Wspomnień ciąg dalszy, czyli jesienny Turbacz.
: 2020-02-29, 18:31
Wspomnień ciąg dalszy. Dwa dni przed wycieczką na Giewont i Czerwone Wierchy, a trzy dni przed Jagnięcym odbyłem też takową wycieczkę. Miało być jesiennie i kolorowo, a było tak sobie jeśli chodzi o pogodę. Bo ogólnie było super i sielankowo.
Teraz już też wiem, czemu nie pojechaliśmy wtedy w Pieniny, bo w sumie to wyjazd miał być w Tatry i w ten sposób w Tatrach bylibyśmy tylko raz, a dwa razy poza nimi. A z racji tego, że Magda wtedy to tylko Tatroholiczka była, więc za dużo tego by było. Zresztą ja też wtedy byłem nastawiony na Tatry.
Cieszyło mnie też to, że pokażę komuś jakieś nowe góry, chociaż nie spodziewałem się, że aż tak jej się spodobają, a spodobały się bardzo. Co cieszyło podwójnie.
Rano podjechaliśmy autem z Zakopanego do Łopusznej i stamtąd ruszamy kawałek niebieskim szlakiem, by za chwilę odbić na czarny w stronę Pucułowskiego Stawku. W sumie wycieczka miała bliźniaczo przypominać naszą trasę z pierwszego zlotu tego forum i przynajmniej do Turbacza tak było. Z powrotem chyba też, tylko już nie pamiętam jak wtedy na zlocie schodziliśmy, poza tym się zgubiliśmy, więc z pewnością schodziliśmy trochę inaczej. Bo tym razem wszystko poszło zgodnie z planem.
No ale zaczynamy iść.
To był 16 października i myślałem, że jesień będzie bardziej intensywna, ale nie do końca tak było. Wydawało mi się, że na zlocie, pomimo, że był kilka dni później jakby, bo coś koło 20 października, to było bardziej jesiennie. No ale w każdym roku to pewnie inaczej wygląda.
Na początku w lesie prezentowało się to tak:
Po wyjściu z lasu było tak:
Tu oczywiście trzeba było zboczyć ze szlaku, żeby odwiedzić uroczy Pucułowski Stawek. Na zlocie o wiele ładniej się to prezentowało, ale i tak nie było źle. Miejsce jest naprawdę piękne, spędziliśmy tam chyba przeszło godzinkę i nie chciało się stamtąd ruszać.
Tatry generalnie było widać, ale nie zrobiłem żadnych przybliżeń, a na takich zdjęciach ciężko je dojrzeć. Ale na prawdę tam były. Magda zrobiła przybliżenie to widziałem, że są.
O tutaj nawet dobrze widać Tatry, to nie chmury, to Tatry.
Pięknie było, ale czas ruszać dalej. Długo tośmy nie pochodzili, bo za chwilę kolejne sielankowe miejsce, gdzie nie pozostaje nic innego jak zrobić przerwę, przy drewnianej chatce.
Widoki z okna też ładne.
Przed chatką stół też piękna sprawa, nic tylko zjeść sobie śniadanko. Tak też uczyniliśmy.
W końcu i tu trzeba było zakończyć te przyjemności i w końcu się ruszyć. Tak też udaliśmy się w stronę Kiczory.
Po drodze się już chyba nigdzie nie zatrzymując tylko robiąc szybkie zdjęcia, aż do Hali Długiej, na którą niebawem wychodzimy.
Tam niby od razu widać schronisko, ale trochę nam to zeszło, zanim do niego doszliśmy, oczywiście przez zdjęcia.
W końcu udaje się i docieramy.
Szału niestety nie ma, Tatry ledwo widać, ale i tak jest piękne. Cicho, spokojnie i sielankowo. W sumie to był czwartek, w dodatku październik, to nie ma się czemu dziwić. Pomimo, że słońca za bardzo nie było, to pamiętam, że było ciepło i siedzieliśmy na zewnątrz, a oprócz nas tylko jedna osoba tam była.
Nadszedł czas zdobyć szczyt, tak byle zdobyć i zaliczyć. Bo ze szczytu normalnie to widoki gorsze niż spod schroniska, a w taką pogodę to już w ogóle nie za bardzo było na co liczyć, ale i tak sobie weszliśmy, w końcu to rzut beretem.
Potem postanawiamy się jeszcze wybrać pod Szałasowy Ołtarz.
Tam też sielankowo, ludzi żadnych. Potem powrót pod schronisko. Tam przebijały się niemrawo jakieś Tatry.
Następnie udajemy się niebieskim szlakiem na dół. Po drodze zaczyna padać deszcz dosyć mocno, zanim to się dzieje, na niebie pojawiają się dosyć ciekawe kolorki i wszystko takie jakieś inaczej oświetlone.
Na szczęście dosyć szybko przestaje, ale lada moment zrobi się ciemno. Jeszcze zanim się zrobiło, to docieramy na jakąś polanę w okolicach Bukowiny Waskmundzkiej, którą z miłą chęcią bym jeszcze kiedyś odwiedził. Bo widać, że ma duży potencjał widokowy w stronę Tatr, niestety my za wiele nie zobaczyliśmy.
Za chwilę wchodzimy do lasu, nastaje ciemność i trzeba było bardzo uważać, bo nigdzie tu nie wspomniałem o gorczańskim błocie, którego było co niemiara, a po tym deszczu jeszcze się to bardzo skumulowało. Dlatego też jeszcze zejście bardzo się wydłużyło z tego co pamiętam, ale w końcu docieramy do Łopusznej i kończymy ten górski i uroczy dzień.
Teraz już też wiem, czemu nie pojechaliśmy wtedy w Pieniny, bo w sumie to wyjazd miał być w Tatry i w ten sposób w Tatrach bylibyśmy tylko raz, a dwa razy poza nimi. A z racji tego, że Magda wtedy to tylko Tatroholiczka była, więc za dużo tego by było. Zresztą ja też wtedy byłem nastawiony na Tatry.
Cieszyło mnie też to, że pokażę komuś jakieś nowe góry, chociaż nie spodziewałem się, że aż tak jej się spodobają, a spodobały się bardzo. Co cieszyło podwójnie.
Rano podjechaliśmy autem z Zakopanego do Łopusznej i stamtąd ruszamy kawałek niebieskim szlakiem, by za chwilę odbić na czarny w stronę Pucułowskiego Stawku. W sumie wycieczka miała bliźniaczo przypominać naszą trasę z pierwszego zlotu tego forum i przynajmniej do Turbacza tak było. Z powrotem chyba też, tylko już nie pamiętam jak wtedy na zlocie schodziliśmy, poza tym się zgubiliśmy, więc z pewnością schodziliśmy trochę inaczej. Bo tym razem wszystko poszło zgodnie z planem.
No ale zaczynamy iść.
To był 16 października i myślałem, że jesień będzie bardziej intensywna, ale nie do końca tak było. Wydawało mi się, że na zlocie, pomimo, że był kilka dni później jakby, bo coś koło 20 października, to było bardziej jesiennie. No ale w każdym roku to pewnie inaczej wygląda.
Na początku w lesie prezentowało się to tak:
Po wyjściu z lasu było tak:
Tu oczywiście trzeba było zboczyć ze szlaku, żeby odwiedzić uroczy Pucułowski Stawek. Na zlocie o wiele ładniej się to prezentowało, ale i tak nie było źle. Miejsce jest naprawdę piękne, spędziliśmy tam chyba przeszło godzinkę i nie chciało się stamtąd ruszać.
Tatry generalnie było widać, ale nie zrobiłem żadnych przybliżeń, a na takich zdjęciach ciężko je dojrzeć. Ale na prawdę tam były. Magda zrobiła przybliżenie to widziałem, że są.
O tutaj nawet dobrze widać Tatry, to nie chmury, to Tatry.
Pięknie było, ale czas ruszać dalej. Długo tośmy nie pochodzili, bo za chwilę kolejne sielankowe miejsce, gdzie nie pozostaje nic innego jak zrobić przerwę, przy drewnianej chatce.
Widoki z okna też ładne.
Przed chatką stół też piękna sprawa, nic tylko zjeść sobie śniadanko. Tak też uczyniliśmy.
W końcu i tu trzeba było zakończyć te przyjemności i w końcu się ruszyć. Tak też udaliśmy się w stronę Kiczory.
Po drodze się już chyba nigdzie nie zatrzymując tylko robiąc szybkie zdjęcia, aż do Hali Długiej, na którą niebawem wychodzimy.
Tam niby od razu widać schronisko, ale trochę nam to zeszło, zanim do niego doszliśmy, oczywiście przez zdjęcia.
W końcu udaje się i docieramy.
Szału niestety nie ma, Tatry ledwo widać, ale i tak jest piękne. Cicho, spokojnie i sielankowo. W sumie to był czwartek, w dodatku październik, to nie ma się czemu dziwić. Pomimo, że słońca za bardzo nie było, to pamiętam, że było ciepło i siedzieliśmy na zewnątrz, a oprócz nas tylko jedna osoba tam była.
Nadszedł czas zdobyć szczyt, tak byle zdobyć i zaliczyć. Bo ze szczytu normalnie to widoki gorsze niż spod schroniska, a w taką pogodę to już w ogóle nie za bardzo było na co liczyć, ale i tak sobie weszliśmy, w końcu to rzut beretem.
Potem postanawiamy się jeszcze wybrać pod Szałasowy Ołtarz.
Tam też sielankowo, ludzi żadnych. Potem powrót pod schronisko. Tam przebijały się niemrawo jakieś Tatry.
Następnie udajemy się niebieskim szlakiem na dół. Po drodze zaczyna padać deszcz dosyć mocno, zanim to się dzieje, na niebie pojawiają się dosyć ciekawe kolorki i wszystko takie jakieś inaczej oświetlone.
Na szczęście dosyć szybko przestaje, ale lada moment zrobi się ciemno. Jeszcze zanim się zrobiło, to docieramy na jakąś polanę w okolicach Bukowiny Waskmundzkiej, którą z miłą chęcią bym jeszcze kiedyś odwiedził. Bo widać, że ma duży potencjał widokowy w stronę Tatr, niestety my za wiele nie zobaczyliśmy.
Za chwilę wchodzimy do lasu, nastaje ciemność i trzeba było bardzo uważać, bo nigdzie tu nie wspomniałem o gorczańskim błocie, którego było co niemiara, a po tym deszczu jeszcze się to bardzo skumulowało. Dlatego też jeszcze zejście bardzo się wydłużyło z tego co pamiętam, ale w końcu docieramy do Łopusznej i kończymy ten górski i uroczy dzień.