Wielka Czantoria i Stożek czyli beskidzka klasyka w pochmurn
Wielka Czantoria i Stożek czyli beskidzka klasyka w pochmurn
Wielka Czantoria. Jeden z "klasyków" Beskidu Śląskiego. Nie byłem na niej chyba z pięć lat. Planując grudniową wizytę w Beskidach myślałem o czymś znanym i przyjemnym, więc przyszedł mi do głowy pomysł, aby odwiedzić "stare śmieci".
Ruszamy we trójkę w niedzielny poranek, prowadzi mój tata. Dzień jest dojmująco szary i wilgotny. Normalnie zrezygnowałbym w taką pogodę z wędrówki, ale w tym popieprzonym roku staram się wykorzystywać ku nim każdą okazję. A przy okazji mam pewną nadzieję gastronomiczną .
Po drodze proszę o krótki postój na przystanku kolejowym Wisła-Obłaziec. Przy peronie stoi mały, drewniany budynek dworcowy w stylu góralskim, pochodzący z okresu międzywojennego. Wkrótce może on zniknąć w związku z "rewitalizacją" linii, bo w Polsce pod tą nazwą zazwyczaj kryje się jakaś rozbiórka. Czynione są społeczne starania o jego uratowanie, lecz na razie nic pewnego nie wiadomo...
W Wiśle parkujemy obok dawnego dworca autobusowego. Śniegu tyle, co kot napłakał, ale chodniki są mocno śliskie - grudzień znowu zaskoczył służby miejskie.
Wisła wygląda jak wymarła miejscowość, tonąca w szarzyźnie. Trochę cieplej się robi człowiekowi na sercu, jak pomyśli, że takie szpetne molochy stoją w większości puste (choć pewnie trochę osób "w delegacji" mają).
Wyremontowany dworzec kolejowy, którego część zajmuje... browar.
Ponieważ pociągi nie kursują (na tej linii zdarza się to dość często), więc czekamy na autobus, który przewozi nas do Ustronia, skąd ulicą Akacjową wchodzimy w osiedle domów dzielnicy Poniwiec.
Po pewnym czasie łączymy się z niebieskim szlakiem z centrum Ustronia. Nigdy nim jeszcze nie szedłem i wybrałem go jako trasę w kierunku granicy.
Mija chwila i wchodzimy w las. Tutaj śniegu brak w ogóle!
Trasa jest monotonna - jedna długa prosta, momentami z dużym nachyleniem. Dopiero w wyższych partiach, gdzie szlak lekko kręci i pokonujemy małe skałki, zaczyna się robić trochę biało, aczkolwiek bez szału.
Nieco ponad półtorej godziny po opuszczeniu autobusu dochodzimy do granicy, a konkretnie wyłazimy obok wychodka przy obiekcie gastronomicznym "Koliba". Knajpa jest zamknięta (nawet na wynos), zatem siadamy pod sporą wiatą, aby coś zjeść i napić się ciepłej herbaty. Delikatnie zmienia się aura - przez chmury zaczyna przebijać słońce!
Jedna z prognoz pogody - konkretnie to Mountain Forecast, uchodząca w niektórych środowiskach za bardzo wiarygodną i profesjonalną - wieszczyła, że tego dnia na Czantorii ma być czyste, bezchmurne niebo. Czyżby mieli mieć rację? Do szczytu jest jeszcze kawałek...
Na razie pełni nadziei idziemy w stronę czeskiego schroniska.
Schronisko wygląda dzisiaj dość paskudnie, ale to budynek z długą historią - wybudowało go w 1904 Beskidenverein pod nazwą Erzherzogin Isabella Schutzhaus (patronką została żona ówczesnego księcia cieszyńskiego, arcyksięcia Fryderyka). Jak można obejrzeć na starych fotografiach - była to konstrukcja drewniana, prosta i stojąca na terenie bezleśnym.
Mało atrakcyjne wizerunkowo dobudówki to czasy komunistycznej Czechosłowacji, a także działań prywatnych właścicieli prowadzonych od lat 90. ubiegłego wieku. W efekcie obiekt wygląda jak koszmarek pozlepiany z różnych brył, do tego wszędzie straszą tablice z zakazem spożywania własnych posiłków. Ma jednak jeden niezaprzeczalny atut: działa! I to nie przez okienko, a w środku!
W pierwszej połowie grudnia Czesi się "odmrozili" - otwarto ponownie lokale, hotele, muzea, kina i tym podobne. Ponieważ jednak skutkiem każdego lockdownu jest kolejny lockdown (bo w oczywisty sposób po wypuszczeniu ludzi z aresztów liczba zakażeń musi ponownie wzrosnąć), to szczęście u Pepików trwało krótko - niecałe dwa tygodnie. Akurat udało nam się wstrzelić w ten okres, w dodatku schronisko olewało turystów w tygodniu i pracowało tylko w weekend, więc był to ostatni dzień, kiedy zapraszało do wnętrz! Nie pierwszy raz miałem taką sytuację, że łapię się na coś na ostatnią chwilę! W każdym razie planując tę wycieczkę liczyłem na otwarte drzwi i nie pomyliłem się .
Mimo wszystko w środku jest dość sympatycznie, a ceny niższe niż po polskiej stronie. Mają zupę czosnkową, Teresa zamawia grzaniec, a ja piwo z mojego ulubionego browaru U Koníčka w Vojkowicach, tata zaś tradycyjnie beherówkę . Moja radość nie zna granic: nie dość, że udało się w grudniu wejść do knajpy, to jeszcze do knajpy czeskiej, napić się czeskiego piwa i zjeść czeską czosnkową! Pandemia strasznie zmieniła punkty widzenia: czynności, które do niedawna były fajne, ale całkowicie normalne, teraz urosły do rangi wydarzenia miesiąca, a może i kwartału!
Szybko zaczyna robić się tłoczno, gdyż nadciągają coraz większe ilości turystów, w przeważającej większości mówiących po polsku lub śląsku. Kilka osób się wystraszyło, ale dla całej reszty to atrakcja. Oczywiście łamie się w ten sposób czeskie przepisy zakazujące przekraczania granicy, lecz trudno spodziewać się, aby jakiś czeski pogranicznik stał za rogiem i lepił mandaty. W drugą stronę nie byłbym tego taki pewny, wiosna pokazała, że nawet kilkumetrowe zajrzenie do sąsiadów może zakończyć się kwarantanną... Z drugiej strony nie tak odległe są czasy, kiedy to aby w ogóle usiąść w ogródku przy schronisku trzeba było mieć paszport i przekroczyć granicę (biegnącą przecież kilka metrów od wejścia) dokładnie w wybranym miejscu, a polscy mundurowi tylko czekali, aż ktoś się pomyli (m.in. miałem taką sytuację w 2003 roku).
Dajemy innym szansę skorzystania z przybytku i wychodzimy na zewnątrz, robiąc sobie także zdjęcie z faną.
Wokół nas ciągle mgła, ale niebo częściowo stało się niebieskie, więc nadal z nadzieją ruszamy na szczyt.
Jak już pisałem schronisko (obecnie właściwie jedynie bufet, bo bez udzielania noclegów) powstało na odsłoniętym terenie. Zdjęcia sprzed Wielkiej Wojny pokazują tylko trochę drzew po dzisiejszej polskiej stronie, natomiast czeska i szczyt jest całkowicie goły. Następnie polska strona powoli zarastała, natomiast Czesi zaczęli sadzić las dopiero gdzieś na początku lat 70. Idąc szlakiem granicznym widać tę różnicę - na lewo drzewostan jest wymieszany i robi w miarę dobre wrażenie, natomiast na prawo jedynie iglaki, sporo kikutów i śladów po wycinkach.
Mgła tworzy ciekawy klimat. Szkoda tylko, że śniegu prawie brak nawet tutaj!
Niestety, nie przejaśniło się do końca. Nawet szczyt Wielkiej Czantorii (995 metrów n.p.m., czyli najwyższy punkt czeskiego Beskidu Śląskiego) jest zamglony. Chmury ewidentnie cisną od czeskiej strony, gdyż nad polską niebo nieustannie świeci niebieską barwą. Zabrakło nam może ze sto metrów, aby wydostać się nad tę masę...
W ostatnim przebłysku nadziei wdrapuję się z tatą na wieżę widokową. Panoramy były, że hej!
No trudno, przynajmniej mieliśmy odrobinkę niebieskiego nieba. Nie ma sensu kręcić się za długo po szczycie zdominowanym przez różne dziwne konstrukcje i kiczowate słupki w stylu retro...
...więc zaczynamy schodzić czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim w kierunku przełęczy Beskidek. Wystarczyło oddalić się o kilkaset metrów i zniknęły nawet te resztki białego.
Mijamy samotny krzyż - miejsce śmierci szeregowego Klementa Šťastneho, "ostatniej czeskiej ofiary sporu o Śląsk Cieszyński". Klement należał do międzynarodowej grupy mierniczej, która w terenie wyznaczała granicę pomiędzy dwoma państwami. 11 listopada 1920 roku spotkała ona inną grupę, wyglądającą jak turyści, a będącą w rzeczywistości polską bojówką, liczącą na to, że aktami sabotażu i atakami na mierniczych uda się zmienić przebieg słupków granicznych na bardziej korzystny dla Rzeczpospolitej. Prawdopodobnie bojówkarze nie planowali nikogo zabijać, ale sytuacja jak zwykle wymknęła się spod kontroli: część Polaków wypuszczono, pozostałych i Czechów zaatakowano... laskami, a jednego postrzelono. Kolejnego dnia znaleziono ciało Šťastneho; okazało się, że to jednak on był śmiertelną ofiarą (nie wiem czy dopadła go kula, czy tak pobito). Pogrzeb odbył się w Boguminie, pod Czantorią tę tragedię przypomina krzyż, kolejna już wersja, bowiem poprzednie zniszczono.
Nieustannie spotykamy białe słupki, mniejsze i większe, na tych drugich często widnieje data 1920. Zawsze się zastanawiam, czy usunięto je po zajęciu Zaolzia i potem w czasie II wojny światowej czy zostawiono w spokoju?
Przysiółek Krzysztówka, w którym kiedyś funkcjonowało schronisko "Światowid". A przynajmniej schroniskiem się tytułowało, bo mnie nigdy nie zdarzyło się, abym zastał je otwarte. Dom z szyldem dalej stoi.
Przełecz Beskidek (Beskydské sedlo), gdzie w czasach przedschengenowskich działało przejście małego ruchu granicznego.
Obok słupków granicznych pojawiły się także mniejsze słupki Komory Cieszyńskiej (Teschener Kammer). One także określane są jako "graniczne", chociaż w tej okolicy ziemie należące do Habsburgów cieszyńskich leżały po jednej i drugiej stronie ścieżki. Może więc akurat te obiekty wyznaczały granice poszczególnych sektorów?
Na drugim zdjęciu widać pozostałość po dawnym czeskim szlaku koloru niebieskiego.
Z przełęczy moglibyśmy już zejść w dolinę szlakiem zielonym, ale postanawiamy jeszcze podreptać na Soszów. Trawersujemy Mały Soszów, za którym zauważamy regularne "dziury" i chodniki wyryte w ziemi. Wygląda mi to na okopy z II wojny światowej.
Z oddali słychać odgłosy zbliżającej się cywilizacji. Najpierw dźwięk syreny strażackiej, brzmiącej tak, jakby wyła gdzieś blisko. Potem szum maszynerii i wychodzimy na polanę przy górnej stacji wyciągu na Soszowie. Ośrodek narciarski działa (jedna trasa), podobnie jak "karczma" serwująca dania i napitki na wynos (co przy tej pogodzie jest formą dręczenia klientów).
Jeszcze nie wiem, że za ponad tydzień sam tu przyjadę na narty; po tym, jak jaśnie oświecony rząd w swej mądrości postanowił zamknąć stoki stwierdziłem, że przynajmniej pojeżdżę sobie chociażby w grudniu, bo może się okazać, że otworzą sezon dopiero na Wielkanoc...
Czynne jest również schronisko na Soszowie. I tam niespodzianka - sporo ludzi, można skonsumować w środku. Reszta ekipy nie wydaje się tym zainteresowana, więc ograniczam się do kupienia grzańców, które wypijamy na zewnątrz.
Pozostało już tylko zejść do samochodu. "Tylko" oznacza w tym przypadku jeszcze kilka kilometrów doliną Jawornika. A tam drogę uprzyjemniają liczne wyziewy z kominów, po prostu smród, że rzygać się chce.
Końcówka prowadząca nad Wisłą przynosi odpowiedź na pytanie, dlaczego tak wyły syreny: spalił się dom jednorodzinny, gasiło go kilkanaście wozów strażackich.
Wycieczkę kończymy w ciemnościach, choć na zegarkach dopiero kwadrans po szesnastej. Jesteśmy zadowoleni, choć pogoda poza krótkimi przebitkami była dość ponura, a zimy próżno szukać. Mimo wszystko człowiek rozprostował kości, zaliczył nowy szlak, no i odwiedził czeską knajpę . Dodatkowo na pożegnanie z Beskidami kupujemy po piwie w browarze ulokowanym na dworcu. Całkiem smaczne. I jeszcze udało się zdążyć na ostatnie skoki drużynówki podczas mistrzostw świata w lotach .
Ruszamy we trójkę w niedzielny poranek, prowadzi mój tata. Dzień jest dojmująco szary i wilgotny. Normalnie zrezygnowałbym w taką pogodę z wędrówki, ale w tym popieprzonym roku staram się wykorzystywać ku nim każdą okazję. A przy okazji mam pewną nadzieję gastronomiczną .
Po drodze proszę o krótki postój na przystanku kolejowym Wisła-Obłaziec. Przy peronie stoi mały, drewniany budynek dworcowy w stylu góralskim, pochodzący z okresu międzywojennego. Wkrótce może on zniknąć w związku z "rewitalizacją" linii, bo w Polsce pod tą nazwą zazwyczaj kryje się jakaś rozbiórka. Czynione są społeczne starania o jego uratowanie, lecz na razie nic pewnego nie wiadomo...
W Wiśle parkujemy obok dawnego dworca autobusowego. Śniegu tyle, co kot napłakał, ale chodniki są mocno śliskie - grudzień znowu zaskoczył służby miejskie.
Wisła wygląda jak wymarła miejscowość, tonąca w szarzyźnie. Trochę cieplej się robi człowiekowi na sercu, jak pomyśli, że takie szpetne molochy stoją w większości puste (choć pewnie trochę osób "w delegacji" mają).
Wyremontowany dworzec kolejowy, którego część zajmuje... browar.
Ponieważ pociągi nie kursują (na tej linii zdarza się to dość często), więc czekamy na autobus, który przewozi nas do Ustronia, skąd ulicą Akacjową wchodzimy w osiedle domów dzielnicy Poniwiec.
Po pewnym czasie łączymy się z niebieskim szlakiem z centrum Ustronia. Nigdy nim jeszcze nie szedłem i wybrałem go jako trasę w kierunku granicy.
Mija chwila i wchodzimy w las. Tutaj śniegu brak w ogóle!
Trasa jest monotonna - jedna długa prosta, momentami z dużym nachyleniem. Dopiero w wyższych partiach, gdzie szlak lekko kręci i pokonujemy małe skałki, zaczyna się robić trochę biało, aczkolwiek bez szału.
Nieco ponad półtorej godziny po opuszczeniu autobusu dochodzimy do granicy, a konkretnie wyłazimy obok wychodka przy obiekcie gastronomicznym "Koliba". Knajpa jest zamknięta (nawet na wynos), zatem siadamy pod sporą wiatą, aby coś zjeść i napić się ciepłej herbaty. Delikatnie zmienia się aura - przez chmury zaczyna przebijać słońce!
Jedna z prognoz pogody - konkretnie to Mountain Forecast, uchodząca w niektórych środowiskach za bardzo wiarygodną i profesjonalną - wieszczyła, że tego dnia na Czantorii ma być czyste, bezchmurne niebo. Czyżby mieli mieć rację? Do szczytu jest jeszcze kawałek...
Na razie pełni nadziei idziemy w stronę czeskiego schroniska.
Schronisko wygląda dzisiaj dość paskudnie, ale to budynek z długą historią - wybudowało go w 1904 Beskidenverein pod nazwą Erzherzogin Isabella Schutzhaus (patronką została żona ówczesnego księcia cieszyńskiego, arcyksięcia Fryderyka). Jak można obejrzeć na starych fotografiach - była to konstrukcja drewniana, prosta i stojąca na terenie bezleśnym.
Mało atrakcyjne wizerunkowo dobudówki to czasy komunistycznej Czechosłowacji, a także działań prywatnych właścicieli prowadzonych od lat 90. ubiegłego wieku. W efekcie obiekt wygląda jak koszmarek pozlepiany z różnych brył, do tego wszędzie straszą tablice z zakazem spożywania własnych posiłków. Ma jednak jeden niezaprzeczalny atut: działa! I to nie przez okienko, a w środku!
W pierwszej połowie grudnia Czesi się "odmrozili" - otwarto ponownie lokale, hotele, muzea, kina i tym podobne. Ponieważ jednak skutkiem każdego lockdownu jest kolejny lockdown (bo w oczywisty sposób po wypuszczeniu ludzi z aresztów liczba zakażeń musi ponownie wzrosnąć), to szczęście u Pepików trwało krótko - niecałe dwa tygodnie. Akurat udało nam się wstrzelić w ten okres, w dodatku schronisko olewało turystów w tygodniu i pracowało tylko w weekend, więc był to ostatni dzień, kiedy zapraszało do wnętrz! Nie pierwszy raz miałem taką sytuację, że łapię się na coś na ostatnią chwilę! W każdym razie planując tę wycieczkę liczyłem na otwarte drzwi i nie pomyliłem się .
Mimo wszystko w środku jest dość sympatycznie, a ceny niższe niż po polskiej stronie. Mają zupę czosnkową, Teresa zamawia grzaniec, a ja piwo z mojego ulubionego browaru U Koníčka w Vojkowicach, tata zaś tradycyjnie beherówkę . Moja radość nie zna granic: nie dość, że udało się w grudniu wejść do knajpy, to jeszcze do knajpy czeskiej, napić się czeskiego piwa i zjeść czeską czosnkową! Pandemia strasznie zmieniła punkty widzenia: czynności, które do niedawna były fajne, ale całkowicie normalne, teraz urosły do rangi wydarzenia miesiąca, a może i kwartału!
Szybko zaczyna robić się tłoczno, gdyż nadciągają coraz większe ilości turystów, w przeważającej większości mówiących po polsku lub śląsku. Kilka osób się wystraszyło, ale dla całej reszty to atrakcja. Oczywiście łamie się w ten sposób czeskie przepisy zakazujące przekraczania granicy, lecz trudno spodziewać się, aby jakiś czeski pogranicznik stał za rogiem i lepił mandaty. W drugą stronę nie byłbym tego taki pewny, wiosna pokazała, że nawet kilkumetrowe zajrzenie do sąsiadów może zakończyć się kwarantanną... Z drugiej strony nie tak odległe są czasy, kiedy to aby w ogóle usiąść w ogródku przy schronisku trzeba było mieć paszport i przekroczyć granicę (biegnącą przecież kilka metrów od wejścia) dokładnie w wybranym miejscu, a polscy mundurowi tylko czekali, aż ktoś się pomyli (m.in. miałem taką sytuację w 2003 roku).
Dajemy innym szansę skorzystania z przybytku i wychodzimy na zewnątrz, robiąc sobie także zdjęcie z faną.
Wokół nas ciągle mgła, ale niebo częściowo stało się niebieskie, więc nadal z nadzieją ruszamy na szczyt.
Jak już pisałem schronisko (obecnie właściwie jedynie bufet, bo bez udzielania noclegów) powstało na odsłoniętym terenie. Zdjęcia sprzed Wielkiej Wojny pokazują tylko trochę drzew po dzisiejszej polskiej stronie, natomiast czeska i szczyt jest całkowicie goły. Następnie polska strona powoli zarastała, natomiast Czesi zaczęli sadzić las dopiero gdzieś na początku lat 70. Idąc szlakiem granicznym widać tę różnicę - na lewo drzewostan jest wymieszany i robi w miarę dobre wrażenie, natomiast na prawo jedynie iglaki, sporo kikutów i śladów po wycinkach.
Mgła tworzy ciekawy klimat. Szkoda tylko, że śniegu prawie brak nawet tutaj!
Niestety, nie przejaśniło się do końca. Nawet szczyt Wielkiej Czantorii (995 metrów n.p.m., czyli najwyższy punkt czeskiego Beskidu Śląskiego) jest zamglony. Chmury ewidentnie cisną od czeskiej strony, gdyż nad polską niebo nieustannie świeci niebieską barwą. Zabrakło nam może ze sto metrów, aby wydostać się nad tę masę...
W ostatnim przebłysku nadziei wdrapuję się z tatą na wieżę widokową. Panoramy były, że hej!
No trudno, przynajmniej mieliśmy odrobinkę niebieskiego nieba. Nie ma sensu kręcić się za długo po szczycie zdominowanym przez różne dziwne konstrukcje i kiczowate słupki w stylu retro...
...więc zaczynamy schodzić czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim w kierunku przełęczy Beskidek. Wystarczyło oddalić się o kilkaset metrów i zniknęły nawet te resztki białego.
Mijamy samotny krzyż - miejsce śmierci szeregowego Klementa Šťastneho, "ostatniej czeskiej ofiary sporu o Śląsk Cieszyński". Klement należał do międzynarodowej grupy mierniczej, która w terenie wyznaczała granicę pomiędzy dwoma państwami. 11 listopada 1920 roku spotkała ona inną grupę, wyglądającą jak turyści, a będącą w rzeczywistości polską bojówką, liczącą na to, że aktami sabotażu i atakami na mierniczych uda się zmienić przebieg słupków granicznych na bardziej korzystny dla Rzeczpospolitej. Prawdopodobnie bojówkarze nie planowali nikogo zabijać, ale sytuacja jak zwykle wymknęła się spod kontroli: część Polaków wypuszczono, pozostałych i Czechów zaatakowano... laskami, a jednego postrzelono. Kolejnego dnia znaleziono ciało Šťastneho; okazało się, że to jednak on był śmiertelną ofiarą (nie wiem czy dopadła go kula, czy tak pobito). Pogrzeb odbył się w Boguminie, pod Czantorią tę tragedię przypomina krzyż, kolejna już wersja, bowiem poprzednie zniszczono.
Nieustannie spotykamy białe słupki, mniejsze i większe, na tych drugich często widnieje data 1920. Zawsze się zastanawiam, czy usunięto je po zajęciu Zaolzia i potem w czasie II wojny światowej czy zostawiono w spokoju?
Przysiółek Krzysztówka, w którym kiedyś funkcjonowało schronisko "Światowid". A przynajmniej schroniskiem się tytułowało, bo mnie nigdy nie zdarzyło się, abym zastał je otwarte. Dom z szyldem dalej stoi.
Przełecz Beskidek (Beskydské sedlo), gdzie w czasach przedschengenowskich działało przejście małego ruchu granicznego.
Obok słupków granicznych pojawiły się także mniejsze słupki Komory Cieszyńskiej (Teschener Kammer). One także określane są jako "graniczne", chociaż w tej okolicy ziemie należące do Habsburgów cieszyńskich leżały po jednej i drugiej stronie ścieżki. Może więc akurat te obiekty wyznaczały granice poszczególnych sektorów?
Na drugim zdjęciu widać pozostałość po dawnym czeskim szlaku koloru niebieskiego.
Z przełęczy moglibyśmy już zejść w dolinę szlakiem zielonym, ale postanawiamy jeszcze podreptać na Soszów. Trawersujemy Mały Soszów, za którym zauważamy regularne "dziury" i chodniki wyryte w ziemi. Wygląda mi to na okopy z II wojny światowej.
Z oddali słychać odgłosy zbliżającej się cywilizacji. Najpierw dźwięk syreny strażackiej, brzmiącej tak, jakby wyła gdzieś blisko. Potem szum maszynerii i wychodzimy na polanę przy górnej stacji wyciągu na Soszowie. Ośrodek narciarski działa (jedna trasa), podobnie jak "karczma" serwująca dania i napitki na wynos (co przy tej pogodzie jest formą dręczenia klientów).
Jeszcze nie wiem, że za ponad tydzień sam tu przyjadę na narty; po tym, jak jaśnie oświecony rząd w swej mądrości postanowił zamknąć stoki stwierdziłem, że przynajmniej pojeżdżę sobie chociażby w grudniu, bo może się okazać, że otworzą sezon dopiero na Wielkanoc...
Czynne jest również schronisko na Soszowie. I tam niespodzianka - sporo ludzi, można skonsumować w środku. Reszta ekipy nie wydaje się tym zainteresowana, więc ograniczam się do kupienia grzańców, które wypijamy na zewnątrz.
Pozostało już tylko zejść do samochodu. "Tylko" oznacza w tym przypadku jeszcze kilka kilometrów doliną Jawornika. A tam drogę uprzyjemniają liczne wyziewy z kominów, po prostu smród, że rzygać się chce.
Końcówka prowadząca nad Wisłą przynosi odpowiedź na pytanie, dlaczego tak wyły syreny: spalił się dom jednorodzinny, gasiło go kilkanaście wozów strażackich.
Wycieczkę kończymy w ciemnościach, choć na zegarkach dopiero kwadrans po szesnastej. Jesteśmy zadowoleni, choć pogoda poza krótkimi przebitkami była dość ponura, a zimy próżno szukać. Mimo wszystko człowiek rozprostował kości, zaliczył nowy szlak, no i odwiedził czeską knajpę . Dodatkowo na pożegnanie z Beskidami kupujemy po piwie w browarze ulokowanym na dworcu. Całkiem smaczne. I jeszcze udało się zdążyć na ostatnie skoki drużynówki podczas mistrzostw świata w lotach .
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Widziałem parę znajomych miejsc które niedawno mijałem, nawet tą ławę obok czeskiej chaty gdzie oglądałem zamknięte drzwi.Tyle że miałem o niebo lepszą pogodę.Ścieżka rycerska na Małą Czantorię też nie oferuje zbytnich widoków, tyle że jest łagodniejsza.A propo Światowida to na chacie w czasie mojej ostatniej wizytacji mieli na ścianie logo pewnego klubu górskiego.I kiedyś miałem tą przyjemność bycia goszczonym przez ówczesnych właścicieli starsze państwo prowadziło ten przybytek,ugoszczono mnie gorącą herbatą i szarlotką własnego wypieku za który odmówiono przyjęcia zapłaty.Starsza pani była rada gdy mogła z kimś długą chwilę porozmawiać.Po 2-3 latach dowiedziałem się o śmierci jej męża i wyprowadzce jej do rodziny w kraju.
sokół pisze:Ale to totalnie za bajtla
komunistyczne wspomnienia
Adrian pisze:Dla mnie piękny klasyk, lubię tam chodzić, od Czantorii po Kubalonke 😀
jeszcze druga strona - Równica-Orłowa-Trzy Kopce
Sebastian pisze:Soszów otwarty, Hala Miziowa otwarta - żyć z czegoś trzeba, a o tej porze roku sprzedaż "na wynos" to tak średnio.
z tą otwartością bywa różnie, czasem dzierżawcy/właściciele się boją i nie wpuszczają. Na pewno wirus się wtedy wystraszy.
Mirek pisze:Tyle że miałem o niebo lepszą pogodę.
zauważyłem
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:komunistyczne wspomnienia
Może i komunistyczne, ale....
Nie było jeszcze Hotelu Stok. Stał za to wielki "Jawor-Wawel".
Była kręgielnia, był kryty basen. Za ośrodkiem był ten orczyk już na Kiczerze, stary mi kupił w tym domu handlowym w Wiśle (Świerk?) nartosanki ruskie i naparzałem tam z góry jak szalony. To był chyba 1986, może 87. Zresztą jeździliśmy tam co roku. Co ciekawe, nartosanki te cały czas mam, stoją w piwnicy.
I latało się na ciasto właśnie na Światowida, albo do dolnej stacji orczyku (wówczas) na Soszów, krzesełek jeszcze nie było, ani Lepiarzówki.
I kij z tym, że wspomnienia komunistyczne, dla mnie to zawsze były zajebiste wyjazdy.
Ostatnio zmieniony 2021-01-06, 19:57 przez sokół, łącznie zmieniany 2 razy.
sokół pisze:I kij z tym, że wspomnienia komunistyczne
przykro mi, do partii rządzącej się nie nadajesz!
sokół pisze:Nie było jeszcze Hotelu Stok. Stał za to wielki "Jawor-Wawel".
niby te molochy ówczesne też średnio pasowały do gór, ale jednak moim zdaniem to była zupełnie inna estetyka niż obecne gówna w stylu Gołębiowski. Ja akurat w Wiśle za bajtla raczej nie nocowałem (choć raz na pewno spałem jako kilkulatek w jakimś pensjonacie pod Kubalonką), bo głównie w Rycerce, lecz pamiętam, że kiedyś byłem na wakacjach w jednej z "piramid" w Ustroniu niedaleko Równicy. Bez basenu, ale za to z piłkarzykami
Piotrek pisze:Gdyby na wieży było ponad nią, wrażenie byłoby zarąbiste , żadnych gór tylko biała masa poniżej. Jak w niebie.
ja już to sobie wyobrażałem Ustroń byłby odkryty, ale za to cała dolina Olzy zakryta i tylko szczyty za nią! Javorovy i Ostry prawdopodobnie były nad chmurami, a jeśli nie - to na pewno Łysa
Ostatnio zmieniony 2021-01-06, 20:30 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
W pierwszej połowie grudnia Czesi się "odmrozili" - otwarto ponownie lokale, hotele, muzea, kina i tym podobne. Ponieważ jednak skutkiem każdego lockdownu jest kolejny lockdown (bo w oczywisty sposób po wypuszczeniu ludzi z aresztów liczba zakażeń musi ponownie wzrosnąć), to szczęście u Pepików trwało krótko - niecałe dwa tygodnie. Akurat udało nam się wstrzelić w ten okres, w dodatku schronisko olewało turystów w tygodniu i pracowało tylko w weekend, więc był to ostatni dzień, kiedy zapraszało do wnętrz! Nie pierwszy raz miałem taką sytuację, że łapię się na coś na ostatnią chwilę! W każdym razie planując tę wycieczkę liczyłem na otwarte drzwi i nie pomyliłem się .
To tak jak my z knajpą w Lubawce...
Szkoda, ze ta cala uslugowka sie nie zmowi i nie zacznie bojkotowac bezprawnych pomyslow rzadow. Po prostu przestac sluchac debili i ich ukazow. Jak jeden to zrobi to dostanie po dupie. Ale jakby masowo takie punkty przestaly sie zamykac? Premierek sie pluje na mowinicy - a wszyscy pokazują mu "fucka!!! - ech marzenia...
To tak jak w jednym miasteczku. Kumpel mi opowiadal. Zmowili sie przez fejsa w 200-300 osob i wyszli na rynek w sylwestra o polnocy. Spiewali, pili, puszczali fajerwerki. I co zrobil patrol policji? Podszedl i poprosil aby sie rozeszli. Oni powiedzieli ze ok, ale pozniej. Wiec im pogrozili palcem i powiedzieli, ze o 00:30 ma ich nie byc. A jakby to byly dwie osoby to by dostali mandat i pałą po łbie.. W kupie sila... Tylko kupa musiala by sie chciec zjednoczyc a nie jeszcze wspierac oprawcow...
Pandemia strasznie zmieniła punkty widzenia: czynności, które do niedawna były fajne, ale całkowicie normalne, teraz urosły do rangi wydarzenia miesiąca, a może i kwartału!
No nie? nigdy tak nie cieszyly wyjazdy sluzbowe i trenowanie do zawodow!
Ostatnio zmieniony 2021-01-06, 22:10 przez buba, łącznie zmieniany 6 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Tak a propos Czantorii ta dziwna moda z Czech i Słowacji dociera coraz szerzej też do nas
https://bielskobiala.wyborcza.pl/bielsk ... rects=true
https://bielskobiala.wyborcza.pl/bielsk ... rects=true
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 11 gości