny dzień w upalnym słońcu wypadło nam zgodnie z planem podejście pod Farkaul. Jeszcze przed rozpoczęciem podejścia zostaliśmy spisani przez „Politia Frontiera” i pan nie mógł się nadziwić czemu ja się nazywam „Zygmańska” a Maciek – „Zygmański” a nie tak samo.
Ponad 1000 m deniwelacji pokonywaliśmy z trudem i w pocie czoła, bo plecaki były bardzo ciężkie, a pogoda upalna. W końcu o zmierzchu rozbiliśmy się na ładnym płaskim miejscu jakieś 200 m przed reklamowanym nam jeziorkiem, za to w pobliżu obfitego źródła wody.
Kolejnego dnia wcześnie rano pierwsza ekipa wyruszyła aby zdobyć Michajłek, niestety trwało to dłużej niż zakładałam i ja nie zdążyłam już wejść na ten szczyt. Smutno mi było, ale w sumie i tak bardziej zależało mi na Farkaulu.
Ten najwyższy szczyt Gór Marmaroskich zdobyliśmy wszyscy razem pozostawiając plecaki w miejscu gdzie zaczynał się trawers. Niestety widoczność ze szczytu nie była nadzwyczajna.
Po zejściu ze szczytu nastąpiła pierwsza secesja (i drobna scysja). Najpierw Ania, a zaraz za nią Kuba zaproponowali aby nie iść z plecakami w kierunku grzbietu granicznego i Stoha, tylko zejść w dół do Ruskiej Polany. Postanowiliśmy głosować i poddać się woli większości. Przyznam że wahałam się niespecjalnie długo, zwyciężyło chyba lenistwo i niechęć do tego wstrętnego ciężaru na plecach, w każdym razie głosowałam za zejściem w dół. Ostatecznie za zejściem w doliny głosowała również Jola, za dalszą drogą – Marek, Michał i Maciek, ale panowie zostali przegłosowani.
Opuściliśmy więc przełęcz pod Farkaulem i zeszli w kierunku widocznej z dala styny pasterskiej domniemając że musi do niej prowadzić z dołu jakaś droga.
W kotle pod „Michałkiem” zjedliśmy popołudniowe kanapki, a potem zeszli ku widniejącemu w dali szałasowi.
Gospodarz szałasu zaprosił nas do siebie, poczęstował serem i mamałygą. Szałas był bardzo ciekawie urządzony – miedziane naczynia, baranie skóry jako posłanie, piękny bacowski pas.
Patrzyliśmy z uśmiechem na siebie – to nasze ukochane Karpaty, góry w stanie pierwotnym, nie skażone komercją czy „wypasem kulturowym” przygotowanym specjalnie dla turystów. Góry, gdzie wszystko jest autentyczne, jak to od zeszłego roku weszło do naszego wspólnego języka i stało się również mottem tego naszego wyjazdu „góry gdzie kosi się siano”.
Po dalszym stromym zejściu wzdłuż potoku około godz. 20 doszliśmy w końcu do drogi.
Do Ruskiej Polany było jeszcze około 16 km marszu drogą, niektórzy zaczęli marudzić.
Ale cóż było robić – skoro już zleźliśmy na dół trzeba było iść dalej. Około 23 dotarliśmy do wsi Ług i tam – niespodzianka, przyjechał samochodem ten sam pogranicznik, który spisał nas poprzedniego dnia w drodze na Farkaul. Jak Kuba powiedział nazwisko „Zygmańska” pan od razu sobie nas przypomniał. Dał się namówić i podrzucił wszystkie dziewczyny, Maćka oraz co najważniejsze – wszystkie 7 plecaków aż do Ruskiej Polany.
Do celu dotarliśmy tuż przed północą i od razu poszłyśmy z Anią na poszukiwanie noclegu. W chwilę potem dojechali kolejnym stopem nasi panowie. I tu nagle – przykra niespodzianka, bo w czasie kiedy mnie i Ani nie było Michał niespodziewanie zasłabł. Powodem był zbyt wytężający marsz i długi brak jedzenia. Na szczęście Marek jest lekarzem i od razu udzielił mu pomocy. My tymczasem znalazłyśmy mieszkanie (na podwórku u pewnych przesympatycznych państwa) i w końcu około 2 w nocy poszliśmy wszyscy spać w różnych dość dziwnych miejscach.
Kolejnego dnia była w planie wizyta w cerkwi, no więc tam poszliśmy.
Nabożeństwo zaczęło się o 10. O tej porze usiadłyśmy razem z Anią z tyłu, Kuba stał nieco przed nami. Nagle pojawił się nasz dobry już znajomy z „Politia Frontiera” i z radością zawołał do Kuby (tak że słyszałyśmy również my odległe o kilkanaście metrów) – „Zygmanski !”. W chwilę potem obaj panowie nas opuścili a 10 min później pojawił się Kuba mówiąc szeptem : „Mamy załatwiony klucz do zabytkowej cerkwi i jesteśmy zaproszeni na nocleg”. Po nabożeństwie zwiedziliśmy jeszcze starą cerkiew, potem wróciliśmy do „domu” spakowali się i około 4 po południu, tuż przed potężną burzą dotarliśmy do naszych nowych przemiłych gospodarzy. Błyskawice, pioruny i dosłownie oberwanie chmury obserwowaliśmy już spod ich gościnnego dachu. Poczęstowano nas mamałygą, serem i przepysznym zsiadłym mlekiem. Reszta dnia upłynęła na odpoczynku i pogaduszkach.
Kolejnego dnia zgodnie ze zmienionym już planem mieliśmy jechać kolejką przez dolinę Wezeru a następnie od Bardau podejść na Pietros Budyjowski.
Niestety już na starcie przepiękna „ciuchcia” kursująca doliną Wezeru spóźniła się ponad 3 godziny, ponieważ pociąg podobno wypadł z szyn.
W efekcie wyszliśmy na trasę o 14.
Tak nam jednak zależało na zdobyciu szczytu, że nie chcieliśmy się wycofać. Po drodze dopadła nas jeszcze gwałtowna burza, którą przeczekaliśmy, na szczęście jeszcze poniżej granicy lasu. Po burzy i po krótkim posiłku weszliśmy na połoninę.
Widoczność była wspaniała, znacznie lepsza niż z Farkaula. Nad granicznym pasmem przywitał nas Czywczyn, nie zdobyty przez Kubę w tym roku na wiosnę.
Ja go sobie zaplanowałam na rok kolejny [ i udało się z nie mniejszymi przygodami ]
Na szczycie byliśmy około 19, zaraz potem zaczęliśmy zejście.
Wg opisu najkrótsza droga (jak również wyznakowany niebieskimi paskami szlak) prowadził przez gęste zarośla kosówki. Było już prawie ciemno, ponadto kosówka była jeszcze mokra po burzy, nie chcieliśmy się przez nią przedzierać. W tej sytuacji razem z Kubą zdecydowaliśmy się schodzić jedną z szerokich dróg do doliny wprost pod nami. Całkiem po ciemku trudno było znaleźć właściwą drogę, co rusz wyruszała „ekipa poszukiwawcza” w składzie Kuba + Jola, a potem była wołana reszta grupy. Baliśmy się trochę o Michała (tego co poprzednio nam zemdlał), czy jego organizm to wytrzyma. Na dodatek wszystkie „poważne” rzeczy już zjedliśmy mieliśmy tylko słodycze (za to było ich sporo). Mieliśmy też różne rzeczy do chleba i palnik z butlą, ale nie mieliśmy chleba, gdyż właśnie Michał go nie spakował. Szeroka droga sprowadzała nas w głąb doliny, zeszliśmy może 200 może 300 m w dół (mowa o deniwelacji) i nagle – droga skończyła się jak nożem uciął przed wylotem sztolni.
Sytuacja była nieciekawa. My jeszcze wysoko (oceniałam wysokość na około 1200-1300 m n.p.m.) a tu drogi nie ma wcale. Schodzić stromo wprost w dół przez las odważyłabym się może gdybym była tylko z Jolą, Anią i Kubą, ewentualnie moim Maćkiem, reszty niestety nie znałam, nie wiedziałam jak zareagują. Kuba z Jolą znów ruszyli na poszukiwania dalszej drogi. Po około 30 min. w czasie których reszta dostawała głupawki wynurzyli się z lasu niosąc ... chleb. Niestety stwierdzili, że trzeba wracać do grzbietu, bo w dół drogi nie ma, a jest ogromny wiatrołom. Chleb podarował im pasterz, który był nieco poniżej w szałasie wśród lasu. Jak oni go znaleźli - było dla mnie niepojęte. Ostatecznie mogliśmy spać również i tam w szałasie, ale woleliśmy iść.
No cóż było robić – wróciliśmy te 300 m deniwelacji do grzbietu i prowadzącej nim drogi. Po dwóch-trzech kilometrach marszu, w miejscu bardziej zacisznym zrobiliśmy sobie jedzonko i herbatę. Potem poszliśmy dalej. Humory nam dopisywały, cały czas gadaliśmy, opowiadali kawały. Mniej więcej co godzinę robiliśmy sobie postój i jedli jakieś słodycze. Po kilku godzinach marszu zorientowaliśmy się że nasza trasa skręca za mocno w lewo, wobec tego wybraliśmy dobrą szeroką drogę w głąb doliny w prawo i zeszli z grzbietu. No niestety (tak jak w zasadzie spodziewaliśmy się) droga kończyła się jarem, który pokonywaliśmy około 3 w nocy, miejscami po kolana w wodzie.
Gdzieś w tym jarze założyłam się z Kubą o „Smadnego Mnicha” (do realizacji na wycieczce na Spisz) o to w której dolinie jesteśmy. Ja twierdziłam ze już minęliśmy zwornik bocznego grzbietu i schodzimy do doliny dalszej od Ruskiej Polany, Kuba, że do bliższej. No jak się potem okazało, niestety to ja miałam rację (niestety – bo czekały nas dodatkowe kilometry). Nie zapomnę też momentu, kiedy około 3.30 w jarze, gdzie byliśmy po kolana w wodzie i znaleźliśmy jedno suche miejsce aby usiąść, a Ania wtedy wyjęła z plecaka butelkę coca-coli. W życiu coca-cola tak mi nie smakowała jak tam.
Około 6 rano doszliśmy wreszcie do początku porządnej, szerokiej drogi w dolinie. Z tej okazji zrobiliśmy sobie kolejną herbatę i zjedli kolejną czekoladę, a niektórzy się nawet chwilę przespali.
Drogą do Ruskiej Polany było jeszcze z 12 km. Mijała nas ciężarówka, więc zatrzymaliśmy ją i wsadziliśmy do niej najbardziej zmęczonych - to jest Michała i Maćka. Dojechali dość szybko do wsi. Reszta szła dalej. Pogoda była piękna, buty wprawdzie kompletnie mokre, ale za to wokół tak ładnie . Szło się świetnie.
Do domu dotarliśmy ostatecznie około 10 rano, przeprosili naszych gospodarzy i jakoś wcale nie poszliśmy jeszcze spać, tylko jeszcze dość długo rozmawiali. Potem z żalem pożegnaliśmy się z Kubą, który tego dnia wracał już do Polski i do swojej rodziny.
Po wyjeździe Kuby poszliśmy na około 2 godz. spać aby chociaż trochę odespać noc w drodze z Pietrosa. Potem spakowaliśmy się i w bardzo miłym nastroju pożegnali z naszymi gospodarzami. W centrum wsi bez problemów dogadaliśmy się z busiarzem a potem jak tylko wysiedliśmy w Leordinie prawie natychmiast nadjechał kursowy autobus do Borszy i już koło 19 zakwaterowaliśmy się w hotelu Iezer – tym samym w którym spałam w zeszłym roku w czasie wycieczki w Góry Rodniańskie.
Kolejnego dnia wyszliśmy „na lekko” na Torojagę – wycieczka w porównaniu z poprzednimi była lekka, łatwa i nie męcząca, chociaż sam szczyt – to „kawał góry”. Ma też bardzo ciekawy układ – wierzchołki leżą na planie jakby trójramiennej gwiazdy. Było to 1300 m deniwelacji w górę i w dół ale po poprzednich przejściach jakoś wcale tego nie odczuliśmy. Widoczność ze szczytu była nieco gorsza niż z Pietrosa.
Na dół odprowadził nas dziadek, który dosłownie się uparł ze nas odprowadzi do Baile Borsza (z 1/3 wysokości góry).
[wszystkie zdjęcia są autorstwa Kuby, gdyż wtedy nie miałam jeszcze aparatu]
Potem wszyscy się rozjechali, a ja jeszcze pojechałam na kilka dni z Jolą w Padisz, ale to już kolejna historia.
Był to wyjazd do Rumunii, już 6 lat temu.
Ekipa na ten wyjazd jakoś do ostatniej chwili nie mogła się skompletować, pierwotnie miałam jechać tylko ja z moją koleżanką Jolą, potem ponieważ termin wyjazdu się nieco przesunął dołączyła Ania zwana Juzią (obie dziewczyny są przewodniczkami w SKPG „Harnasie”), dał się namówić mój syn – Maciek. Dosłownie na dzień przed wyjazdem się okazało, że jedzie z nami jeszcze dwóch panów – Michał – uczestnik obozu na Ukrainie w poprzednim roku, zaproszony przez Jolę oraz Marek – uczestnik mojego obozu w Rumunii z poprzedniego roku, zaproszony przez Juzię.
Wszystkie wyszukane przeze mnie połączenia ułożyły się idealnie i wyjeżdżając z Katowic 14.08 o godz. 15.14 już około 1 w nocy następnego dnia wylądowaliśmy w szóstkę na granicznej stacji Czop na Ukrainie (takie wtedy były świetne połączenia - niestety dziś już ich nie ma)
Do małej dworcowej kafejki, w której sprzedawczyni krzyczała na nas, że nie wolno siedzieć przy stolikach, jak się czegoś nie zakupi weszły dwie postacie jak z innego świata – dwóch Żydów z pejsami, w jarmułkach. Zapowiedź egzotyki i niezwykłego świata, który miał nas otaczać przez kolejne dni.
Około 3 był pociąg do Sołotwiny. Niestety niechcący nabyłam bilety do wagonu „obszcziego” a nie „plackartnego” i po wejściu powitał nas smród kilkudziesięciu par brudnych skarpetek. Do wszystkiego można się jednak przyzwyczaić więc już po chwili spaliśmy jak się tylko dało, w różnych dziwnych miejscach i pozycjach.
Około 9 rano, kiedy po przebudzeniu jedliśmy w opustoszałym już wagonie śniadanie zaskoczył mnie SMS od Kuby - kolegi z SKPB Lublin, kogo bardzo lubię i którego górskie umiejętności oraz wiedzę krajoznawczą bardzo wysoko cenię – „Będę o 11 w Sołotwinie”. Nie spodziewałam się tak miłego uczestnika wyjazdu, ale tym lepiej . Kuba jak zwykle zadziałał przez zaskoczenie i któryś już z kolei raz zrobił mi miłą niespodziankę. Po wyjściu z pociągu poszliśmy od razu na granicę, poczekali na Kubę, który odrobinę się spóźnił i bez przeszkód, szybko przekroczyli granicę z Rumunią na przejściu pieszym po moście nad Cisą.
W planie na ten dzień było zwiedzanie Sygetu i ewentualny przejazd do Sapanţa, gdzie po zwiedzeniu znanego na całym świecie „Wesołego Cmentarza” planowałam nocleg na campingu. Ale plan niemal od razu uległ modyfikacji, nie da się ukryć, że częściowo za sprawą Kuby, który co rusz wnosił jakieś „usprawnienia” do założonego planu pierwotnego. W każdym razie zwiedziliśmy kilka kościołów w centrum miasta, niezbyt ciekawe Muzeum Etnograficzne oraz autentycznie wstrząsające Muzeum Ofiar Komunizmu, które posiada również swoją salę "polską".
Po południu dogadaliśmy się z właścicielem busa, który nie dość że odwiózł nas z bagażami do skansenu na planowane miejsce noclegu, ale również zgodził się kolejnego dnia dowieźć nas do Sapanţa oraz obwieźć po kilku okolicznych drewnianych cerkwiach (oczywiście odpłatnie, ale nie była to cena wygórowana).
Nocleg wypadł we wspaniałym miejscu – pod wiatą na terenie skansenu, całkiem za darmo (była tam nawet wygódka oraz kran z wodą na środku łąki – polecam to miejsce na nocleg, jeśli ktoś tam przypadkiem zabłądzi).
Tuż przed zachodem słońca zwiedzaliśmy jeszcze wspaniałe drewniane chałupy i obejrzeli z zewnątrz przepiękną drewnianą cerkiew w skansenie.
Kolejny dzień zaczął się pod znakiem „Wesołego Cmentarza”
Jego kontynuacja przebiegała pod znakiem drewnianych cerkwi marmaroskich.
Nie pamiętam już ile ich zwiedziliśmy ( chyba z 8 ), ale na pewno trzy z nich były na liście UNESCO. Przewodnika mieliśmy doskonałego, gdyż dla Kuby budownictwo i sztuka cerkiewna to życiowa pasja. W każdym razie nie wszyscy wytrzymywali nadmiar przekazywanych przez niego informacji, chociaż przynajmniej przewodniczki starały się dotrzymywać mu kroku ;-).
Po południu powróciliśmy do Sygetu, po czym wsiedli w pociąg
i dojechali do Leordine, skąd autostopem przejechaliśmy do Repede, czyli Krywego – dużej wsi w ukraińskiej enklawie na terenie Rumunii.
Tu dygresja ogólna – w czasie całej naszej eskapady uderzała nas niezwykła życzliwość wszystkich spotykanych ludzi. Jeśli zapytaliśmy się kogoś gdzie należy wysiąść, po chwili życzliwie pomagali nam dosłownie wszyscy pasażerowie autobusu lub wagonu. Nie było nigdy problemów z podwożeniem, żadna z osób nie chciała za „stopa” pieniędzy, nocowaliśmy za darmo u ludzi na podwórkach.
Tak było i tego dnia w Repede – wszyscy klienci wiejskiego baru się zastanawiali, gdzie możemy przenocować, w końcu wskazano nam dom Miszy, u którego na puszystym dywanie przespaliśmy się za jedyne 10 lei.
Kolejny dzień w upalnym słońcu wypadło nam zgodnie z planem podejście pod Farkaul. Jeszcze przed rozpoczęciem podejścia zostaliśmy spisani przez „Politia Frontiera” i pan nie mógł się nadziwić czemu ja się nazywam „Zygmańska” a Maciek – „Zygmański” a nie tak samo.
Ponad 1000 m deniwelacji pokonywaliśmy z trudem i w pocie czoła, bo plecaki były bardzo ciężkie, a pogoda upalna. W końcu o zmierzchu rozbiliśmy się na ładnym płaskim miejscu jakieś 200 m przed reklamowanym nam jeziorkiem, za to w pobliżu obfitego źródła wody.
Kolejnego dnia wcześnie rano pierwsza ekipa wyruszyła aby zdobyć Michajłek, niestety trwało to dłużej niż zakładałam i ja nie zdążyłam już wejść na ten szczyt. Smutno mi było, ale w sumie i tak bardziej zależało mi na Farkaulu.
Ten najwyższy szczyt Gór Marmaroskich zdobyliśmy wszyscy razem pozostawiając plecaki w miejscu gdzie zaczynał się trawers. Niestety widoczność ze szczytu nie była nadzwyczajna.
Po zejściu ze szczytu nastąpiła pierwsza secesja (i drobna scysja). Najpierw Ania, a zaraz za nią Kuba zaproponowali aby nie iść z plecakami w kierunku grzbietu granicznego i Stoha, tylko zejść w dół do Ruskiej Polany. Postanowiliśmy głosować i poddać się woli większości. Przyznam że wahałam się niespecjalnie długo, zwyciężyło chyba lenistwo i niechęć do tego wstrętnego ciężaru na plecach, w każdym razie głosowałam za zejściem w dół. Ostatecznie za zejściem w doliny głosowała również Jola, za dalszą drogą – Marek, Michał i Maciek, ale panowie zostali przegłosowani.
Opuściliśmy więc przełęcz pod Farkaulem i zeszli w kierunku widocznej z dala styny pasterskiej domniemając że musi do niej prowadzić z dołu jakaś droga.
W kotle pod „Michałkiem” zjedliśmy popołudniowe kanapki, a potem zeszli ku widniejącemu w dali szałasowi.
Gospodarz szałasu zaprosił nas do siebie, poczęstował serem i mamałygą. Szałas był bardzo ciekawie urządzony – miedziane naczynia, baranie skóry jako posłanie, piękny bacowski pas.
Patrzyliśmy z uśmiechem na siebie – to nasze ukochane Karpaty, góry w stanie pierwotnym, nie skażone komercją czy „wypasem kulturowym” przygotowanym specjalnie dla turystów. Góry, gdzie wszystko jest autentyczne, jak to od zeszłego roku weszło do naszego wspólnego języka i stało się również mottem tego naszego wyjazdu „góry gdzie kosi się siano”.
Po dalszym stromym zejściu wzdłuż potoku około godz. 20 doszliśmy w końcu do drogi.
Do Ruskiej Polany było jeszcze około 16 km marszu drogą, niektórzy zaczęli marudzić.
Ale cóż było robić – skoro już zleźliśmy na dół trzeba było iść dalej. Około 23 dotarliśmy do wsi Ług i tam – niespodzianka, przyjechał samochodem ten sam pogranicznik, który spisał nas poprzedniego dnia w drodze na Farkaul. Jak Kuba powiedział nazwisko „Zygmańska” pan od razu sobie nas przypomniał. Dał się namówić i podrzucił wszystkie dziewczyny, Maćka oraz co najważniejsze – wszystkie 7 plecaków aż do Ruskiej Polany.
Do celu dotarliśmy tuż przed północą i od razu poszłyśmy z Anią na poszukiwanie noclegu. W chwilę potem dojechali kolejnym stopem nasi panowie. I tu nagle – przykra niespodzianka, bo w czasie kiedy mnie i Ani nie było Michał niespodziewanie zasłabł. Powodem był zbyt wytężający marsz i długi brak jedzenia. Na szczęście Marek jest lekarzem i od razu udzielił mu pomocy. My tymczasem znalazłyśmy mieszkanie (na podwórku u pewnych przesympatycznych państwa) i w końcu około 2 w nocy poszliśmy wszyscy spać w różnych dość dziwnych miejscach.
Kolejnego dnia była w planie wizyta w cerkwi, no więc tam poszliśmy.
Nabożeństwo zaczęło się o 10. O tej porze usiadłyśmy razem z Anią z tyłu, Kuba stał nieco przed nami. Nagle pojawił się nasz dobry już znajomy z „Politia Frontiera” i z radością zawołał do Kuby (tak że słyszałyśmy również my odległe o kilkanaście metrów) – „Zygmanski !”. W chwilę potem obaj panowie nas opuścili a 10 min później pojawił się Kuba mówiąc szeptem : „Mamy załatwiony klucz do zabytkowej cerkwi i jesteśmy zaproszeni na nocleg”. Po nabożeństwie zwiedziliśmy jeszcze starą cerkiew, potem wróciliśmy do „domu” spakowali się i około 4 po południu, tuż przed potężną burzą dotarliśmy do naszych nowych przemiłych gospodarzy. Błyskawice, pioruny i dosłownie oberwanie chmury obserwowaliśmy już spod ich gościnnego dachu. Poczęstowano nas mamałygą, serem i przepysznym zsiadłym mlekiem. Reszta dnia upłynęła na odpoczynku i pogaduszkach.
Kolejnego dnia zgodnie ze zmienionym już planem mieliśmy jechać kolejką przez dolinę Wezeru a następnie od Bardau podejść na Pietros Budyjowski.
Niestety już na starcie przepiękna „ciuchcia” kursująca doliną Wezeru spóźniła się ponad 3 godziny, ponieważ pociąg podobno wypadł z szyn.
W efekcie wyszliśmy na trasę o 14.
Tak nam jednak zależało na zdobyciu szczytu, że nie chcieliśmy się wycofać. Po drodze dopadła nas jeszcze gwałtowna burza, którą przeczekaliśmy, na szczęście jeszcze poniżej granicy lasu. Po burzy i po krótkim posiłku weszliśmy na połoninę.
Widoczność była wspaniała, znacznie lepsza niż z Farkaula. Nad granicznym pasmem przywitał nas Czywczyn, nie zdobyty przez Kubę w tym roku na wiosnę.
Ja go sobie zaplanowałam na rok kolejny [ i udało się z nie mniejszymi przygodami ]
Na szczycie byliśmy około 19, zaraz potem zaczęliśmy zejście.
Wg opisu najkrótsza droga (jak również wyznakowany niebieskimi paskami szlak) prowadził przez gęste zarośla kosówki. Było już prawie ciemno, ponadto kosówka była jeszcze mokra po burzy, nie chcieliśmy się przez nią przedzierać. W tej sytuacji razem z Kubą zdecydowaliśmy się schodzić jedną z szerokich dróg do doliny wprost pod nami. Całkiem po ciemku trudno było znaleźć właściwą drogę, co rusz wyruszała „ekipa poszukiwawcza” w składzie Kuba + Jola, a potem była wołana reszta grupy. Baliśmy się trochę o Michała (tego co poprzednio nam zemdlał), czy jego organizm to wytrzyma. Na dodatek wszystkie „poważne” rzeczy już zjedliśmy mieliśmy tylko słodycze (za to było ich sporo). Mieliśmy też różne rzeczy do chleba i palnik z butlą, ale nie mieliśmy chleba, gdyż właśnie Michał go nie spakował. Szeroka droga sprowadzała nas w głąb doliny, zeszliśmy może 200 może 300 m w dół (mowa o deniwelacji) i nagle – droga skończyła się jak nożem uciął przed wylotem sztolni.
Sytuacja była nieciekawa. My jeszcze wysoko (oceniałam wysokość na około 1200-1300 m n.p.m.) a tu drogi nie ma wcale. Schodzić stromo wprost w dół przez las odważyłabym się może gdybym była tylko z Jolą, Anią i Kubą, ewentualnie moim Maćkiem, reszty niestety nie znałam, nie wiedziałam jak zareagują. Kuba z Jolą znów ruszyli na poszukiwania dalszej drogi. Po około 30 min. w czasie których reszta dostawała głupawki wynurzyli się z lasu niosąc ... chleb. Niestety stwierdzili, że trzeba wracać do grzbietu, bo w dół drogi nie ma, a jest ogromny wiatrołom. Chleb podarował im pasterz, który był nieco poniżej w szałasie wśród lasu. Jak oni go znaleźli - było dla mnie niepojęte. Ostatecznie mogliśmy spać również i tam w szałasie, ale woleliśmy iść.
No cóż było robić – wróciliśmy te 300 m deniwelacji do grzbietu i prowadzącej nim drogi. Po dwóch-trzech kilometrach marszu, w miejscu bardziej zacisznym zrobiliśmy sobie jedzonko i herbatę. Potem poszliśmy dalej. Humory nam dopisywały, cały czas gadaliśmy, opowiadali kawały. Mniej więcej co godzinę robiliśmy sobie postój i jedli jakieś słodycze. Po kilku godzinach marszu zorientowaliśmy się że nasza trasa skręca za mocno w lewo, wobec tego wybraliśmy dobrą szeroką drogę w głąb doliny w prawo i zeszli z grzbietu. No niestety (tak jak w zasadzie spodziewaliśmy się) droga kończyła się jarem, który pokonywaliśmy około 3 w nocy, miejscami po kolana w wodzie.
Gdzieś w tym jarze założyłam się z Kubą o „Smadnego Mnicha” (do realizacji na wycieczce na Spisz) o to w której dolinie jesteśmy. Ja twierdziłam ze już minęliśmy zwornik bocznego grzbietu i schodzimy do doliny dalszej od Ruskiej Polany, Kuba, że do bliższej. No jak się potem okazało, niestety to ja miałam rację (niestety – bo czekały nas dodatkowe kilometry). Nie zapomnę też momentu, kiedy około 3.30 w jarze, gdzie byliśmy po kolana w wodzie i znaleźliśmy jedno suche miejsce aby usiąść, a Ania wtedy wyjęła z plecaka butelkę coca-coli. W życiu coca-cola tak mi nie smakowała jak tam.
Około 6 rano doszliśmy wreszcie do początku porządnej, szerokiej drogi w dolinie. Z tej okazji zrobiliśmy sobie kolejną herbatę i zjedli kolejną czekoladę, a niektórzy się nawet chwilę przespali.
Drogą do Ruskiej Polany było jeszcze z 12 km. Mijała nas ciężarówka, więc zatrzymaliśmy ją i wsadziliśmy do niej najbardziej zmęczonych - to jest Michała i Maćka. Dojechali dość szybko do wsi. Reszta szła dalej. Pogoda była piękna, buty wprawdzie kompletnie mokre, ale za to wokół tak ładnie . Szło się świetnie.
Do domu dotarliśmy ostatecznie około 10 rano, przeprosili naszych gospodarzy i jakoś wcale nie poszliśmy jeszcze spać, tylko jeszcze dość długo rozmawiali. Potem z żalem pożegnaliśmy się z Kubą, który tego dnia wracał już do Polski i do swojej rodziny.
Po wyjeździe Kuby poszliśmy na około 2 godz. spać aby chociaż trochę odespać noc w drodze z Pietrosa. Potem spakowaliśmy się i w bardzo miłym nastroju pożegnali z naszymi gospodarzami. W centrum wsi bez problemów dogadaliśmy się z busiarzem a potem jak tylko wysiedliśmy w Leordinie prawie natychmiast nadjechał kursowy autobus do Borszy i już koło 19 zakwaterowaliśmy się w hotelu Iezer – tym samym w którym spałam w zeszłym roku w czasie wycieczki w Góry Rodniańskie.
Kolejnego dnia wyszliśmy „na lekko” na Torojagę – wycieczka w porównaniu z poprzednimi była lekka, łatwa i nie męcząca, chociaż sam szczyt – to „kawał góry”. Ma też bardzo ciekawy układ – wierzchołki leżą na planie jakby trójramiennej gwiazdy. Było to 1300 m deniwelacji w górę i w dół ale po poprzednich przejściach jakoś wcale tego nie odczuliśmy. Widoczność ze szczytu była nieco gorsza niż z Pietrosa.
Na dół odprowadził nas dziadek, który dosłownie się uparł ze nas odprowadzi do Baile Borsza (z 1/3 wysokości góry).
[wszystkie zdjęcia są autorstwa Kuby, gdyż wtedy nie miałam jeszcze aparatu]
Potem wszyscy się rozjechali, a ja jeszcze pojechałam na kilka dni z Jolą w Padisz, ale to już kolejna historia.