Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem
: 2017-01-11, 17:48
Od dawna wybieram się do Slovenskýgo raju i dotrzeć, z różnych powodów, nie mogę. Mapa nabiera wartości od kilku solidnych lat i tylko co jakiś czas otrząsam ją z kurzu. Koniec tego, ruszam w tym roku (czyli ponad dwa lata temu)! Plan zakłada kilkanaście dni włóczęgi, począwszy od Ružomberoka a skończywszy w Bieszczadach
Dzień pierwszy - 29.08.2014r.
Docieram do pracy z plecakiem. Fizycznie jestem na miejscu, wykonuję swoje obowiązki, przekazuję kolegom z pracy hasła do komputera i poszczególnych programów, współpracuję z klientami, lecz myślami jestem oddalony o dziesiątki, setki kilometrów - siedzę w pociągu, przemierzam skalne i pyliste szlaki, śpię w namiocie, wpatruję się w gwiazdy i zamawiam kolejną Borovičkę
Czas samorealizacji zawodowej dobiega końca. Znikam w ubikacji przeobrażając się z pana Andrzeja w ecowarriora. Okulary znikają w futerale, koszula w szafie a na głowie pojawię się chusta i kapelusz. Przyodziany w krótkie dżinsy i schodzony t-shirt opuszczam miejsce pracy.
Docieram na dworzec i dawaj do pociągu zmierzającego do Katowic. Tam przesiadka do Zwardonia, następnie do Žiliny, by ostatecznie ok 22:30 zameldować się w Ružomberoku. Kroki nieubłaganie wiodą mnie do mojej ulubionej piwiarni Nové Korzo. Z daleka wita mnie dźwięk muzyki rockowej a w środku przyglądają się znajome twarze. Przy barze zostaję poczęstowany kielonkiem Borovički. Chwilę dyskutuję z jednym czy drugim bywalcem, po czym z porcją tegoż napoju i piwkiem w dłoni zasiadam do osobnego stolika.
Analizuję mapy, połączenie na kolejny dzień i wychylam kolejne piwko. Nigdzie mi się nie spieszy, czas mija przyjemnie więc jeszcze trochę zostaję. Stwierdzam, że jakiegoś specjalnego planu na nocleg nie mam, natomiast w stronę Prednýgo Čebratu wiedzie czerwony, zapewne mało uczęszczany szlak. Już ok. 2 km od knajpy powinny znajdować się pierwsze łąki. Biorąc pod uwagę, że jutrzejszy pociąg jest tuż po 08 i trzeba będzie zwijać namiot, miejsce na nocleg wydaje się być idealne. Z tym wdzięcznym założeniem, osuszam resztę szklanicy i zadowolony z siebie opuszczam lokal.
Do miejsca, które sobie wymyśliłem faktycznie docieram w niespełna 20 min. Znajduje się na uboczu, przy mało uczęszczanym szlaku. Sprawnie rozbijam namiot, nastawiam budzik i dosyć szybko zasypiam.
Dzień drugi – 30.08.2014r.
Wstaję przed dźwiękiem budzika. Spało się doskonale i jestem zdecydowanie wypoczęty. Spaceruję przed namiotem, podziwiam widoki i wiem, że jeśli okoliczności pozwolą to z tej opcji noclegu z pewnością ponownie skorzystam.
Pociąg przyjeżdża na czas. Jadąc do Popradu przemierzam jeden z moich ulubionych odcinków zagranicznych linii kolejowych. Zachwycam się pięknem monumentalnych Tatr i cieszę wdrażaną do życia przygodą W Popradzie błyskawiczna przesiadka do Vydrnik i po kilkunastu minutach jazdy zatrzaskuję za sobą drzwi pociągu. Piechotą przemierzam odcinek dziurawej, lecz wyjątkowo urokliwej, usłanej jabłoniami, drogi do Hrabušic – małej wsi w Kotlinie Hornadzkiej, leżącej w południowo – zachodniej części Slovenskýgo raju.
Życie tutaj toczy się bardzo wolno, na drogach minimalny ruch a jedynym żywszym miejscem wydaje się być sklep spożywczy i knajpa do której zaglądam po uprzednim zrobieniu zakupów. Nie spieszy mi się, nie po to wyjechałem na urlop. Spokojnie zjadam śniadanio – obiad, wypijam piwko, Borovičkę przegryzam kiełbasą i opracowawszy dalszy plan działań ruszam przed siebie. Po półgodzinnym marszu docieram do Hrdlo Hornádu, skąd rozpoczynam wędrówkę jedną z najpiękniejszych tras jakie zdarzało mi się przemierzyć czyli Przełomem Hornadu (Prielom Hornádu). Odcinek do rozdroża pod Kláštorską rokliną w pełni mnie kontentuje. Prawie jak zwykle mam farta. Ludzi spotykam tyle co kot napłakał, pogoda wyśmienita a wąwóz którym się przemieszam wzdłuż Hornadu co rusz zmienia swe oblicze, to kładki, to łańcuchy, to znów leśne ścieżki, skały czy też metalowe półki pod którymi leniwie płynie potok. Przy rozdrożu robię chwilę przerwy, po czym nadal niebieskim szlakiem podążam ku Letanovským mlynie. Ten odcinek pokonuję znacznie wolniej. Jest zdecydowanie niebezpieczniejszy - metalowe półki, śliskie kamienie - a miejsca po drodze tak zacne, że co rusz zatrzymuję się na kolejne zdjęcia.
Tak sobie spokojnie idę, kontempluję przyrodę, gdy z zamyślenia wyrywa mnie jakby odgłos helikoptera. Technicznie najcięższy odcinek jest już za mną więc myślę sobie, że jeśli się coś zdarzyło to pewno znajduje się za plecami. Nic bardziej mylnego, niebawem zauważam zgromadzenie kilkunastu turystów nad którymi zawisł helikopter, po czym zaczął spuszczać linę z ratownikiem górskim. Podchodzę bliżej i widzę około dwudziestoletniego faceta leżącego na brzegu Hornadu, owiniętego w folię termiczną i otoczonego grupką turystów. Pytam się kogoś z brzegu czy to ćwiczenia? Niestety nie, gość się za bardzo wyluzował, zbiegał poślizgiem i wywinął orła z skutkiem brzydkiego złamania ręki, co jeszcze przed chwilą można było zauważyć poprzez wystającą przez przebitą skórę kość
Piechurów, zaabsorbowanych ludzkim dramatem, pozostawiam za sobą i niebawem dochodzę do polany przy Letanovským mlynie. Młyn pozostał już tylko z nazwy, gdyż funkcjonował tutaj jedynie na początku XIX w. Następnie spalił się i nie został już odbudowany. Działa jednak bufet, przy którym postanowiłem zrobić pierwszy solidniejszy postój od wejścia na „Przełom“.
Zajmuję wolną ławkę i spokojnie popijam piwko. Jestem zadowolony z przebytej trasy i aspektów przyrodniczych pierwszego dnia wędrówki. Z zadumy wyrywa mnie Słowak, którego uprzednio spotkałem na szlaku, pytając o domniemane ćwiczenia z udziałem helikoptera. Zapraszam do stoliczka. Dowiaduję się, że poszkodowanego bardzo drogo wyniesie sobotni wypad, gdyż nie był ubezpieczony. Ponoć gdy go podnosili był w szoku. Wpatrywał się gdzieś w dal i pewno sam nie wiedział nad czym bardziej ubolewać, zdrowiem czy kapitałem? Zamawiamy kolejne piwko i dyskutujemy o górach, które dane nam było w życiu zwiedzić, następnie komentujemy ostatnie wydarzenia polityczne i żywo rozprawiamy o sporcie. Po osuszeniu szklanic chwilę maszerujemy razem, by na pierwszym rozstajnym się pożegnać. Kolega prosi o odrobinę wody więc przelewam mu pół butelki, następnie rusza na Tomášovský výhľad, a ja odbijam czerwonym na Kláštorisko – rozległą polanę z ruinami klasztoru kartuzów z przełomu XIII i XIV stulecia. Ruiny są spore, a za nimi umiejscowiony jest drewniany szałas archeologów, którzy w okresie letnim systematycznie odsłaniają i konserwują kolejne elementy zabytku.
Podchodząc do bufetu schroniska, odwracam się ku jedynemu zajętemu stolikowi i z uśmiechem na twarzy przystawiam dwa palce do kapelusza skinając głową biesiadującemu kolektywowi. Nim podchodzi do mnie barmanka zostaję poczęstowany kielonkiem, po porcji na jedną i drugą nogę Zamawiam piwko i Borovičkę, po czym wyjmuję portfel i zamierzam zapłacić. Wtem podchodzą dwie osoby z grupy stoliczkowej i mówią do obsługi, że jestem z ekipy archeologów i wolontariuszy studenckich uniwersytetów słowackich, którzy mają tutaj zniżkę 50%. W ten oto sposób przysiaduję się do nowo poznanych kamratów, zostając honorowym członkiem ekipy pracującej przy konserwacji klasztoru
Na tarasie schroniska spędzamy sporo czasu. Kolejno poznaję osoby pracujące przy ruinach świątyni. Dowiaduję się, że pierwsze mury zabytku zostały odkryte w 1983r. przez Michala Slivkę z Katedry Archeologii Uniwersytetu im. Komenskiego w Bratysławie, wujka jednego z uczestników tegorocznych wykopów. Zostaje mi przybliżona historia obiektu wraz z postępującymi pracami konserwacyjnymi, sposób dofinansowania, systematyka postępujących działań renowacyjnych i osób angażujących się w projekt. Po kilku godzinach biesiady ogarniam się i zamierzam zamówić pokój. Pomysł zostaje natychmiastowo i w sposób bezwzględny storpedowany przez archeologów. Zostaję zaproszony na nocleg z opcją darmowego pozostania jak długo tylko chcę. Tak więc wieczorne pogawędki przy schronisku zamieniamy na dysputy w szałasie, światło lamp na świece, a Borovičkę i piwo na wino i nalewkę z plecaka...
Dzień trzeci 31.08.2014r.
Wstaję wyspany, co prawda trochę zamroczony, ale niebywale zadowolony. Wychodzę z plecakiem na wolne powietrze z zamiarem lokalizacji wczorajszych współbiesiadników. Część osób nadal śpi, część udała się na piwo do schroniska, a część zabiera się za ogarnięcie szałasu i przyniesienie z nieodległego źródełka wodę. Dołączam do ostatniej grupy. Porządkuję część pomieszczeń, następnie rąbię drewno, by ostatecznie przejść się z 2 baniakami po wodę. Kolektywne śniadanie ma się odbyć trochę później, właściwie za późno jak na moje dzisiejsze plany. Z apetytem zjadam więc rybę, następnie żegnam się z archeologami przebywającymi w obrębie szałasu i podchodzę pod schronisko by podziękować za nocleg osobom, które mnie zaprosiły. Wypijamy pożegnalne piwko i mimo protestów kolegów i koleżanek oddalam się w stronę Podlesok, małej turystycznej osady mieszczącej się w dolinie Vel'kej Bielej vody, przy ujściu wąwozu Suchá Belá. To właśnie tutaj zaczyna się Przełom Hornadu.
Pogoda się zmienia. O ile rano było całkiem nieźle to teraz zaczyna być nieciekawie. Niebo zasnuło się chmurami, choć jeszcze nie pada.
- Przynajmniej tyle z tego, że na jednej z najbardziej popularnych tras Slovenskýgo raju będzie mniej turystów – myślę sobie.
I trzymając się owej myśli odbijam do jednej z przydrożnych knajp na lángoša i piwko Następnie kręcę się między dwoma czy trzema kramami, zakupuję 2 odznaki i podbudowany nową inwestycją w siebie, zahaczam o jeszcze jedną knajpkę.
Suchá Belá to wapienny, krasowy, skalisty, wąwóz o długości ok. 4 km, gdzie różnica pomiędzy początkiem trasy a jej wylotem sięga 400 m n.p.m. Wąwozem spływa potok o tej samej nazwie co sama Dolina. Ruch turystyczny odbywa się tutaj w jednym kierunku a trasę przecinają liczne kładki, śliskie drabinki i urokliwe wodospady.
Zaczyna siąpić, jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza. Przede wszystkim jestem zadowolony, że w końcu udało mi się tutaj dotrzeć, dzień długi a wyprawy dopiero początek. Zakładam pelerynę i ruszam przed siebie
Walory przyrodnicze Doliny są faktycznie powalające. Odcinki drabinkowych podejść, z ciężkim plecakiem, również. Przez całą trasę siąpi. Drewniane kładki, schody i drabinki są niebywale śliskie. Bywają miejsca, że poruszam się dosłownie na czworakach. Wszystko to jednak, jak przypuszczałem, sprzyja spokojowi na szlaku. Jest mało turystów, a co za tym idzie sporo czasu na kontemplację i fotografię bez zbędnego tła.
Mimo niesprzyjających warunków atmosferycznych do Suchéj Beli, záver (950 m n.p.m.) docieram po dwóch godzinach z minutami. Na rozstajnym szlaków siadam na plecaku, z rozkoszą otwieram zimne piwko i zabieram się za przegląd map.
Znów się wypogadza. Odbijam żółtym i ponownie zmierzam do Kláštoriska, gdzie w przypływie apetytu zamawiam obiad. Godzina młoda, gdyż dopiero 16:30. Decyduję się ruszyć do Čingova i gdzieś w okolicy przenocować. Jutro mam dalsze połączenie z Spišskéj Novéj Vsi więc będzie bliżej i łatwiej z pobudką. Aktualny odcinek przemierzam zupełnie sam, nie spotykam ani jednego turystę więc jest czas na spokojne delektowanie się przyrodą, sesję zdjęciową i zachwyt nad potęgą gór.
I tak się pozachwycałem, pozamyślałem, że przeoczyłem odbicie do przełęczy Biely potok. Niebawem wyłonił się przede mną solidny znak STOP. I w tym momencie kompletnie wyłączyło mi się myślenie, gdyż mógłbym przysiąc, że na oddalonym drzewie jakbym widział niebieski szlak. No to myślę sobie:
- Cholera, zamknęli szlak, nadciąga zmierzch a powrót rozbije mi plan – i dalsze kuszenie złego – przecież widzisz dawny szlak, ścieżka wydeptana, zapewne wiele turystów stało w tym miejscu tak jak ty i spokojnie poszli dalej.
I ja nieszczęsny ruszyłem przed siebie. A było to paskudne zejście w dół, gdzie ścieżka urwała się przy sporej jaskini. O wyimaginowanym szlaku nie było oczywiście mowy! Zmęczony hamowaniem nawet nie pomyślałem aby robić zdjęcia, a przecież tak bardzo cenię sobie dokumentację mych wypraw! No nic, stoję przed dalszym dylematem. A im bardziej byłem wyczerpany i wku...y tym bardziej zanikało zdroworozsądkowe myślenie. Każdy przedmiot w plecaku jakby dwukrotnie nabrał wagi a na domiar złego zaczęło kropić!
- No w dupę jeża, dlaczego ja?! Po takim zejściu na pewno nie mam ochoty wracać i szukać szlaku (znów błąd)!!!!
W dole słyszę narastający szum Hornadu, no to kombinuję sobie:
- Zejdziesz w dół, do koryta rzeki, a później wzdłuż brzegu dojdziesz sobie do zielonego a z nim do Čingova.
Niby sprytne, podbudowany tą myślą schodzą w dół. Nie, to jest raczej złe określenie, zdecydowanie nieadekwatne do zaistniałej sytuacji. Robię dziwne podskoki na tyłku i dłoniach w dół. Gdy złapałem jako taką przyczepność to zygzakiem, podpierając się co dwa metry o kolejne drzewa dotarłem do powalonych wiatrem drzew, pomiędzy którymi rosły podejrzane krzewy, trawy i pojedyncze drzewa. Coraz bardziej zagłębiałem się w zieleni, nogi i dłonie znajdowały się w opłakanym, częściowo zakrwawionym i zdjętym pęcherzami stanie. Odgłos Hornadu był jednak tak potężny jakbym znajdował się tuż obok niego. I tak też było. Podczas kolejnego kroku nie złapałem przyczepności i instynktownie złapałem się jednego z niewielu pojedynczych drzew. Pode mną była przepaść w dole której, wzdłuż skalistego brzegu, płynął Hornad! W tak przerąbanej sytuacji jeszcze się w górach nie znajdowałem! Co za głupota, durnota i brak przewidywalności! Trzymałem się tego drzewka i aż dziw jakie absurdalne myśli w tym momencie przychodzą człowiekowi do głowy.
- Masz wykupione ubezpieczenie, to bardzo dobrze! Ale na co ci te ubezpieczenie sokoro w schronisku piłeś do obiadu piwo. Mogło jeszcze nie wyparować. Cała opłata na marne – po chwili kolejna myśl – a co to za różnica, jeśli drzewo puści to raczej nie wyjdziesz cało z upadku!!!! Ależ głupi byłby koniec, i jaki wstyd do rodziny!!!!
Podbudowany krytycznymi przemyśleniami odczekałem z 20 sekund regenerując siły i zdając sobie wyjątkowo jasno sprawę z tego, że tym razem zupełnie nikt mi nie pomoże i mogę liczyć wyłącznie na siebie. Skoro wdepnąłem w to łajno sam to sam muszę się z niego wykaraskać!
Okazało się, że mam o wiele więcej rezerwy energii aniżeli przypuszczałem. Powoli zmierzchało, drobny problem nastręczał fakt prawidłowego powrotu do jaskini a następnie do BARDZO MĄDREGO ZNAKU „STOP”. Nie bardzo wiedziałem w jakim kierunku ruszyć pod górę, gdy jednak spojrzałem na swoje dłonie, spodnie i t-shirt, utwierdziłem się w przekonaniu, że na pewno zostawiałem solidne ślady i wystarczy się tylko dokładniej rozglądać.
Do jaskini dotarłem o wiele szybciej aniżeli schodziłem w dół, a przynajmniej takie miałem wrażenie. W tym miejscu czułem się już jak w domu i ogarnęła mnie dziwna, jakaś taka szalona głupawka. Przez chwilę zastanawiałem się nawet czy tutaj nie nocować. Ruszyłem jednak dalej i niebawem minąłem mądry znak, by po jakiejś minucie (tylko 1 min, która tyle mnie kosztowała!!!!) odnaleźć odbicie do przełęczy Biely potok. Zrzuciłem plecak, wypiłem chyba z pół butelki wody i wpatrywałem się w majaczący w oddali znak. Teraz już wiem, że STOP bezwzględnie oznacza ANI KROKU DALEJ! Odetchnąłem z ulgą i pieszczony delikatną bryzą mżawki wyobrażałem sobie żywopłot. Tak, żywopłot, bo myślałem sobie - gdyby głupota miała liście to byłbym dzisiejszego wieczoru żywopłotem...
W Čingovie melduję się ok 19:15. Dosyć sprawnie docieram do pewnego campingu, który znajduje się tuż przy wylocie szlaku. Wyczerpany, z wywieszonym jęzorem, przepocony i zabrudzony podchodzę do recepcji, gdzie zamawiam nocleg pod namiotem i zimne piwko! Pada deszcz, nie przeszkadza mi to jednak. Jestem absolutnie szczęśliwy
Mijam trzyosobową grupę, dzielnie siedzącą przy ognisku i rozbijam się nieopodal. Doprowadzony do jako takiego porządku nabieram świeżego powietrza w płuca i podchodzę do mijanych wcześniej Słowaków z zapytaniem czy mogę się przysiąść. Nie zdążyłem się do końca przedstawić gdy w me ręce trafia dobrej jakości napitek. Na jedną i drugą nóżkę
Niebawem zamawiam do każdego po piwku i przenosimy się na werandę domku kempingowego w którym nocują nowo poznani znajomi. Spędzamy w swym towarzystwie kolejne, bardzo sympatyczne godziny, by przed 24 udać się na zasłużony spoczynek.
Dzień czwarty 01.09.2014r.
Wstaję o 08. W nocy co prawda lało jak z cebra ale namiot nie przemókł. Jestem wyspany i gotowy do dalszych wojaży. Po porannym prysznicu i naprędce przygotowanym śniadaniu mam zamiar udać się na wylotówkę Cingova by złapać okazję do Spišskej Novej Vsi. Znów delikatnie mży. Nie uchodzę daleko od pola namiotowego by dojść do wniosku, że może lepiej rzucić okiem na najbliższy przystanek autobusowy, a nóż pojedzie coś w tym kierunku co ja i nie będę musiał od rana moknąć. Jak znalazł, autobus odjeżdża za jakieś 30 min, podczas gdy z 150 m dalej uśmiech się do mnie otwarta karczma
Jestem jedynym pasażerem tego wdzięcznego środka transportu. Podczas kilkunastominutowej podróży prowadzimy z kierowcą ożywioną rozmowę o moich dalszych planach i wynikach piłkarskich minionego weekendu.
Nova Wieś Spiska. Do odjazdu pociągu w stronę Lipan mam jeszcze z 40 min. Spokojnie zakupuję bilet, chowam aparat i ruszam w strugach deszcze na poszukiwanie otwartego sklepu. Znajduję go z jakieś 5 min od stacji, vis-à-vis pewnej knajpy, gdzie postanawiam się ogrzać, osuszyć i przy kufelku przejrzeć mapy oraz dalsze połączenia.
Pociąg przyjechał z prawie godzinnym poślizgiem, co posypało mi kolejne połączenie. Do Kysak docieram jednak w zupełnie innej pogodzie. Znów świeci słońce. W tej małej wsi, gdzie główną atrakcją jest węzeł kolejowy, na którym od Kolei Koszycko-Bogumińskiej odgałęziała się linia do Proszowa, spędzam przy drewnianym stoliku, umiejscowionym na zewnątrz dworca, z półtora godziny smakując całkiem niezłego lanego piwka. Po raz kolejny wpadam w zachwyt nad możnością przepłukania gardła w obrębie dworca kolejowego, co u nas jest nie do pomyślenia, a tutaj w niczym nikomu nie przeszkadza a wręcz umacnia więź społeczną Jakoś przestaję się martwić
wcześniejszym spóźnieniem i z pełnym zadowoleniem oddaję się lekturze dalszych przygód niezłomnego Dirka Pitta
Do Lipan, ponad sześciotysięcznej miejscowości znajdującej się pomiędzy Wyżyną Szaryską (Šarišská vrchovina) a Górami Czerchowskimi (Čergov) docieram o 15. Za pół godz. odjeżdża autobus do Kamenicy skąd rozpocznę dwudniową wędrówkę po Čergovie (Góry Czerchowskie).
Przystanek autobusowy jest opustoszały, zaglądam więc do przydrożnego baru nawiązując dyskusję z miejscowymi bywalcami. Nim rozmowa rozkręca się na dobre podjeżdża autobus, do którego ruszam sprintem dopingowanym zza moich pleców aplauzem
W Kamenicy spoglądam oczywiście w stronę Kamenickýgo hradu – najwybitniejszego wapiennego wzgórza w całym paśmie skalicowym Cergova, na szczycie którego znajdują się ruiny XIII- wiecznego zamku. Spokojnie zmierzając w stronę hradu podziwiam rozległe łąki, pastwiska i piękne zabudowania. Niechybnie zbliżam się do mojego ulubionego pasma w Karpatach – Beskidu Niskiego. Jest to widoczne na każdym kroku.
Pod sam zamek jest solidne podejście, podczas którego trzeba się trochę wymęczyć. Spotykam tam młodą parę z dzieckiem i jednego rowerzystę. Sam zamek przypomina zabytki z okolic Jury Krakowsko – Częstochowskiej czy też ruin zamku nad Rytrem, natomiast widoki trafiają w sam środek mych preferencji, gdyż mam możność rozkoszować się panoramą otaczających mnie łąk i polan jak również szczytów Beskidu Sądeckiego i Niskiego.
Ponownie wracam do Kamenicy, gdzie zaglądam do jednego z przybytków, robię zakupy na wynos, by ostatecznie Sokolią doliną ruszyć ku, jak się spodziewam, zamkniętej chacie pod Mincolem. Nim ostatecznie pochłania mnie zalesiona dolina, jeszcze raz odwracam się za siebie i spoglądając na rozległe krajobrazy sam do siebie mówię:
- Tak, masz tutaj połączenie Niskiego, Gorców i Pienin...
Podążając przed siebie mijam jedną z najbardziej popularnych atrakcji Cergova – wyrastającą z lasu, potężną wapienną skałę o nazwie Sokolia skala. Mimo oczarowania jakie budzi wśród większości osób, na mnie jakoś specjalnego wrażenia nie robi. Może dlatego, że przypomina trochę przerośniętą Maczugę Herkulesa, którą oglądałem do znudzenia.
Z każdym krokiem robi się coraz ciemniej. Do małej polanki na której wybudowana jest chata docieram po zmroku. Przybytek jest zamknięte na cztery spusty. Przed paroma godzinami ktoś tutaj z pewnością był, spod resztek ogniska nadal da się wyczuć żar. Cóż jednak z tego skoro zaczyna padać i wiać. Dla pewności zalewam wodą niedopałki paleniska, rozbijam namiot i przy zimnym piwku oddaję się kolejnym rozdziałom lektury. Tym razem śpię niespokojnie, co rusz przemyka mi coś przed namiotem, w lesie co chwilę łamią się gałęzie, a dziwne odgłosy z otchłani nie pozwalają odejść w świat Morfeusza.
Dzień pierwszy - 29.08.2014r.
Docieram do pracy z plecakiem. Fizycznie jestem na miejscu, wykonuję swoje obowiązki, przekazuję kolegom z pracy hasła do komputera i poszczególnych programów, współpracuję z klientami, lecz myślami jestem oddalony o dziesiątki, setki kilometrów - siedzę w pociągu, przemierzam skalne i pyliste szlaki, śpię w namiocie, wpatruję się w gwiazdy i zamawiam kolejną Borovičkę
Czas samorealizacji zawodowej dobiega końca. Znikam w ubikacji przeobrażając się z pana Andrzeja w ecowarriora. Okulary znikają w futerale, koszula w szafie a na głowie pojawię się chusta i kapelusz. Przyodziany w krótkie dżinsy i schodzony t-shirt opuszczam miejsce pracy.
Docieram na dworzec i dawaj do pociągu zmierzającego do Katowic. Tam przesiadka do Zwardonia, następnie do Žiliny, by ostatecznie ok 22:30 zameldować się w Ružomberoku. Kroki nieubłaganie wiodą mnie do mojej ulubionej piwiarni Nové Korzo. Z daleka wita mnie dźwięk muzyki rockowej a w środku przyglądają się znajome twarze. Przy barze zostaję poczęstowany kielonkiem Borovički. Chwilę dyskutuję z jednym czy drugim bywalcem, po czym z porcją tegoż napoju i piwkiem w dłoni zasiadam do osobnego stolika.
Analizuję mapy, połączenie na kolejny dzień i wychylam kolejne piwko. Nigdzie mi się nie spieszy, czas mija przyjemnie więc jeszcze trochę zostaję. Stwierdzam, że jakiegoś specjalnego planu na nocleg nie mam, natomiast w stronę Prednýgo Čebratu wiedzie czerwony, zapewne mało uczęszczany szlak. Już ok. 2 km od knajpy powinny znajdować się pierwsze łąki. Biorąc pod uwagę, że jutrzejszy pociąg jest tuż po 08 i trzeba będzie zwijać namiot, miejsce na nocleg wydaje się być idealne. Z tym wdzięcznym założeniem, osuszam resztę szklanicy i zadowolony z siebie opuszczam lokal.
Do miejsca, które sobie wymyśliłem faktycznie docieram w niespełna 20 min. Znajduje się na uboczu, przy mało uczęszczanym szlaku. Sprawnie rozbijam namiot, nastawiam budzik i dosyć szybko zasypiam.
Dzień drugi – 30.08.2014r.
Wstaję przed dźwiękiem budzika. Spało się doskonale i jestem zdecydowanie wypoczęty. Spaceruję przed namiotem, podziwiam widoki i wiem, że jeśli okoliczności pozwolą to z tej opcji noclegu z pewnością ponownie skorzystam.
Pociąg przyjeżdża na czas. Jadąc do Popradu przemierzam jeden z moich ulubionych odcinków zagranicznych linii kolejowych. Zachwycam się pięknem monumentalnych Tatr i cieszę wdrażaną do życia przygodą W Popradzie błyskawiczna przesiadka do Vydrnik i po kilkunastu minutach jazdy zatrzaskuję za sobą drzwi pociągu. Piechotą przemierzam odcinek dziurawej, lecz wyjątkowo urokliwej, usłanej jabłoniami, drogi do Hrabušic – małej wsi w Kotlinie Hornadzkiej, leżącej w południowo – zachodniej części Slovenskýgo raju.
Życie tutaj toczy się bardzo wolno, na drogach minimalny ruch a jedynym żywszym miejscem wydaje się być sklep spożywczy i knajpa do której zaglądam po uprzednim zrobieniu zakupów. Nie spieszy mi się, nie po to wyjechałem na urlop. Spokojnie zjadam śniadanio – obiad, wypijam piwko, Borovičkę przegryzam kiełbasą i opracowawszy dalszy plan działań ruszam przed siebie. Po półgodzinnym marszu docieram do Hrdlo Hornádu, skąd rozpoczynam wędrówkę jedną z najpiękniejszych tras jakie zdarzało mi się przemierzyć czyli Przełomem Hornadu (Prielom Hornádu). Odcinek do rozdroża pod Kláštorską rokliną w pełni mnie kontentuje. Prawie jak zwykle mam farta. Ludzi spotykam tyle co kot napłakał, pogoda wyśmienita a wąwóz którym się przemieszam wzdłuż Hornadu co rusz zmienia swe oblicze, to kładki, to łańcuchy, to znów leśne ścieżki, skały czy też metalowe półki pod którymi leniwie płynie potok. Przy rozdrożu robię chwilę przerwy, po czym nadal niebieskim szlakiem podążam ku Letanovským mlynie. Ten odcinek pokonuję znacznie wolniej. Jest zdecydowanie niebezpieczniejszy - metalowe półki, śliskie kamienie - a miejsca po drodze tak zacne, że co rusz zatrzymuję się na kolejne zdjęcia.
Tak sobie spokojnie idę, kontempluję przyrodę, gdy z zamyślenia wyrywa mnie jakby odgłos helikoptera. Technicznie najcięższy odcinek jest już za mną więc myślę sobie, że jeśli się coś zdarzyło to pewno znajduje się za plecami. Nic bardziej mylnego, niebawem zauważam zgromadzenie kilkunastu turystów nad którymi zawisł helikopter, po czym zaczął spuszczać linę z ratownikiem górskim. Podchodzę bliżej i widzę około dwudziestoletniego faceta leżącego na brzegu Hornadu, owiniętego w folię termiczną i otoczonego grupką turystów. Pytam się kogoś z brzegu czy to ćwiczenia? Niestety nie, gość się za bardzo wyluzował, zbiegał poślizgiem i wywinął orła z skutkiem brzydkiego złamania ręki, co jeszcze przed chwilą można było zauważyć poprzez wystającą przez przebitą skórę kość
Piechurów, zaabsorbowanych ludzkim dramatem, pozostawiam za sobą i niebawem dochodzę do polany przy Letanovským mlynie. Młyn pozostał już tylko z nazwy, gdyż funkcjonował tutaj jedynie na początku XIX w. Następnie spalił się i nie został już odbudowany. Działa jednak bufet, przy którym postanowiłem zrobić pierwszy solidniejszy postój od wejścia na „Przełom“.
Zajmuję wolną ławkę i spokojnie popijam piwko. Jestem zadowolony z przebytej trasy i aspektów przyrodniczych pierwszego dnia wędrówki. Z zadumy wyrywa mnie Słowak, którego uprzednio spotkałem na szlaku, pytając o domniemane ćwiczenia z udziałem helikoptera. Zapraszam do stoliczka. Dowiaduję się, że poszkodowanego bardzo drogo wyniesie sobotni wypad, gdyż nie był ubezpieczony. Ponoć gdy go podnosili był w szoku. Wpatrywał się gdzieś w dal i pewno sam nie wiedział nad czym bardziej ubolewać, zdrowiem czy kapitałem? Zamawiamy kolejne piwko i dyskutujemy o górach, które dane nam było w życiu zwiedzić, następnie komentujemy ostatnie wydarzenia polityczne i żywo rozprawiamy o sporcie. Po osuszeniu szklanic chwilę maszerujemy razem, by na pierwszym rozstajnym się pożegnać. Kolega prosi o odrobinę wody więc przelewam mu pół butelki, następnie rusza na Tomášovský výhľad, a ja odbijam czerwonym na Kláštorisko – rozległą polanę z ruinami klasztoru kartuzów z przełomu XIII i XIV stulecia. Ruiny są spore, a za nimi umiejscowiony jest drewniany szałas archeologów, którzy w okresie letnim systematycznie odsłaniają i konserwują kolejne elementy zabytku.
Podchodząc do bufetu schroniska, odwracam się ku jedynemu zajętemu stolikowi i z uśmiechem na twarzy przystawiam dwa palce do kapelusza skinając głową biesiadującemu kolektywowi. Nim podchodzi do mnie barmanka zostaję poczęstowany kielonkiem, po porcji na jedną i drugą nogę Zamawiam piwko i Borovičkę, po czym wyjmuję portfel i zamierzam zapłacić. Wtem podchodzą dwie osoby z grupy stoliczkowej i mówią do obsługi, że jestem z ekipy archeologów i wolontariuszy studenckich uniwersytetów słowackich, którzy mają tutaj zniżkę 50%. W ten oto sposób przysiaduję się do nowo poznanych kamratów, zostając honorowym członkiem ekipy pracującej przy konserwacji klasztoru
Na tarasie schroniska spędzamy sporo czasu. Kolejno poznaję osoby pracujące przy ruinach świątyni. Dowiaduję się, że pierwsze mury zabytku zostały odkryte w 1983r. przez Michala Slivkę z Katedry Archeologii Uniwersytetu im. Komenskiego w Bratysławie, wujka jednego z uczestników tegorocznych wykopów. Zostaje mi przybliżona historia obiektu wraz z postępującymi pracami konserwacyjnymi, sposób dofinansowania, systematyka postępujących działań renowacyjnych i osób angażujących się w projekt. Po kilku godzinach biesiady ogarniam się i zamierzam zamówić pokój. Pomysł zostaje natychmiastowo i w sposób bezwzględny storpedowany przez archeologów. Zostaję zaproszony na nocleg z opcją darmowego pozostania jak długo tylko chcę. Tak więc wieczorne pogawędki przy schronisku zamieniamy na dysputy w szałasie, światło lamp na świece, a Borovičkę i piwo na wino i nalewkę z plecaka...
Dzień trzeci 31.08.2014r.
Wstaję wyspany, co prawda trochę zamroczony, ale niebywale zadowolony. Wychodzę z plecakiem na wolne powietrze z zamiarem lokalizacji wczorajszych współbiesiadników. Część osób nadal śpi, część udała się na piwo do schroniska, a część zabiera się za ogarnięcie szałasu i przyniesienie z nieodległego źródełka wodę. Dołączam do ostatniej grupy. Porządkuję część pomieszczeń, następnie rąbię drewno, by ostatecznie przejść się z 2 baniakami po wodę. Kolektywne śniadanie ma się odbyć trochę później, właściwie za późno jak na moje dzisiejsze plany. Z apetytem zjadam więc rybę, następnie żegnam się z archeologami przebywającymi w obrębie szałasu i podchodzę pod schronisko by podziękować za nocleg osobom, które mnie zaprosiły. Wypijamy pożegnalne piwko i mimo protestów kolegów i koleżanek oddalam się w stronę Podlesok, małej turystycznej osady mieszczącej się w dolinie Vel'kej Bielej vody, przy ujściu wąwozu Suchá Belá. To właśnie tutaj zaczyna się Przełom Hornadu.
Pogoda się zmienia. O ile rano było całkiem nieźle to teraz zaczyna być nieciekawie. Niebo zasnuło się chmurami, choć jeszcze nie pada.
- Przynajmniej tyle z tego, że na jednej z najbardziej popularnych tras Slovenskýgo raju będzie mniej turystów – myślę sobie.
I trzymając się owej myśli odbijam do jednej z przydrożnych knajp na lángoša i piwko Następnie kręcę się między dwoma czy trzema kramami, zakupuję 2 odznaki i podbudowany nową inwestycją w siebie, zahaczam o jeszcze jedną knajpkę.
Suchá Belá to wapienny, krasowy, skalisty, wąwóz o długości ok. 4 km, gdzie różnica pomiędzy początkiem trasy a jej wylotem sięga 400 m n.p.m. Wąwozem spływa potok o tej samej nazwie co sama Dolina. Ruch turystyczny odbywa się tutaj w jednym kierunku a trasę przecinają liczne kładki, śliskie drabinki i urokliwe wodospady.
Zaczyna siąpić, jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza. Przede wszystkim jestem zadowolony, że w końcu udało mi się tutaj dotrzeć, dzień długi a wyprawy dopiero początek. Zakładam pelerynę i ruszam przed siebie
Walory przyrodnicze Doliny są faktycznie powalające. Odcinki drabinkowych podejść, z ciężkim plecakiem, również. Przez całą trasę siąpi. Drewniane kładki, schody i drabinki są niebywale śliskie. Bywają miejsca, że poruszam się dosłownie na czworakach. Wszystko to jednak, jak przypuszczałem, sprzyja spokojowi na szlaku. Jest mało turystów, a co za tym idzie sporo czasu na kontemplację i fotografię bez zbędnego tła.
Mimo niesprzyjających warunków atmosferycznych do Suchéj Beli, záver (950 m n.p.m.) docieram po dwóch godzinach z minutami. Na rozstajnym szlaków siadam na plecaku, z rozkoszą otwieram zimne piwko i zabieram się za przegląd map.
Znów się wypogadza. Odbijam żółtym i ponownie zmierzam do Kláštoriska, gdzie w przypływie apetytu zamawiam obiad. Godzina młoda, gdyż dopiero 16:30. Decyduję się ruszyć do Čingova i gdzieś w okolicy przenocować. Jutro mam dalsze połączenie z Spišskéj Novéj Vsi więc będzie bliżej i łatwiej z pobudką. Aktualny odcinek przemierzam zupełnie sam, nie spotykam ani jednego turystę więc jest czas na spokojne delektowanie się przyrodą, sesję zdjęciową i zachwyt nad potęgą gór.
I tak się pozachwycałem, pozamyślałem, że przeoczyłem odbicie do przełęczy Biely potok. Niebawem wyłonił się przede mną solidny znak STOP. I w tym momencie kompletnie wyłączyło mi się myślenie, gdyż mógłbym przysiąc, że na oddalonym drzewie jakbym widział niebieski szlak. No to myślę sobie:
- Cholera, zamknęli szlak, nadciąga zmierzch a powrót rozbije mi plan – i dalsze kuszenie złego – przecież widzisz dawny szlak, ścieżka wydeptana, zapewne wiele turystów stało w tym miejscu tak jak ty i spokojnie poszli dalej.
I ja nieszczęsny ruszyłem przed siebie. A było to paskudne zejście w dół, gdzie ścieżka urwała się przy sporej jaskini. O wyimaginowanym szlaku nie było oczywiście mowy! Zmęczony hamowaniem nawet nie pomyślałem aby robić zdjęcia, a przecież tak bardzo cenię sobie dokumentację mych wypraw! No nic, stoję przed dalszym dylematem. A im bardziej byłem wyczerpany i wku...y tym bardziej zanikało zdroworozsądkowe myślenie. Każdy przedmiot w plecaku jakby dwukrotnie nabrał wagi a na domiar złego zaczęło kropić!
- No w dupę jeża, dlaczego ja?! Po takim zejściu na pewno nie mam ochoty wracać i szukać szlaku (znów błąd)!!!!
W dole słyszę narastający szum Hornadu, no to kombinuję sobie:
- Zejdziesz w dół, do koryta rzeki, a później wzdłuż brzegu dojdziesz sobie do zielonego a z nim do Čingova.
Niby sprytne, podbudowany tą myślą schodzą w dół. Nie, to jest raczej złe określenie, zdecydowanie nieadekwatne do zaistniałej sytuacji. Robię dziwne podskoki na tyłku i dłoniach w dół. Gdy złapałem jako taką przyczepność to zygzakiem, podpierając się co dwa metry o kolejne drzewa dotarłem do powalonych wiatrem drzew, pomiędzy którymi rosły podejrzane krzewy, trawy i pojedyncze drzewa. Coraz bardziej zagłębiałem się w zieleni, nogi i dłonie znajdowały się w opłakanym, częściowo zakrwawionym i zdjętym pęcherzami stanie. Odgłos Hornadu był jednak tak potężny jakbym znajdował się tuż obok niego. I tak też było. Podczas kolejnego kroku nie złapałem przyczepności i instynktownie złapałem się jednego z niewielu pojedynczych drzew. Pode mną była przepaść w dole której, wzdłuż skalistego brzegu, płynął Hornad! W tak przerąbanej sytuacji jeszcze się w górach nie znajdowałem! Co za głupota, durnota i brak przewidywalności! Trzymałem się tego drzewka i aż dziw jakie absurdalne myśli w tym momencie przychodzą człowiekowi do głowy.
- Masz wykupione ubezpieczenie, to bardzo dobrze! Ale na co ci te ubezpieczenie sokoro w schronisku piłeś do obiadu piwo. Mogło jeszcze nie wyparować. Cała opłata na marne – po chwili kolejna myśl – a co to za różnica, jeśli drzewo puści to raczej nie wyjdziesz cało z upadku!!!! Ależ głupi byłby koniec, i jaki wstyd do rodziny!!!!
Podbudowany krytycznymi przemyśleniami odczekałem z 20 sekund regenerując siły i zdając sobie wyjątkowo jasno sprawę z tego, że tym razem zupełnie nikt mi nie pomoże i mogę liczyć wyłącznie na siebie. Skoro wdepnąłem w to łajno sam to sam muszę się z niego wykaraskać!
Okazało się, że mam o wiele więcej rezerwy energii aniżeli przypuszczałem. Powoli zmierzchało, drobny problem nastręczał fakt prawidłowego powrotu do jaskini a następnie do BARDZO MĄDREGO ZNAKU „STOP”. Nie bardzo wiedziałem w jakim kierunku ruszyć pod górę, gdy jednak spojrzałem na swoje dłonie, spodnie i t-shirt, utwierdziłem się w przekonaniu, że na pewno zostawiałem solidne ślady i wystarczy się tylko dokładniej rozglądać.
Do jaskini dotarłem o wiele szybciej aniżeli schodziłem w dół, a przynajmniej takie miałem wrażenie. W tym miejscu czułem się już jak w domu i ogarnęła mnie dziwna, jakaś taka szalona głupawka. Przez chwilę zastanawiałem się nawet czy tutaj nie nocować. Ruszyłem jednak dalej i niebawem minąłem mądry znak, by po jakiejś minucie (tylko 1 min, która tyle mnie kosztowała!!!!) odnaleźć odbicie do przełęczy Biely potok. Zrzuciłem plecak, wypiłem chyba z pół butelki wody i wpatrywałem się w majaczący w oddali znak. Teraz już wiem, że STOP bezwzględnie oznacza ANI KROKU DALEJ! Odetchnąłem z ulgą i pieszczony delikatną bryzą mżawki wyobrażałem sobie żywopłot. Tak, żywopłot, bo myślałem sobie - gdyby głupota miała liście to byłbym dzisiejszego wieczoru żywopłotem...
W Čingovie melduję się ok 19:15. Dosyć sprawnie docieram do pewnego campingu, który znajduje się tuż przy wylocie szlaku. Wyczerpany, z wywieszonym jęzorem, przepocony i zabrudzony podchodzę do recepcji, gdzie zamawiam nocleg pod namiotem i zimne piwko! Pada deszcz, nie przeszkadza mi to jednak. Jestem absolutnie szczęśliwy
Mijam trzyosobową grupę, dzielnie siedzącą przy ognisku i rozbijam się nieopodal. Doprowadzony do jako takiego porządku nabieram świeżego powietrza w płuca i podchodzę do mijanych wcześniej Słowaków z zapytaniem czy mogę się przysiąść. Nie zdążyłem się do końca przedstawić gdy w me ręce trafia dobrej jakości napitek. Na jedną i drugą nóżkę
Niebawem zamawiam do każdego po piwku i przenosimy się na werandę domku kempingowego w którym nocują nowo poznani znajomi. Spędzamy w swym towarzystwie kolejne, bardzo sympatyczne godziny, by przed 24 udać się na zasłużony spoczynek.
Dzień czwarty 01.09.2014r.
Wstaję o 08. W nocy co prawda lało jak z cebra ale namiot nie przemókł. Jestem wyspany i gotowy do dalszych wojaży. Po porannym prysznicu i naprędce przygotowanym śniadaniu mam zamiar udać się na wylotówkę Cingova by złapać okazję do Spišskej Novej Vsi. Znów delikatnie mży. Nie uchodzę daleko od pola namiotowego by dojść do wniosku, że może lepiej rzucić okiem na najbliższy przystanek autobusowy, a nóż pojedzie coś w tym kierunku co ja i nie będę musiał od rana moknąć. Jak znalazł, autobus odjeżdża za jakieś 30 min, podczas gdy z 150 m dalej uśmiech się do mnie otwarta karczma
Jestem jedynym pasażerem tego wdzięcznego środka transportu. Podczas kilkunastominutowej podróży prowadzimy z kierowcą ożywioną rozmowę o moich dalszych planach i wynikach piłkarskich minionego weekendu.
Nova Wieś Spiska. Do odjazdu pociągu w stronę Lipan mam jeszcze z 40 min. Spokojnie zakupuję bilet, chowam aparat i ruszam w strugach deszcze na poszukiwanie otwartego sklepu. Znajduję go z jakieś 5 min od stacji, vis-à-vis pewnej knajpy, gdzie postanawiam się ogrzać, osuszyć i przy kufelku przejrzeć mapy oraz dalsze połączenia.
Pociąg przyjechał z prawie godzinnym poślizgiem, co posypało mi kolejne połączenie. Do Kysak docieram jednak w zupełnie innej pogodzie. Znów świeci słońce. W tej małej wsi, gdzie główną atrakcją jest węzeł kolejowy, na którym od Kolei Koszycko-Bogumińskiej odgałęziała się linia do Proszowa, spędzam przy drewnianym stoliku, umiejscowionym na zewnątrz dworca, z półtora godziny smakując całkiem niezłego lanego piwka. Po raz kolejny wpadam w zachwyt nad możnością przepłukania gardła w obrębie dworca kolejowego, co u nas jest nie do pomyślenia, a tutaj w niczym nikomu nie przeszkadza a wręcz umacnia więź społeczną Jakoś przestaję się martwić
wcześniejszym spóźnieniem i z pełnym zadowoleniem oddaję się lekturze dalszych przygód niezłomnego Dirka Pitta
Do Lipan, ponad sześciotysięcznej miejscowości znajdującej się pomiędzy Wyżyną Szaryską (Šarišská vrchovina) a Górami Czerchowskimi (Čergov) docieram o 15. Za pół godz. odjeżdża autobus do Kamenicy skąd rozpocznę dwudniową wędrówkę po Čergovie (Góry Czerchowskie).
Przystanek autobusowy jest opustoszały, zaglądam więc do przydrożnego baru nawiązując dyskusję z miejscowymi bywalcami. Nim rozmowa rozkręca się na dobre podjeżdża autobus, do którego ruszam sprintem dopingowanym zza moich pleców aplauzem
W Kamenicy spoglądam oczywiście w stronę Kamenickýgo hradu – najwybitniejszego wapiennego wzgórza w całym paśmie skalicowym Cergova, na szczycie którego znajdują się ruiny XIII- wiecznego zamku. Spokojnie zmierzając w stronę hradu podziwiam rozległe łąki, pastwiska i piękne zabudowania. Niechybnie zbliżam się do mojego ulubionego pasma w Karpatach – Beskidu Niskiego. Jest to widoczne na każdym kroku.
Pod sam zamek jest solidne podejście, podczas którego trzeba się trochę wymęczyć. Spotykam tam młodą parę z dzieckiem i jednego rowerzystę. Sam zamek przypomina zabytki z okolic Jury Krakowsko – Częstochowskiej czy też ruin zamku nad Rytrem, natomiast widoki trafiają w sam środek mych preferencji, gdyż mam możność rozkoszować się panoramą otaczających mnie łąk i polan jak również szczytów Beskidu Sądeckiego i Niskiego.
Ponownie wracam do Kamenicy, gdzie zaglądam do jednego z przybytków, robię zakupy na wynos, by ostatecznie Sokolią doliną ruszyć ku, jak się spodziewam, zamkniętej chacie pod Mincolem. Nim ostatecznie pochłania mnie zalesiona dolina, jeszcze raz odwracam się za siebie i spoglądając na rozległe krajobrazy sam do siebie mówię:
- Tak, masz tutaj połączenie Niskiego, Gorców i Pienin...
Podążając przed siebie mijam jedną z najbardziej popularnych atrakcji Cergova – wyrastającą z lasu, potężną wapienną skałę o nazwie Sokolia skala. Mimo oczarowania jakie budzi wśród większości osób, na mnie jakoś specjalnego wrażenia nie robi. Może dlatego, że przypomina trochę przerośniętą Maczugę Herkulesa, którą oglądałem do znudzenia.
Z każdym krokiem robi się coraz ciemniej. Do małej polanki na której wybudowana jest chata docieram po zmroku. Przybytek jest zamknięte na cztery spusty. Przed paroma godzinami ktoś tutaj z pewnością był, spod resztek ogniska nadal da się wyczuć żar. Cóż jednak z tego skoro zaczyna padać i wiać. Dla pewności zalewam wodą niedopałki paleniska, rozbijam namiot i przy zimnym piwku oddaję się kolejnym rozdziałom lektury. Tym razem śpię niespokojnie, co rusz przemyka mi coś przed namiotem, w lesie co chwilę łamią się gałęzie, a dziwne odgłosy z otchłani nie pozwalają odejść w świat Morfeusza.