31.12.-03.01. Weekend pod znakiem gór różnej maści...
: 2016-01-04, 22:32
W okolicach Sylwestra kilkuosobową ekipą wybraliśmy się w kierunku gór. Spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy w drogę - jedni w dłuższą, drudzy w krótszą. Na pierwszy rzut padły góry inne, bo Tarnowskie.
Tarnowskie Góry były jednym z punktów naszej podróży, toteż dotarliśmy ze swymi ciężkimi plecakami do czerwonego szlaku i rozpoczęliśmy wycieczkę.
Wycieczkę po tarnogórskim rynku...
Szczytem naszych możliwości było obejście rynku dookoła. Szczyt osiągnięty. Po zdobyciu tarnogórskiego rynku, ze złotą myślą w głowach - "Kochasz dzieci - pal śmieci", odbiliśmy w kierunku mej miłości jaką są Koty! Po drodze zgubiłam czapkę. To już kolejna zguba, bo na trasie Brzesko-Kraków zgubiłam ziemniaka.
Kotów tam niestety nie spotkaliśmy. Ani sztuki. Spotkaliśmy się natomiast z resztą ekipy, z którą spędzaliśmy Sylwestra. Było super. Doczekałam się ogniska. I ziemniaków z ogniska. Były domowe sałatki. Domowy piernik. Domowe wędliny. I domowe trunki, a było w czym wybierać: nalewka malinowa, truskawkowa, jaśminowa, z kwiatów bzu, wino, pyszna śmietanówka
Sama inicjatywa należała do buby, której z tego miejsca serdecznie dziękuję. Było wesoło, dużo śmiechów, rozmów i mimo że chwilami nie było ciepło, to klimat był gorący, co widać m.in. na uśmiechniętych twarzach gospodarzy
W piątek wstaliśmy już w okolicach 9:00, choć każdy zbierał się w swoim tempie. Ja chociażby walczyłam z budzikiem do 9:30, kiedy to postanowiłam dołączyć do reszty ekipy. Wszystko po to, aby jechać w góry właściwe
Okazało się, że nie jest to jednak prosta sprawa, a pamięć bywa zawodna, przez co spóźniliśmy się o 4 minuty na autobus. Nie można jednak powiedzieć, że komukolwiek to zaszkodziło. Spędziliśmy więcej czasu z ekipą sylwestrową, która po raz drugi okazała się niezawodna - zawieźli nas z powrotem do Tarnowskich Gór, skąd czekała nas kolejna podróż - tym razem do Rajczy. Po drodze, w Katowicach dołączyła do nas kolejna "zagubiona" dusza, czyli Marysia.
W miejsce docelowe dotarliśmy już późno, zatrzymała nas przez chwilę w Rajczy pora obiadowa, po której zakończeniu nasz przewodnik - Turystykon - dowiózł nas do Złatnej, niestety nie mogąc kontynuować z nami wycieczki.
Trochę ułatwił nam to jakże "trudne" zadanie, którym było dotarcie do Chatki na Zagroniu.
Szliśmy już po zmroku, jednak nie było to specjalnie skomplikowane, gdyż nie zalegało tam zbyt dużo śniegu. W chatce kontynuowaliśmy główne cele naszej podróży, udzielając się towarzysko. Spędzaliśmy czas nie tylko w naszej skromnej, ale jakże zacnej grupie, ale również z resztą chatkowiczów, czyli głównie kursantami SKPB.
Marysia jako samozwańczy reprezentant grupy poszła spać najpóźniej, co zakończyło się dla niej upartym poszukiwaniem śpiwora. Co się mogło stać ze śpiworem o 3 w nocy? Przecież to oczywiste. Został potraktowany jako bezpański i przejęty przez inną, nocującą tam istotę. Na szczęście istota bez zbędnych ceregieli oddała śpiwór, więc nasza reprezentantka mogła się wyspać, aby następnego dnia być świeżą, rześką kontynuatorką tegoż trudnego zadania, jakiego się podjęła.
Rano znów towarzysze podróży obudzili nas bladym świtem, czyli ok. 9:00, by ruszyć dalej w kierunku przygody. Tym razem pożegnaliśmy chatkę na Zagroniu i ruszyliśmy w stronę Ujsoł.
Spodziewałam się lepszej pogody, ale wszystkiego mieć nie można. Musiałam się zaspokoić lepszym towarzystwem.
Na niebie goniły chmury, świat był lekko zamglony, a panowie utkwili na łąkach, jak wynikało z relacji, w celu pozyskiwania tarninówki. Niestety podobno tarninówka nie rośnie na drzewach już gotowa w butelkach, dlatego nazbierali tarniny. Ciekawe, czy coś z tego będzie
My natomiast w mniejszej grupie radośnie stąpaliśmy na dół, gdzie czekał na nas kolejny obiad oraz ciepły domek Kapra
Polem, łąką, lasem w końcu dostaliśmy się do miejscowości.
Tutaj czekał na nas chłód i swojska pomarańczówka dla podtrzymania tradycji nalewkowej
Udało się też jakimś cudem skontaktować z nami Turystykonowi, który poczuł moc towarzyszenia nam w naszej dalszej wycieczce. Oczywiście pobytowi w Ujsołach oprócz nalewek towarzyszyła integracja, wesołe rozmowy, a także realizacja życiowa eco, jako pana Andrzeja - dobrego wujka. Śmiało można powiedzieć, że sprawdził się w 100% - do tego stopnia, że znów zamiast wyjść na szczyty wcześnie, musieliśmy dreptać po zmroku.
Po ciemku, po lodzie, po zmrożonych śniegach dotarliśmy na Rysiankę. Oczywiście byłam osobą, która zaliczyła dupozjazd na oblodzonej ścieżce. Mniejsza z tym, że w plecaku miałam nakładki antypoślizgowe, a przy plecaku przytroczone raki turystyczne. Któż zajmowałby się w takim momencie zakładaniem czegokolwiek? Jakże mogłyby ominąć mnie takie atrakcje.
Po dotarciu do schroniska okazało się, że miejsc noclegowych jest jak na lekarstwo, więc jedynym, które nam zostało, jest bufet. Jako że niespecjalnie chciało nam się iść gdziekolwiek dalej, skorzystaliśmy z tej przepięknej opcji, pomimo faktu, że wiązało się to z pobudką o 6:30. Skorzystaliśmy też z takiego dobrodziejstwa cywilizacji, jakim jest bieżąca woda.
Odświeżeni założyliśmy bazy noclegowe w różnych miejscach bufetu...
Rzuciliśmy plecaki na jego środku, po czym przystąpiliśmy do kontynuowania świętowania nowego roku, który właśnie się zaczął.
Świętowaliśmy w różnym tempie, przez co jedni poszli spać przed północą, inni tuż po, a najwytrwalsi walczyli do 3:00, nie zważając na wczesną pobudkę.
Pobudka była. Wczesna jak początkowo zakładano. Na dworze ciemno. W głowie wiruje od braku snu. Okna krzywe.
W związku z tym postanowiłam szybko wyjść na zewnątrz i podziwiać już stamtąd zbliżający się wschód słońca...
Na początku skromnie..
Później zaczęli pojawiać się inni ludzie. Moje palce pomimo założonych rękawiczek próbowały się jednak buntować i wołały o ucieczkę do budynku. Uciszyłam wszystkie wstrętne myśli, tkwiąc dalej przed schroniskiem.
Na usta cisnęło się "Wychodź już, cholero!" Ale wyjść nie chciało.
Uskuteczniałam więc różne słoneczne kombinacje, zapewne kadry jakich wiele, ale nikt nie chciał mi pozować, stojąc na głowie czy uszach, więc trzeba było brać, co było!
Słońce było coraz bliżej, co powodowało wielką radość związaną z rychłym powrotem do schroniska! ;-)
Niektórzy nie czekali wytrwale jak ja, tylko ruszali w dalszą drogę.
Ja natomiast zostałam jeszcze chwilę...
...a następnie dołączyłam do towarzyszy podróży, obserwujących wschód słońca z okien schroniska.
Później już było tylko piękniej, odrobinę bardziej "górsko", a mniej "towarzysko", ale każda część tej przygody była warta zapamiętania. O niedzieli już jutro...
Tarnowskie Góry były jednym z punktów naszej podróży, toteż dotarliśmy ze swymi ciężkimi plecakami do czerwonego szlaku i rozpoczęliśmy wycieczkę.
Wycieczkę po tarnogórskim rynku...
Szczytem naszych możliwości było obejście rynku dookoła. Szczyt osiągnięty. Po zdobyciu tarnogórskiego rynku, ze złotą myślą w głowach - "Kochasz dzieci - pal śmieci", odbiliśmy w kierunku mej miłości jaką są Koty! Po drodze zgubiłam czapkę. To już kolejna zguba, bo na trasie Brzesko-Kraków zgubiłam ziemniaka.
Kotów tam niestety nie spotkaliśmy. Ani sztuki. Spotkaliśmy się natomiast z resztą ekipy, z którą spędzaliśmy Sylwestra. Było super. Doczekałam się ogniska. I ziemniaków z ogniska. Były domowe sałatki. Domowy piernik. Domowe wędliny. I domowe trunki, a było w czym wybierać: nalewka malinowa, truskawkowa, jaśminowa, z kwiatów bzu, wino, pyszna śmietanówka
Sama inicjatywa należała do buby, której z tego miejsca serdecznie dziękuję. Było wesoło, dużo śmiechów, rozmów i mimo że chwilami nie było ciepło, to klimat był gorący, co widać m.in. na uśmiechniętych twarzach gospodarzy
W piątek wstaliśmy już w okolicach 9:00, choć każdy zbierał się w swoim tempie. Ja chociażby walczyłam z budzikiem do 9:30, kiedy to postanowiłam dołączyć do reszty ekipy. Wszystko po to, aby jechać w góry właściwe
Okazało się, że nie jest to jednak prosta sprawa, a pamięć bywa zawodna, przez co spóźniliśmy się o 4 minuty na autobus. Nie można jednak powiedzieć, że komukolwiek to zaszkodziło. Spędziliśmy więcej czasu z ekipą sylwestrową, która po raz drugi okazała się niezawodna - zawieźli nas z powrotem do Tarnowskich Gór, skąd czekała nas kolejna podróż - tym razem do Rajczy. Po drodze, w Katowicach dołączyła do nas kolejna "zagubiona" dusza, czyli Marysia.
W miejsce docelowe dotarliśmy już późno, zatrzymała nas przez chwilę w Rajczy pora obiadowa, po której zakończeniu nasz przewodnik - Turystykon - dowiózł nas do Złatnej, niestety nie mogąc kontynuować z nami wycieczki.
Trochę ułatwił nam to jakże "trudne" zadanie, którym było dotarcie do Chatki na Zagroniu.
Szliśmy już po zmroku, jednak nie było to specjalnie skomplikowane, gdyż nie zalegało tam zbyt dużo śniegu. W chatce kontynuowaliśmy główne cele naszej podróży, udzielając się towarzysko. Spędzaliśmy czas nie tylko w naszej skromnej, ale jakże zacnej grupie, ale również z resztą chatkowiczów, czyli głównie kursantami SKPB.
Marysia jako samozwańczy reprezentant grupy poszła spać najpóźniej, co zakończyło się dla niej upartym poszukiwaniem śpiwora. Co się mogło stać ze śpiworem o 3 w nocy? Przecież to oczywiste. Został potraktowany jako bezpański i przejęty przez inną, nocującą tam istotę. Na szczęście istota bez zbędnych ceregieli oddała śpiwór, więc nasza reprezentantka mogła się wyspać, aby następnego dnia być świeżą, rześką kontynuatorką tegoż trudnego zadania, jakiego się podjęła.
Rano znów towarzysze podróży obudzili nas bladym świtem, czyli ok. 9:00, by ruszyć dalej w kierunku przygody. Tym razem pożegnaliśmy chatkę na Zagroniu i ruszyliśmy w stronę Ujsoł.
Spodziewałam się lepszej pogody, ale wszystkiego mieć nie można. Musiałam się zaspokoić lepszym towarzystwem.
Na niebie goniły chmury, świat był lekko zamglony, a panowie utkwili na łąkach, jak wynikało z relacji, w celu pozyskiwania tarninówki. Niestety podobno tarninówka nie rośnie na drzewach już gotowa w butelkach, dlatego nazbierali tarniny. Ciekawe, czy coś z tego będzie
My natomiast w mniejszej grupie radośnie stąpaliśmy na dół, gdzie czekał na nas kolejny obiad oraz ciepły domek Kapra
Polem, łąką, lasem w końcu dostaliśmy się do miejscowości.
Tutaj czekał na nas chłód i swojska pomarańczówka dla podtrzymania tradycji nalewkowej
Udało się też jakimś cudem skontaktować z nami Turystykonowi, który poczuł moc towarzyszenia nam w naszej dalszej wycieczce. Oczywiście pobytowi w Ujsołach oprócz nalewek towarzyszyła integracja, wesołe rozmowy, a także realizacja życiowa eco, jako pana Andrzeja - dobrego wujka. Śmiało można powiedzieć, że sprawdził się w 100% - do tego stopnia, że znów zamiast wyjść na szczyty wcześnie, musieliśmy dreptać po zmroku.
Po ciemku, po lodzie, po zmrożonych śniegach dotarliśmy na Rysiankę. Oczywiście byłam osobą, która zaliczyła dupozjazd na oblodzonej ścieżce. Mniejsza z tym, że w plecaku miałam nakładki antypoślizgowe, a przy plecaku przytroczone raki turystyczne. Któż zajmowałby się w takim momencie zakładaniem czegokolwiek? Jakże mogłyby ominąć mnie takie atrakcje.
Po dotarciu do schroniska okazało się, że miejsc noclegowych jest jak na lekarstwo, więc jedynym, które nam zostało, jest bufet. Jako że niespecjalnie chciało nam się iść gdziekolwiek dalej, skorzystaliśmy z tej przepięknej opcji, pomimo faktu, że wiązało się to z pobudką o 6:30. Skorzystaliśmy też z takiego dobrodziejstwa cywilizacji, jakim jest bieżąca woda.
Odświeżeni założyliśmy bazy noclegowe w różnych miejscach bufetu...
Rzuciliśmy plecaki na jego środku, po czym przystąpiliśmy do kontynuowania świętowania nowego roku, który właśnie się zaczął.
Świętowaliśmy w różnym tempie, przez co jedni poszli spać przed północą, inni tuż po, a najwytrwalsi walczyli do 3:00, nie zważając na wczesną pobudkę.
Pobudka była. Wczesna jak początkowo zakładano. Na dworze ciemno. W głowie wiruje od braku snu. Okna krzywe.
W związku z tym postanowiłam szybko wyjść na zewnątrz i podziwiać już stamtąd zbliżający się wschód słońca...
Na początku skromnie..
Później zaczęli pojawiać się inni ludzie. Moje palce pomimo założonych rękawiczek próbowały się jednak buntować i wołały o ucieczkę do budynku. Uciszyłam wszystkie wstrętne myśli, tkwiąc dalej przed schroniskiem.
Na usta cisnęło się "Wychodź już, cholero!" Ale wyjść nie chciało.
Uskuteczniałam więc różne słoneczne kombinacje, zapewne kadry jakich wiele, ale nikt nie chciał mi pozować, stojąc na głowie czy uszach, więc trzeba było brać, co było!
Słońce było coraz bliżej, co powodowało wielką radość związaną z rychłym powrotem do schroniska! ;-)
Niektórzy nie czekali wytrwale jak ja, tylko ruszali w dalszą drogę.
Ja natomiast zostałam jeszcze chwilę...
...a następnie dołączyłam do towarzyszy podróży, obserwujących wschód słońca z okien schroniska.
Później już było tylko piękniej, odrobinę bardziej "górsko", a mniej "towarzysko", ale każda część tej przygody była warta zapamiętania. O niedzieli już jutro...