Dziwny ten listopadowy dzien. 17 stopni i wiatr jak z pieca. Nie zeby mi sie sie to nie podobalo, bo lubie jak jest cieplo. Ale jakos tak dziwnie. Gdy wyjezdzamy swieci ostre slonce. Gdzies za Strzelinem goni nas ciemna chmura ktora przypomina mi ze nie wzielam kurtek od deszczu… Gdzies dalej chmura rozbija sie na male bardzo ciemne obloczki na tle blekitu.
Momentami krajobraz robi wrazenie jak pomalowany kredka.Zolte jest cale pole zeslchlych roslinek. Nie wiem czy one tak same z siebie czy cos im pomoglo? przygruntowy mroz albo opylenie jakims swinstwem?
Widocznosc dzis jest swietna, wiec chyba bedzie lac ale dopiero jutro..
W Piotrkowku jest palac i zruinowane zabudowania przy nim.
Pasie sie tez kilka koni ktore bardziej ochoczo skubia tasmy ogrodzenia niz zwal siana rzuconego na pole. Nie wiem czy smak lepszy czy to objaw ciagaty ku wolnosci?
Jest tu tez ruina wiezy cisnien. Tak mi przynajmniej powiedzial po powrocie internet. W zyciu bym na to nie wpadla. Wygladalo nam bardziej na kaplice, albo cokolwiek innego. Ale wieza cisnien? wmurowana w plot i takiego nikczemnego wzrostu?
Okolice spowija won gnijacych jablek. Muchy i osy nie poszly jeszcze spac- uwijaja sie stadami nad tym rarytasem. Maja niedlugo zdechnac to chociaz sie podpasa jeszcze za zycia i uzyja sobie… Zawsze w takich momentach czuje zal- tyle dobrego jedzenia sie marnotrawi wdeptanego w ziemie.. a mogloby byc dzemem, skladnikiem szarlotki albo ulubionym soczkiem kabaczka..
Kawalek za wielkimi zabudowaniami okolopalacowymi przycupnela malenka chalupka.
Taka o wielkosci ktora wrecz dziwi na Dolnym Slasku gdzie kazde domostwo trąci chutorem, kamienica czy palacem. W domku juz nikt nie mieszka. Klodka na drzwiach pokryla sie rdza, sprzety wewnatrz rozrzucone. Ze szpar wylazi na swiat zapach zatechlej piwnicy. Wilgoc wgryziona w dziesiatki starych szmat. Pod oknami drewniana laweczka. Nad nia wmurowana w sciane plaskorzezba. Domoroslym sposobem zasmarowna zaprawa czy innymi gipsem w cegly. Zapewne siadywala tu niegdys jakas babuszka. Wybitnie wyglada na babuszkowe miejsce z ktorego takowe obserwuja swiat. Wilgoc ze zmoczonego wczoraj drewna wgryza sie w kuper ale jakas niewidzialna sila trzyma mnie na tej lawce. Przede mna wiruja tylko suche liscie przerzucane wiatrem. Za plotem pogryzly sie konie. Nie spotkalismy w tej wsi zadnego czlowieka. Nawet z daleka.
Idziemy w gore. Przez sady przegladaja gdzieniegdzie stare ploty albo jakies domostwa ktorych nie bylo widac z drogi. Wszystko spowite jakas jesienna nostalgia.
Gdzieniegdzie jeszcze plona zbocza lagodnych wzgorz.
Wczorajszy deszcz nie nawilzyl zbyt gleby. Dalej sucho jak diabli. Na tyle sucho ze nawet nie rozpalamy ogniska na szczycie. Zwlaszcza przy dzisiejszym wietrze. Wspomnienie deszczu zachowalo sie jedynie na niektorych lisciach. Zwlaszcza te debowe chciwie trzymaja dorodne krople.
Po drodze samotne gospodarstwo.
No moze nie do konca samotne bo naprzeciw stoi mysliwska koliba. Jednak tak pozamykana i odrutowana wogol szczelnym plotem ze raczej to poteguje poczucie samotnosci…
Droga na Ostra Gore prowadzi zacisznymi wawozami. Slychac stad jak wiatr wyje na polach a tu nie drgnie ni jeden listek. Sciagam chustke z szyi. Goraco jak latem!
Szczyt Ostrej Gory robi dobre wrazenie. Po pierwsze wciaz stoi wieza o ktorej slyszelismy z roznych opowiadan. Wieza mozna powiedziec ze jest wyzwaniem. Dla odwaznych, zrecznych lub pozbawionych instynktu samozachowawczego. Dochodze do szostego schodka i rezygnuje. Nawet nie jest powodem to ze osmy jest urwany. Raczej to ze piaty do mnie przemowil. Tepym zgrzytem polaczonym z wibracja. Nie lubie gdy opuszczone miejsca ze mna rozmawiaja. Chyba do konca zycia zapamietam lekcje z papierni w Kaletach. I opowiesc trzeciego pietra. Chyba raz na zawsze zmienilo to moje podejscie do zwiedzania ruin i miejsc opuszczonych. Zatem wieze podziwiamy od podnoza. Wejsc na gore by sie dalo. Wprawdzie brakuje wielu stopni ale po kątownikach mozna by wpelznac. Im wyzej tym wiecej zachowanych elementow. Zlomiarze tez maja lek wysokosci. Siedzimy na szczycie chyba z godzine. Przychodzi para ktora na wiezy dociera dwa razy wyzej niz ja. Schodza jak niepyszni tlumaczac sie zbyt silnym wiatrem.
Pozniej gdzies z krzakow wylazi wedrowiec w srednim wieku. Mowi ze jest z Niemczy i zawsze jak ma wolny dzien to robi obchod okolicy. Opowiada jak “za łepka” wylazili na wieze i trzesli nia az sie rozhustala. Potrafila miec takie odchyly ze mniej odwazni lub ci co mniej wypili robili w pory. Jakos potem schodzi na tematy mysliwych. Syn naszego nowego znajomego byl takowym. Juz nie jest, bo zdrowie nie pozwala. 5 lat temu postrzelili go francuscy dewizowcy. Naganial im zwierzyne, wodki bylo za duzo i bach! bez namyslu. Sprawe “wypadku” zrzucono na jelenia. On ponoc poturbowal poszkodowanego. Wyniki tomografii mozgu i pierwszych przeswietlen oraz dokumentacja operacji gdzies dziwnym trafem zaginely. Sprawe prokurator z Zabkowic oddelegowal do Wroclawia. Dewizowcy wrocili do Francji. W sądzie ciagnie sie do teraz. Poszkodowany zyje ale do pelnego zdrowia nie wrocil. Ponoc to nie jeden wypadek taki w okolicy. Jakis czas temu jeden z mysliwych zastrzelil wlasna zone. Tak na amen. Szla do niego na ambone w ksiezycowa noc wiec bez latarki. Czy to przypadek? Ludzie z Niemczy gadaja roznie… Jedno jest pewne- ja durna boje sie karabachskich pol minowych a tu wychodzi ze nocne spacery po Wzgorzach Strzelinskich niekoniecznie sa bezpieczniejsze
A pare lat temu sunelismy po zmroku do Przeworna polem kukurydzy usianym ambonami. Kilka osob, bez latarek… brrrrrrrrr.. Nasz rozmowca po pol godzinie dostrzega wiszacego w nosidle kabaka i nie moze sie nadziwic i nazachwycac. Czy to naprawde takie dziwne ze niemowle przez pol godziny spi i nie wyje?
Na Ostrej Gorze nie trzeba wylazic na wieze. Las zostal na tyle wyrzniety ze widoki rozposcieraja sie na wszystkie strony.
Niemcza
Kamieniolom sjenitu za Guminem
Odwiedzamy jeszcze Żelowice i tamtejszy palacyk. Na froncie bez zmian. Nadal mieszka tu jedna rodzina opierajaca sie wysiedleniom.
W rejonie przechadzaja sie spasione i sfutrzale na zime koty.
Wdaje sie w pogawedke z babcia zamieszkujaca dawne czworaki. O tym co niegdys bywalo i co bedzie dalej. O polityce, pogodzie i praniu dywanow w listopadowe popoludnie.
Ognisko zapodajemy w rybackich klimatach pod czujnym okiem mieszkancow grobowca w Cieplowodach. Ogniskowy grill i slonce zachodzace gdzies za gorami, za jeziorami.
Dziwilam sie czemu nie ma tu rybakow. Juz wiem czemu. Susza, spadek wody w stawach. Probowali ratowac, plywali lodkami, napowietrzali. Wszystkie ryby szlag trafil. Jezioro jest puste. Dopalaja sie suche badyle snujac dym po calej okolicy. Spalona kielbaska chrzesci w zębach. Kabak chłepta ostatnie łyki jablkowego soczku. Z koscielnej wiezy nad Cieplowodami wygrywaja jakies melodyjki piesni poboznych. Nie wiem jakie, ale napewno kiedys babcia mi to spiewala. Nad ruinami folwarku zapada zmrok. Na nas tez juz czas.. I tylko nasłupne plakaty sa zapowiedzia kolejnej naszej wycieczki w te strony...
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..