Ecowarrior, wspaniałą wycieczkę nam przedstawiłeś, świetną przygodę, kapitalnie zilustowaną i opisaną! Gratuluję!
Cieszę się, że sporo ciepłych słów poświęciłeś moim kolegom - słowackim archeologom.
Profesora Michała Slivkę poznałem w październiku 1997 r. w Prachaticach, pięknym zabytkowym miasteczku leżącym u podnóża gór Szumawa w południowo-zachodnich Czechach. Archeolodzy z Czech i Słowacji corocznie wczesną jesienią organizują, naprzemiennie raz w jednym, raz w drugim kraju, konferencje naukowe poświęcone archeologii średniowiecza i czasów wczesnonowożytnych. Konferencja ma tradycje jeszcze z czasów Czechosłowacji i mimo, że tego tworu politycznego już nie ma, to w archeologii komitywa archeologów z Czech, Moraw i Słowacji trwa nadal. Na te konferencje, nazywane często "Archaeologia historica" (jest to tytuł rocznika zawierającego referaty wygłaszane podczas konferencji), zapraszani są też archeolodzy z innych krajów, w tym również i z Polski.
Właśnie w 1997 r. kolejna edycja konferencji odbywała się w Prachaticach. Z Wrocławia pod Szumawę dotarłem wraz z moim kolegą z Instytutu Arturem. Już w hotelowej recepcji spotkałem kolegę z Krakowa Stasia Kołodziejskiego (dla miłośników karpackich zamków - tak, to ten archeolog, który prowadził wykopaliska m.in. na zamku pienińskim, na zamku w Szaflarach i na wielu innych karpackich obiektach o charakterze militarnym), a w sekundę później do naszej trójki podeszło dwóch Słowaków, którzy znali Staszka z jakichś małopolsko-słowackich konferencji i badań wykopaliskowych. Jednym z nich był prof. Michal Slivka, drugim dr Gabriel Lukac, badacz m.in. Spisskeho Hradu. Jeszcze nie zdążyliśmy otrzymać kluczy do naszych pokojów, a już byliśmy umówieni na jakieś popołudniowo-wieczorne wino i/lub piwo (konferencja miała oficjalnie rozpocząć się następnego dnia rano, więc czasu na pogaduchy mieliśmy sporo).
Poszliśmy zatem "zwiedzać" Prachatice. Knajpek, knajpeczek tam mrowie, ale towarzystwo archeologiczne upatrzyło sobie jakoś tę jedną jedyną. Wszyscy się znają, a jeśli jeszcze nie, to po pięciu minutach już tak. Przed jedenastą wieczorem zaczęło się opuszczanie przybytku, ale... nie przez wszystkich. Nasza piątka cały czas siedziała i gadała, gadała - o Karpatach, Sudetach, Wrocławiu, Spiszu, wineczku i takich tam rzeczach. Wbrew pozorom temat Wrocławia i Śląska był dla Michała bardzo ważny. Średniowieczne osadnictwo niemieckojęzyczne na Spiszu w dużej części związane było właśnie ze Śląskiem. To z tego rejonu trafiały na Spisz niektóre zgromadzenia zakonne, mieszczanie, rzemieślnicy i przedstawiciele innych grup zawodowych i społecznych. Rozmowa się wartko toczyła, cały czas podlewana winem (piwo już wtedy odstawiliśmy). W pewnym momencie Staszek jednak zerknął na zegarek i tylko jęknął: "O ..., za sześć godzin mam referat!". Wyszliśmy z knajpy, oczywiście, jako ostatni.
Drzwi hotelu były zamknięte. Dzwonimy. Nic! No to pukamy - też nic! Pukamy zatem nieco głośniej, czyli po prostu walimy w drzwi i - z nieco mniejszą energią - w najbliższe od tych drzwi okno! Słyszymy, że coś się po drugiej stronie drzwi dzieje. Po chwili się otwierają. Widzimy wściekłą twarz zaspanej młodej recepcjonistki. Idziemy za nią na recepcję, pobrać nasze klucze. Michał próbuje ją jakoś udobruchać. Coś zagaja; zero reakcji! Przeprasza, ale i rzuca pytanie: "A Pani to lubi bardziej wineczko, czy może piweczko?". Odpowiedź jest oschła i cierpka: "Ani tego, ani tego, ja piję śliwowicę!" Na to Michał w śmiech: "To je skvelé. Pretože som Slivka!" (To świetnie, bo ja jestem Śliwka!). Dziewczyna się zaczyna śmiać, buźka zupełnie odmieniona - znała nasze nazwiska, bo wcześniej sprawdziła na liście hotelowej, kto to jeszcze po drugiej w nocy błąka się poza hotelem. No tak, Polacy i Słowacy! Nazwisko Michała nie było jej więc obce. I tak pozyskaliśmy kumpelę wśród recepcjonistek prachatickiego hotelu!
Michał kilkakrotnie przyjeżdżał do Wrocławia, kilkakrotnie, w różnych składach, my z Wrocławia odwiedzaliśmy Michała. Na konferencjach, m.in. w 2006 r. w Bardiowie (Bardejovie), na jego uczelni i na jego topowym stanowisku archeologicznym, czyli na ruinach średniowiecznego klasztoru zakonu kartuzów na Klaštorisku w Słowackim Raju. Trochę zdjęć z nim mam - te konferencyjne, w garniturach, to może nie na to forum. Ale jak wita nas w Klaštorisku z jakimś ponoć jadalnym grzybem w ręku, to czemu nie?
A same ruiny klasztoru to budzą szczery podziw, również dla determinacji Michała. Jeszcze w połowie lat 80. minionego wieku wydawało się, że klasztor został całkowicie zniszczony i zupełnie rozebrany. Że jedynym śladem po nim jest trochę spojonych zaprawą kamieni wystających z ziemi. Że badania tu nie mają najmniejszego sensu.
A Michałowi udało się odkopać cały zarys dawnego klasztoru. Tysiące spektakularnych zabytków ruchomych, stanowiących wyposażenie mnichów. Rewelacja. Michał dużo zawdzięcza też wolontariuszom, którzy nie dla pieniędzy, ale dla przygody i magii tego miejsca, pomagają w poznawaniu przeszłości klasztoru. Często pojawiają się tu również studenci historii z Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie, którym archeologiczną wiedzę przekazuje na ich macierzystej uczelni Staszek Kołodziejski. Fajnie,
Ecowarrior, że w swojej relacji trochę tej archeologicznej magii i przygody przedstawiłeś.