Najciekawsze w życiu zlecenie przewodnickie
: 2014-09-01, 11:11
Dla mnie ta niezwykła przygoda zaczęła się od tego, że zadzwonił do mnie Filip, pilnie poszukując przewodnika na pieszą trasę po Beskidzie Małym i Żywieckim.
Ale cała poważna historia zaczęła się ponad 70 lat temu w kwietniu 1944, kiedy dwaj młodzi słowaccy Żydzi - Rudolf Vrba i Alfred Wetzler uciekli z obozu śmierci w Birkenau i przedostali się do Skalitego na Słowację. Ich trasa ucieczki wiodła przez Beskidy, trwała około 3 tygodni, na trasie dwukrotnie wspomogli ich miejscowi Polacy. W Żylinie, w tamtejszej gminie żydowskiej szczegółowo opisali organizację obozu śmierci, w formie raportu, który trafił do Stanów Zjednoczonych. Jednak alianci nie uczynili nic aby przeciwdziałać eksterminacji węgierskich Żydów, która właśnie się rozpoczynała. Obaj uciekinierzy przeżyli wojnę, napisali o swoich przeżyciach książki.
Kilka lat temu znany słowacki dysydent Fedor Gal rozmawiał z Zuzanną - córką Rudolfa Vrby, obecnie już nieżyjącą . W czasie rozmowy powiedziała mu, że dla uczczenia ucieczki jej Ojca nie chciałaby stawiać pomników, ale chciałby bardzo, aby młodzi ludzie szli trasą ucieczki z Oświęcimia w formie swego rodzaju "pielgrzymki". No to Fedor Gal postanowił taki "marsz" zorganizować. Stroną organizacyjną zajął się Radek Hejred - koordynator projektu "Światło Pamięci" z Pragi. Ma w tego typu imprezach pewne doświadczenie, gdyż co roku organizuje "marsz żywych" z Pragi. W kwietniu wydana została broszura, były ogłoszenia w wielu mediach na terenie Czech i Słowacji.
Trafili też do Filipa, właściciela firmy zajmującej się kursami języka słowackiego, który zajął się koordynacją całości od strony polskiej, no a Filip do mnie.
Ostatecznie do przejścia trasy zgłosiło się około 40 osób, mniej więcej po połowie Czechów i Słowaków, w różnym wieku, dosłownie od 17 do 70 lat. Część z nich miała związane z Holocaustem osobiste przeżycia i wspomnienia, gdyż w obozie Auschwitz zginęła ich rodzina, część chciała po prostu dać wyraz swojemu protestowi przeciwko odradzaniu się faszyzmu (niestety na Słowacji, w Bańskiej Bystrzycy "primatorem" czyli burmistrzem jest faszysta, który się wcale ze swoimi poglądami nie kryje).
Na trasie był z nami pan poseł opozycyjnej partii, kilkoro znanych jeszcze z lat 60 dysydentów, znany profesor psychiatrii, artyści, kilkoro dziennikarzy i trochę "zwykłych" ludzi, taka "zbieranina" z całych Czech i Słowacji, większość nie znała się wcześniej. Był też jeden Amerykanin, którego dziadkowie przeżyli Auschwitz oraz jeden Ukrainiec mieszkający w Izraelu. Wszyscy kierowali się jedną ideą, a jednocześnie nie bali się trudów kilkudniowego marszu. Osób już wcześniej chodzących po górach było w tej grupie około 10, dla reszty było to pierwsze tego typu doświadczenie.
Na prośbę Filipa przygotowałam dla uczestników spis rzeczy do zabrania oraz dokładny opis trasy.
No to teraz wypada opisać jak to wszystko wyglądało z mojego punktu widzenia.
Środa 13 sierpnia dzień "zerowy":
Umówiłam się z Filipem około godziny 19 przed główną bramą obozu Auschwitz, kiedy to cała grupa powinna być już po zwiedzaniu i iść na posiłek. Dojechałam nieco wcześniej, około 18, grupa była jeszcze na terenie obozu, więc Filip wyszedł po mnie i podeszłam do nich. Znalazłam się w obozie Auschwitz trzeci raz w życiu i zawsze robi to na mnie trudne do opisania wrażenie - smutku, złości, przerażenia.
Dostępne są nowe multimedialne części ekspozycji. Kiedy widzi się rodzinne zdjęcia ludzi, którzy w tym miejscu zginęli trudno jest powstrzymać łzy. Wrażenie robią też gigantyczne "księgi pamięci" - spis imion i nazwisk, wszystkich absolutnie wszystkich ofiar Holokaustu. Ich imiona i nazwiska starają się odtworzyć historycy z Yad Vashem. Idea jest taka - skoro nie ma nawet ich prochów, niech nie zapomniane pozostaną chociaż ich imiona. Otwarłam na chybił trafił jedną z ksiąg - napotkałam na imiona i nazwiska osób z Grecji, z Kerczu na Krymie, z Odessy.
Skończyliśmy zwiedzanie obozu i poszli na obiad. Przy okazji zapytałam Filipa, czy na trasie nie będzie problemów z posiłkami, gdyż część naszych uczestników nie je wieprzowiny. Ale podobno wszystkie miejsca noclegu zostały powiadomione i zawsze będą do wyboru posiłki mięsne i wegetariańskie.
Po obiedzie mieliśmy zapewnione noclegi w budynku wejściowym na teren obozu (jak się okazało, na piętrze są pokoje noclegowe i jeden prysznic). Bałam się zasypiać w takim miejscu, ale na szczęście sny miałam spokojne.
Czwartek 14 sierpnia dzień pierwszy:
Dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania obozu Birkenau, dokąd z Oświęcimia doszliśmy pieszo. Oprowadzał nas przewodnik w języku czeskim. Otwarty teren obozu zawsze robi na mnie upiorne wrażenie. W dawnej obozowej łaźni są eksponowane znalezione w bagażach fotografie zabitych tu Żydów z Będzina - śluby, rodzinne spotkania, wycieczki, wesołe dzieci. To zrobiło na mnie większe wrażenie niż porośnięte trawą ruiny krematorium, gdyż widać konkretnych ludzi, którzy byli tutaj zwiezieni w upokarzających warunkach i zginęli w komorach gazowych.
Wszyscy byli bardzo przygnębieni, ale tym ważniejszy jest dla nas ten nasz marsz. Jak powiedział jeden z uczestników - "poszedłem, bo ludzie zapominają do czego prowadzi rasizm i ksenofobia".
Zwiedzanie zakończyliśmy około godziny 11 i teraz zaczęła się moja rola. Wybrałam na początek, aż do Jawiszowic trasę szlakiem niebieskim. Jest to trasa oświęcimskiego "Marszu Śmierci" czyli pieszej ewakuacji więźniów z Oświęcimia do Wodzisławia Śląskiego. O tyle również ważna, że ojciec Fedora Gala zginął w czasie takiego ewakuacyjnego marszu na terenie Niemiec i nigdy nie zobaczył swojego syna. Fedor urodził się w Terezinie.
Niestety w terenie okazało się, że szlak turystyczny praktycznie nie istnieje, na kilkukilometrowej trasie spotkaliśmy zaledwie trzy znaki. Mimo wszystko dałam radę przeprowadzić wszystkich ustaloną drogą. Trasa prowadziła niestety głównie asfaltem, z wyjątkiem dość urokliwego odcinka pomiędzy stawami na samym początku. Był też pewien drobny problem, idąc szlakiem napotkaliśmy na całkiem sporą rzeczkę bez mostu, pozostały po nim tylko poręcze. Na szczęście obejście do najbliższego istniejącego mostku wymagało nadłożenia drogi tylko o jakieś 300 m.
Ruchliwą szosą przeszliśmy przez Brzeszcze do Jawiszowic i dalej już bez znaków drogą do Wilamowic, gdzie na Rynku zatrzymaliśmy się na obiad. Przydała się moja znajomość słowackiego, gdyż tłumaczyłam co jest do zjedzenia i co zawiera. Wszystkim bardzo smakował barszcz i pierogi z kapustą.
Kolejną za Wilamowicami wioską były Pisarzowice, w których pewna kobieta udzieliła pomocy uciekinierom z Oświęcimia. Oczywiście sama wioska zmieniła się nie do poznania, a dom, w którym zatrzymali się uciekinierzy z pewnością już nie istnieje. Przy drodze stoją bogate wille, wokół nich zadbane ogródki, są też liczne sklepy ogrodnicze. Zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu i Radek przeczytał z książki odpowiedni fragment mówiący o tym co stało się w Pisarzowicach 70 lat temu.
Te "czytania" stały się stałym elementem codziennej wędrówki.
Potem z trudem podnieśliśmy się z krawężników i poszli dalej, jeszcze ostatnich w tym dniu 7 kilometrów. Noclegi mieliśmy zarezerwowane w Kozach w noclegowni przy tamtejszym klubie sportowym "Orzeł". Łóżka w wieloosobowych pokojach były wygodne, było też dostępnych kilka pryszniców z ciepłą wodą. Podano nam na kolację bardzo smaczne "typowo polskie" jedzenie, czyli schabowy, a dla wegetarian - opiekany kalafior.
Niestety po 35-kilometrowym marszu w 90% asfaltem tak bolały mnie nogi, że dobrą godzinę nie mogłam zasnąć z bólu.
Piątek 15 sierpnia dzień drugi:
Tego dnia od rana musiałam tłumaczyć Czechom i Słowakom dlaczego u nas jest "štátny sviatok" i wszystkie sklepy zamknięte, więc z dumą mówiłam, że jest to między innymi na pamiątkę dnia kiedy Polacy pod Warszawą pokonali bolszewików . Sporo osób było zainteresowanych historią, więc pewnie to jeszcze doczytają, ale część nie wiedziała nawet, że była wojna polsko-bolszewicka.
Czekało nas wreszcie podejście w góry, na Magurkę, ale po drodze musieliśmy obowiązkowo wstąpić na Hrobaczą Łąkę, gdyż jest to miejsce opisane w książce. Tam bohaterowie mieli spotkanie z niemieckim patrolem, na szczęście udało im się uciec.
Podejście z Kóz na przełęcz U Panienki jest strome, w połowie drogi zrobiliśmy dłuższy odpoczynek i nasi dziennikarze przepytywali wszystkich do mikrofonu "dlaczego wybrał się pan / pani na ten marsz". Kolejny dłuższy wypoczynek i pamiątkowe zdjęcie było na szczycie Hrobaczej Łąki, gdzie Radek znowu odczytał odpowiedni fragment z książki.
Potem powróciliśmy na przełęcz, podeszli na Gaiki i znowu zeszli na Przegibek. Tam w restauracji czekał Filip, który dojechał na Przegibek samochodem.
Nie napisałam jeszcze, że mieliśmy do dyspozycji trzy samochody, więc na szczęście udało się wozić z noclegu na nocleg większość bagażu. Byli jednak dwaj zapaleńcy, którzy wszystko nosili ze sobą i codziennie spali pod płachtą. Kierowcy w samochodach zmieniali się, tak aby każdy mógł pokonać chociaż fragment marszu. Kiedy ktoś czuł się gorzej też był podwożony. Ale grupa około 20 osób, w tym i ja przeszła wszystko od początku do końca pieszo.
Na Przegibku zjedliśmy szybki obiad i rozpoczęli podejście na Magurkę. Od mojego ostatniego pobytu dużo się tam zmieniło, miedzy innymi wybudowano paskudną drogę dla narciarzy. Podchodziliśmy jednak starym szlakiem.
Do schroniska dotarliśmy dość wcześnie, każdy zamówił coś do jedzenia, dużym powodzeniem cieszyły się buchty z jagodami. Przetłumaczyłam też co to są "flaczki". Czechom bardzo smakowało piwo tyskie i żywieckie, a miałam przed wyjazdem takie obawy, że na poważnym memoriale nie będzie wolno pić piwa.
Schronisko ostatnio się rozbudowało i ma nowe pokoje w suterenie, gdzie nas ulokowano. Miał miejsce jeszcze mały incydent z pralką, do której wszyscy powrzucali skarpetki a ona się zacięła i potem jedna z dziewczyn musiała wszystkie skarpetki ręcznie płukać i wykręcać.
Sobota 16 sierpnia dzień trzeci:
To był najdłuższy dzień wędrówki. Ze schroniska na Magurce poszliśmy na Czupel, dalej kombinacją szlaków do Łodygowic, gdzie przed drewnianym kościółkiem umówiliśmy się z transportem samochodowym na zmianę butów.
Marsz asfaltem w ciężkich górskich butach w pierwszym dniu dał się wszystkim mocno we znaki, aby tego uniknąć na asfalcie zmienialiśmy obuwie na lekkie.
Potem było około 7 km asfaltem aż do Żywca, w tym 2 km od Pietrzykowic do ronda z odgałęzieniem na Zwardoń po bardzo nieprzyjemnej i ruchliwej drodze. Z Żywca znowu do góry żółtym szlakiem na Grojec i potem od Wieprza ostatnich 8 km szosą, ale już całkowicie bocznymi drogami.
Mieliśmy trochę przygód - najpierw w Łodygowicach zgubił się jeden samochód, ale dość szybko się znalazł. Potem na trasie do Żywca coś (tzn. mucha) wpadło mi do oka i trzeba było przeprowadzić operacje usunięcia mi muchy z oka, co z wprawą uczynił pan poseł, czyli Jano. Przed samym Żywcem na stacji Shell spoczęliśmy na krawężnikach i napili się kawy.
W Żywcu nie omieszkałam pokazać wszystkim parku i renesansowego zamku. Przed Grojcem mieliśmy drobny incydent bo nie chciano nas przepuścić przez jedyny mostek na Koszarawie, gdyż w amfiteatrze odbywało się "Święto Kwaśnicy". Pomogła interwencja u organizatora. Na Grojec podejście było bardzo strome, a zejście jeszcze bardziej, niemniej wszyscy dali radę. Kiedy tłumaczyłam, że szlak żółty schodzi do "pivovara", ale my pójdziemy inaczej część uczestników chciała się zbuntować Za to w Wieprzu wstąpiliśmy do knajpy, gdzie naprani miejscowi zaczęli przyjaciołom z Czech i Słowacji stawiać piwo. Pod koniec trasy dostawaliśmy głupawki i zadawali innym "zdania nie do powtórzenia" każdy w swoim języku. "Chrząszcz brzmi w trzcinie" nikt z wyjątkiem Polaków nie potrafił powtórzyć. Potem śpiewaliśmy piosenki z dobranocek polskich i czeskich.
Przed końcem trasy, już w Cięcinie odbyło się jeszcze "codzienne czytanie" odpowiedniego fragmentu książki i wreszcie około 20 dotarliśmy na smaczną kolację i nocleg do Węgierskiej Górki do ośrodka "Wrzos". Niestety okazało się, że w domkach gdzie śpimy nie ma wody i na wszystkich jest tylko jeden prysznic. Nie wiem jak sobie wszyscy z tym poradzili, ale jak ja tam przyszłam to akurat prysznic był wolny, nikt też nie dobijał mi się do drzwi.
Znowu męczyłam się z godzinę zanim zasnęłam tak bardzo bolały mnie nogi.
Niedziela 17 sierpnia dzień czwarty:
Tego dnia w planie było tylko podejście przez Prusów na Halę Boraczą, a więc trasa krótka.
Zaproponowałam po drodze zwiedzenie schronu bojowego"Wędrowiec" w Węgierskiej Górce, na co wszyscy z ochotą przystali.
Rano najpierw poszliśmy w kilka osób do kościoła w Cięcinie. Potem "kościelni" wrócili i wszyscy razem wyruszyliśmy na trasę. Około 10 dojechała na jeden dzień moja koleżanka Magda i dołączyła do grupy. Pod schronem "Wędrowiec" okazało się, że za przewodnika trzeba by zapłacić 40 zł a nie było funduszy, więc tylko Filip przetłumaczył objaśnienie z tablicy na język słowacki. Przy podejściu na Prusów zaczęły się dyskusje na różne tematy historyczne. Miło jest porozmawiać z ludźmi z innego kraju, którzy mają podobne spojrzenie na historię (chociaż przecież ze Słowakami byliśmy nieraz po dwóch stronach frontu).
Wcześnie dotarliśmy do schroniska. Kilka osób z Jano na czele poszło jeszcze na Boraczy Wierch zobaczyć Tatry, ale podobno nie było ich widać. Za to był wspaniały widok na zachód, w tym na Łysą Horę, więc pokazywałam Czechom, że to już widać Czechy.
Magda zabrała się na dół z Radkiem, który odwoził dwie osoby na stację w Czadcy, bo kolejnego dnia musieli być już w pracy w Pradze.
Po pysznej kolacji było jeszcze ognisko. Siedzieliśmy przy ogniu pod rozgwieżdżonym niebem i gadali, gadali bez końca. Rozmawialiśmy głównie o polityce - o Polsce, Słowacji, Czechach, Ukrainie, Rosji, ale jakoś nikt się z nikim nie pokłócił.
W schronisku pierwszy raz wyspałam się naprawdę dobrze.
Poniedziałek 18 sierpnia dzień piąty:
To znowu był długi dzień, ale pogoda po prostu jak marzenie - chłodno i doskonała widoczność. Już przy zejściu z Hali Boraczej do Rajczy widać było Małą Fatrę. Tego dnia prawie cały czas nas filmowano.
W Rajczy zrobiliśmy sobie godzinę przerwy na zakupy czy jedzenie a potem asfaltem wyruszyli do Soli. Tym razem droga wcale się nie dłużyła i w sumie do "słonych źródeł" w Soli dotarliśmy przed samochodami, które wiozły nasze buty.
Zaczęło się podejście na Rachowiec - ostatnie na trasie. Miał miejsce drobny chociaż niebezpieczny incydent - jedna z dziewczyn zadławiła się orzeszkiem, zaczęła bardzo mocno kaszleć. Na szczęście na miejscu był lekarz (to co, że psychiatra) zastosował rękoczyn Heimlicha i orzeszek wypadł.
Na Rachowcu rozłożyliśmy się na dłużej. Odbyło się kolejne "czytanie" fragmentu książki. Nie chciało się schodzić, szumiała wysoka trawa, z oddali widać było Tatry, a blisko, jak na dłoni - Małą Fatrę.
Mimo wszystko trzeba było schodzić. Jeszcze kolejne pamiątkowe zdjęcie na szczycie i zeszliśmy do Zwardonia do agroturystyki, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Tym razem nocleg był luksusowy, prysznice w pokojach. Kolacja też była pyszna. A potem znów poszliśmy na ognisko, tym razem krótkie, bo dookoła było mokro. Kiedy wracałam z ogniska wstąpiłam do jadalni i zobaczyłam panów siedzących tam przy piwie. Nasz gospodarz miał do dyspozycji nalewki z różnych smacznych owoców, więc zamówiliśmy sobie te nalewki, a potem Jano stawiał kolejne. Ale bez przesady.
Kilku Słowaków postanowiło mi zrobić egzamin z geograficznej znajomości ich kraju rzucając różne podchwytliwe pytania i chyba zdałam go celująco, gdyż nie znałam odpowiedzi tylko na jedno pytanie.
Pytali mnie dlaczego interesuję się właśnie Słowacją, no właśnie - dlaczego ? Sama nie wiem. Bo to po prostu piękny kraj.
Potem znów gadaliśmy o polityce, a ostatecznie poszłam wykąpać się przed snem i pod prysznicem śpiewałam ukraińskie piosenki.
Wtorek 19 sierpnia dzień szósty:
Zaplanowana na ten dzień trasa była krótka, tylko zejście ze Zwardonia do Skalitego. O 13.11 mieliśmy mieć ze Skalitego pociąg do Żyliny.
Jednak wcześniej zaplanowana była ważna uroczystość - umieszczenie na granicy polsko-słowackiej niewielkiego pomnika na pamiątkę ucieczki Vrby i Wetzlera oraz naszego przejścia.
Pomnik dostarczył z Bratysławy rzeźbiarz Fero Guldan. Usłyszałam przypadkiem odpowiedź na pytanie dziennikarza - "dlaczego akurat taka postać pomnika" - odpowiedź "bo większy nie zmieściłby mi się w samochodzie". Ustawiliśmy pomnik na samej granicy (no, metr po stronie słowackiej aby nie było problemów z jakimiś zezwoleniami), obok reklamy noclegów i piwa. Mam nadzieję, że jeszcze tam stoi i długo będzie stał. Dziewczyny przyniosły kwiaty, położyliśmy kamyczki, jak na macewach.
Po chwili zadumy trzeba było ruszać dalej. Spadły pierwsze krople deszczu, więc Radek podjechał samochodem aby wszyscy mogli zabrać swoje płaszcze deszczowe.
Rozpoczęliśmy zejście asfaltową dróżką, którą akurat dobrze znałam, gdyż byłam tam 5 tygodni wcześniej. A tu nagle lunęło jak z cebra ! Nie było gdzie się schować, nie było co robić, więc szliśmy te kilka kilometrów w ulewnym deszczu czasem śpiewając, czasem rozmawiając. No w każdym razie było nam bardzo wesoło. Około 12 cała piesza grupa dotarła do stacji kolejowej Skalite. Część osób miało swoje zapasowe rzeczy w białym samochodzie, który podjechał do Skalitego i mogło się przebrać, ale moje suche buty i skarpetki pojechały samochodem Radka do Żyliny. Zostałam więc całkiem mokra tak jak stałam i kilka innych osób również.
Podjechał pociąg do Żyliny, wsiedliśmy, przynajmniej było w nim ciepło. Nasi dziennikarze zaczęli znowu przeprowadzać wywiady. Na stacji w Czadcy wsiadła żona jednego z kolegów - tamtejszego nauczyciela Petera, przyniosła mężowi suche skarpetki, a dla wszystkich - gruszkówkę. To był w tej sytuacji strzał w dziesiątkę. Ta gruszkówka postawiła nas na nogi.
Dotarliśmy do Żyliny, gdzie od razu zaproszono nas na różne uroczystości, pokazano też bardzo ciekawą zabytkową modernistyczną synagogę. Nieopodal stacji kolejowej Żylina-Zarzecze, obok pomnika Żydów wywiezionych stąd do Oświęcimia został uroczyście zakończony nasz marsz.
A potem jeszcze przeszliśmy wszyscy do księgarni Art-Forum na Żylińskim Rynku, gdzie odbyło się spotkanie z uczestnikami marszu (czyli nami). To już był prawdziwy koniec naszej tygodniowej wędrówki, nastąpiły pożegnania, wszyscy się ściskali, całowali, wszystkie kobiety płakały. Przez ten tydzień bardzo się ze sobą zżyliśmy.
Razem z Radkiem i jego synem poszliśmy jeszcze na spóźniony obiad, a potem na nocleg, tym razem dla odmiany do czterogwiazdkowego hotelu. Nie miałam czasu korzystać z wszelkich udogodnień hotelu, gdyż padłam i spałam bez przerwy 11 godzin. Trochę było mi wstyd, że śpię w eleganckim hotelu, a dosłownie wszystkie ciuchy mi śmierdzą jak kloszardowi.
A rano, po śniadaniu pożegnałam się z Radkiem i jego synem i ruszyłam pociągiem w powrotną drogę do Polski.
Co mi dała ta wędrówka - przede wszystkim wspaniałych nowych przyjaciół, przekonanie, że na całym świecie, wśród wszystkich narodów są ludzie, którzy myślą podobnie do mnie.
Teraz co jakiś czas dostaję sympatyczne maile. Wszyscy piszą, że na tego typu wędrówce - pielgrzymce nigdy jeszcze nie byli. Wszyscy wspominają z tęsknotą. No i rzecz jasna umawiamy się na kolejny rok
Wykorzystałam kilka zdjęć Marceli Folbrechtovej, Radka i moich.
Ale cała poważna historia zaczęła się ponad 70 lat temu w kwietniu 1944, kiedy dwaj młodzi słowaccy Żydzi - Rudolf Vrba i Alfred Wetzler uciekli z obozu śmierci w Birkenau i przedostali się do Skalitego na Słowację. Ich trasa ucieczki wiodła przez Beskidy, trwała około 3 tygodni, na trasie dwukrotnie wspomogli ich miejscowi Polacy. W Żylinie, w tamtejszej gminie żydowskiej szczegółowo opisali organizację obozu śmierci, w formie raportu, który trafił do Stanów Zjednoczonych. Jednak alianci nie uczynili nic aby przeciwdziałać eksterminacji węgierskich Żydów, która właśnie się rozpoczynała. Obaj uciekinierzy przeżyli wojnę, napisali o swoich przeżyciach książki.
Kilka lat temu znany słowacki dysydent Fedor Gal rozmawiał z Zuzanną - córką Rudolfa Vrby, obecnie już nieżyjącą . W czasie rozmowy powiedziała mu, że dla uczczenia ucieczki jej Ojca nie chciałaby stawiać pomników, ale chciałby bardzo, aby młodzi ludzie szli trasą ucieczki z Oświęcimia w formie swego rodzaju "pielgrzymki". No to Fedor Gal postanowił taki "marsz" zorganizować. Stroną organizacyjną zajął się Radek Hejred - koordynator projektu "Światło Pamięci" z Pragi. Ma w tego typu imprezach pewne doświadczenie, gdyż co roku organizuje "marsz żywych" z Pragi. W kwietniu wydana została broszura, były ogłoszenia w wielu mediach na terenie Czech i Słowacji.
Trafili też do Filipa, właściciela firmy zajmującej się kursami języka słowackiego, który zajął się koordynacją całości od strony polskiej, no a Filip do mnie.
Ostatecznie do przejścia trasy zgłosiło się około 40 osób, mniej więcej po połowie Czechów i Słowaków, w różnym wieku, dosłownie od 17 do 70 lat. Część z nich miała związane z Holocaustem osobiste przeżycia i wspomnienia, gdyż w obozie Auschwitz zginęła ich rodzina, część chciała po prostu dać wyraz swojemu protestowi przeciwko odradzaniu się faszyzmu (niestety na Słowacji, w Bańskiej Bystrzycy "primatorem" czyli burmistrzem jest faszysta, który się wcale ze swoimi poglądami nie kryje).
Na trasie był z nami pan poseł opozycyjnej partii, kilkoro znanych jeszcze z lat 60 dysydentów, znany profesor psychiatrii, artyści, kilkoro dziennikarzy i trochę "zwykłych" ludzi, taka "zbieranina" z całych Czech i Słowacji, większość nie znała się wcześniej. Był też jeden Amerykanin, którego dziadkowie przeżyli Auschwitz oraz jeden Ukrainiec mieszkający w Izraelu. Wszyscy kierowali się jedną ideą, a jednocześnie nie bali się trudów kilkudniowego marszu. Osób już wcześniej chodzących po górach było w tej grupie około 10, dla reszty było to pierwsze tego typu doświadczenie.
Na prośbę Filipa przygotowałam dla uczestników spis rzeczy do zabrania oraz dokładny opis trasy.
No to teraz wypada opisać jak to wszystko wyglądało z mojego punktu widzenia.
Środa 13 sierpnia dzień "zerowy":
Umówiłam się z Filipem około godziny 19 przed główną bramą obozu Auschwitz, kiedy to cała grupa powinna być już po zwiedzaniu i iść na posiłek. Dojechałam nieco wcześniej, około 18, grupa była jeszcze na terenie obozu, więc Filip wyszedł po mnie i podeszłam do nich. Znalazłam się w obozie Auschwitz trzeci raz w życiu i zawsze robi to na mnie trudne do opisania wrażenie - smutku, złości, przerażenia.
Dostępne są nowe multimedialne części ekspozycji. Kiedy widzi się rodzinne zdjęcia ludzi, którzy w tym miejscu zginęli trudno jest powstrzymać łzy. Wrażenie robią też gigantyczne "księgi pamięci" - spis imion i nazwisk, wszystkich absolutnie wszystkich ofiar Holokaustu. Ich imiona i nazwiska starają się odtworzyć historycy z Yad Vashem. Idea jest taka - skoro nie ma nawet ich prochów, niech nie zapomniane pozostaną chociaż ich imiona. Otwarłam na chybił trafił jedną z ksiąg - napotkałam na imiona i nazwiska osób z Grecji, z Kerczu na Krymie, z Odessy.
Skończyliśmy zwiedzanie obozu i poszli na obiad. Przy okazji zapytałam Filipa, czy na trasie nie będzie problemów z posiłkami, gdyż część naszych uczestników nie je wieprzowiny. Ale podobno wszystkie miejsca noclegu zostały powiadomione i zawsze będą do wyboru posiłki mięsne i wegetariańskie.
Po obiedzie mieliśmy zapewnione noclegi w budynku wejściowym na teren obozu (jak się okazało, na piętrze są pokoje noclegowe i jeden prysznic). Bałam się zasypiać w takim miejscu, ale na szczęście sny miałam spokojne.
Czwartek 14 sierpnia dzień pierwszy:
Dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania obozu Birkenau, dokąd z Oświęcimia doszliśmy pieszo. Oprowadzał nas przewodnik w języku czeskim. Otwarty teren obozu zawsze robi na mnie upiorne wrażenie. W dawnej obozowej łaźni są eksponowane znalezione w bagażach fotografie zabitych tu Żydów z Będzina - śluby, rodzinne spotkania, wycieczki, wesołe dzieci. To zrobiło na mnie większe wrażenie niż porośnięte trawą ruiny krematorium, gdyż widać konkretnych ludzi, którzy byli tutaj zwiezieni w upokarzających warunkach i zginęli w komorach gazowych.
Wszyscy byli bardzo przygnębieni, ale tym ważniejszy jest dla nas ten nasz marsz. Jak powiedział jeden z uczestników - "poszedłem, bo ludzie zapominają do czego prowadzi rasizm i ksenofobia".
Zwiedzanie zakończyliśmy około godziny 11 i teraz zaczęła się moja rola. Wybrałam na początek, aż do Jawiszowic trasę szlakiem niebieskim. Jest to trasa oświęcimskiego "Marszu Śmierci" czyli pieszej ewakuacji więźniów z Oświęcimia do Wodzisławia Śląskiego. O tyle również ważna, że ojciec Fedora Gala zginął w czasie takiego ewakuacyjnego marszu na terenie Niemiec i nigdy nie zobaczył swojego syna. Fedor urodził się w Terezinie.
Niestety w terenie okazało się, że szlak turystyczny praktycznie nie istnieje, na kilkukilometrowej trasie spotkaliśmy zaledwie trzy znaki. Mimo wszystko dałam radę przeprowadzić wszystkich ustaloną drogą. Trasa prowadziła niestety głównie asfaltem, z wyjątkiem dość urokliwego odcinka pomiędzy stawami na samym początku. Był też pewien drobny problem, idąc szlakiem napotkaliśmy na całkiem sporą rzeczkę bez mostu, pozostały po nim tylko poręcze. Na szczęście obejście do najbliższego istniejącego mostku wymagało nadłożenia drogi tylko o jakieś 300 m.
Ruchliwą szosą przeszliśmy przez Brzeszcze do Jawiszowic i dalej już bez znaków drogą do Wilamowic, gdzie na Rynku zatrzymaliśmy się na obiad. Przydała się moja znajomość słowackiego, gdyż tłumaczyłam co jest do zjedzenia i co zawiera. Wszystkim bardzo smakował barszcz i pierogi z kapustą.
Kolejną za Wilamowicami wioską były Pisarzowice, w których pewna kobieta udzieliła pomocy uciekinierom z Oświęcimia. Oczywiście sama wioska zmieniła się nie do poznania, a dom, w którym zatrzymali się uciekinierzy z pewnością już nie istnieje. Przy drodze stoją bogate wille, wokół nich zadbane ogródki, są też liczne sklepy ogrodnicze. Zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu i Radek przeczytał z książki odpowiedni fragment mówiący o tym co stało się w Pisarzowicach 70 lat temu.
Te "czytania" stały się stałym elementem codziennej wędrówki.
Potem z trudem podnieśliśmy się z krawężników i poszli dalej, jeszcze ostatnich w tym dniu 7 kilometrów. Noclegi mieliśmy zarezerwowane w Kozach w noclegowni przy tamtejszym klubie sportowym "Orzeł". Łóżka w wieloosobowych pokojach były wygodne, było też dostępnych kilka pryszniców z ciepłą wodą. Podano nam na kolację bardzo smaczne "typowo polskie" jedzenie, czyli schabowy, a dla wegetarian - opiekany kalafior.
Niestety po 35-kilometrowym marszu w 90% asfaltem tak bolały mnie nogi, że dobrą godzinę nie mogłam zasnąć z bólu.
Piątek 15 sierpnia dzień drugi:
Tego dnia od rana musiałam tłumaczyć Czechom i Słowakom dlaczego u nas jest "štátny sviatok" i wszystkie sklepy zamknięte, więc z dumą mówiłam, że jest to między innymi na pamiątkę dnia kiedy Polacy pod Warszawą pokonali bolszewików . Sporo osób było zainteresowanych historią, więc pewnie to jeszcze doczytają, ale część nie wiedziała nawet, że była wojna polsko-bolszewicka.
Czekało nas wreszcie podejście w góry, na Magurkę, ale po drodze musieliśmy obowiązkowo wstąpić na Hrobaczą Łąkę, gdyż jest to miejsce opisane w książce. Tam bohaterowie mieli spotkanie z niemieckim patrolem, na szczęście udało im się uciec.
Podejście z Kóz na przełęcz U Panienki jest strome, w połowie drogi zrobiliśmy dłuższy odpoczynek i nasi dziennikarze przepytywali wszystkich do mikrofonu "dlaczego wybrał się pan / pani na ten marsz". Kolejny dłuższy wypoczynek i pamiątkowe zdjęcie było na szczycie Hrobaczej Łąki, gdzie Radek znowu odczytał odpowiedni fragment z książki.
Potem powróciliśmy na przełęcz, podeszli na Gaiki i znowu zeszli na Przegibek. Tam w restauracji czekał Filip, który dojechał na Przegibek samochodem.
Nie napisałam jeszcze, że mieliśmy do dyspozycji trzy samochody, więc na szczęście udało się wozić z noclegu na nocleg większość bagażu. Byli jednak dwaj zapaleńcy, którzy wszystko nosili ze sobą i codziennie spali pod płachtą. Kierowcy w samochodach zmieniali się, tak aby każdy mógł pokonać chociaż fragment marszu. Kiedy ktoś czuł się gorzej też był podwożony. Ale grupa około 20 osób, w tym i ja przeszła wszystko od początku do końca pieszo.
Na Przegibku zjedliśmy szybki obiad i rozpoczęli podejście na Magurkę. Od mojego ostatniego pobytu dużo się tam zmieniło, miedzy innymi wybudowano paskudną drogę dla narciarzy. Podchodziliśmy jednak starym szlakiem.
Do schroniska dotarliśmy dość wcześnie, każdy zamówił coś do jedzenia, dużym powodzeniem cieszyły się buchty z jagodami. Przetłumaczyłam też co to są "flaczki". Czechom bardzo smakowało piwo tyskie i żywieckie, a miałam przed wyjazdem takie obawy, że na poważnym memoriale nie będzie wolno pić piwa.
Schronisko ostatnio się rozbudowało i ma nowe pokoje w suterenie, gdzie nas ulokowano. Miał miejsce jeszcze mały incydent z pralką, do której wszyscy powrzucali skarpetki a ona się zacięła i potem jedna z dziewczyn musiała wszystkie skarpetki ręcznie płukać i wykręcać.
Sobota 16 sierpnia dzień trzeci:
To był najdłuższy dzień wędrówki. Ze schroniska na Magurce poszliśmy na Czupel, dalej kombinacją szlaków do Łodygowic, gdzie przed drewnianym kościółkiem umówiliśmy się z transportem samochodowym na zmianę butów.
Marsz asfaltem w ciężkich górskich butach w pierwszym dniu dał się wszystkim mocno we znaki, aby tego uniknąć na asfalcie zmienialiśmy obuwie na lekkie.
Potem było około 7 km asfaltem aż do Żywca, w tym 2 km od Pietrzykowic do ronda z odgałęzieniem na Zwardoń po bardzo nieprzyjemnej i ruchliwej drodze. Z Żywca znowu do góry żółtym szlakiem na Grojec i potem od Wieprza ostatnich 8 km szosą, ale już całkowicie bocznymi drogami.
Mieliśmy trochę przygód - najpierw w Łodygowicach zgubił się jeden samochód, ale dość szybko się znalazł. Potem na trasie do Żywca coś (tzn. mucha) wpadło mi do oka i trzeba było przeprowadzić operacje usunięcia mi muchy z oka, co z wprawą uczynił pan poseł, czyli Jano. Przed samym Żywcem na stacji Shell spoczęliśmy na krawężnikach i napili się kawy.
W Żywcu nie omieszkałam pokazać wszystkim parku i renesansowego zamku. Przed Grojcem mieliśmy drobny incydent bo nie chciano nas przepuścić przez jedyny mostek na Koszarawie, gdyż w amfiteatrze odbywało się "Święto Kwaśnicy". Pomogła interwencja u organizatora. Na Grojec podejście było bardzo strome, a zejście jeszcze bardziej, niemniej wszyscy dali radę. Kiedy tłumaczyłam, że szlak żółty schodzi do "pivovara", ale my pójdziemy inaczej część uczestników chciała się zbuntować Za to w Wieprzu wstąpiliśmy do knajpy, gdzie naprani miejscowi zaczęli przyjaciołom z Czech i Słowacji stawiać piwo. Pod koniec trasy dostawaliśmy głupawki i zadawali innym "zdania nie do powtórzenia" każdy w swoim języku. "Chrząszcz brzmi w trzcinie" nikt z wyjątkiem Polaków nie potrafił powtórzyć. Potem śpiewaliśmy piosenki z dobranocek polskich i czeskich.
Przed końcem trasy, już w Cięcinie odbyło się jeszcze "codzienne czytanie" odpowiedniego fragmentu książki i wreszcie około 20 dotarliśmy na smaczną kolację i nocleg do Węgierskiej Górki do ośrodka "Wrzos". Niestety okazało się, że w domkach gdzie śpimy nie ma wody i na wszystkich jest tylko jeden prysznic. Nie wiem jak sobie wszyscy z tym poradzili, ale jak ja tam przyszłam to akurat prysznic był wolny, nikt też nie dobijał mi się do drzwi.
Znowu męczyłam się z godzinę zanim zasnęłam tak bardzo bolały mnie nogi.
Niedziela 17 sierpnia dzień czwarty:
Tego dnia w planie było tylko podejście przez Prusów na Halę Boraczą, a więc trasa krótka.
Zaproponowałam po drodze zwiedzenie schronu bojowego"Wędrowiec" w Węgierskiej Górce, na co wszyscy z ochotą przystali.
Rano najpierw poszliśmy w kilka osób do kościoła w Cięcinie. Potem "kościelni" wrócili i wszyscy razem wyruszyliśmy na trasę. Około 10 dojechała na jeden dzień moja koleżanka Magda i dołączyła do grupy. Pod schronem "Wędrowiec" okazało się, że za przewodnika trzeba by zapłacić 40 zł a nie było funduszy, więc tylko Filip przetłumaczył objaśnienie z tablicy na język słowacki. Przy podejściu na Prusów zaczęły się dyskusje na różne tematy historyczne. Miło jest porozmawiać z ludźmi z innego kraju, którzy mają podobne spojrzenie na historię (chociaż przecież ze Słowakami byliśmy nieraz po dwóch stronach frontu).
Wcześnie dotarliśmy do schroniska. Kilka osób z Jano na czele poszło jeszcze na Boraczy Wierch zobaczyć Tatry, ale podobno nie było ich widać. Za to był wspaniały widok na zachód, w tym na Łysą Horę, więc pokazywałam Czechom, że to już widać Czechy.
Magda zabrała się na dół z Radkiem, który odwoził dwie osoby na stację w Czadcy, bo kolejnego dnia musieli być już w pracy w Pradze.
Po pysznej kolacji było jeszcze ognisko. Siedzieliśmy przy ogniu pod rozgwieżdżonym niebem i gadali, gadali bez końca. Rozmawialiśmy głównie o polityce - o Polsce, Słowacji, Czechach, Ukrainie, Rosji, ale jakoś nikt się z nikim nie pokłócił.
W schronisku pierwszy raz wyspałam się naprawdę dobrze.
Poniedziałek 18 sierpnia dzień piąty:
To znowu był długi dzień, ale pogoda po prostu jak marzenie - chłodno i doskonała widoczność. Już przy zejściu z Hali Boraczej do Rajczy widać było Małą Fatrę. Tego dnia prawie cały czas nas filmowano.
W Rajczy zrobiliśmy sobie godzinę przerwy na zakupy czy jedzenie a potem asfaltem wyruszyli do Soli. Tym razem droga wcale się nie dłużyła i w sumie do "słonych źródeł" w Soli dotarliśmy przed samochodami, które wiozły nasze buty.
Zaczęło się podejście na Rachowiec - ostatnie na trasie. Miał miejsce drobny chociaż niebezpieczny incydent - jedna z dziewczyn zadławiła się orzeszkiem, zaczęła bardzo mocno kaszleć. Na szczęście na miejscu był lekarz (to co, że psychiatra) zastosował rękoczyn Heimlicha i orzeszek wypadł.
Na Rachowcu rozłożyliśmy się na dłużej. Odbyło się kolejne "czytanie" fragmentu książki. Nie chciało się schodzić, szumiała wysoka trawa, z oddali widać było Tatry, a blisko, jak na dłoni - Małą Fatrę.
Mimo wszystko trzeba było schodzić. Jeszcze kolejne pamiątkowe zdjęcie na szczycie i zeszliśmy do Zwardonia do agroturystyki, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Tym razem nocleg był luksusowy, prysznice w pokojach. Kolacja też była pyszna. A potem znów poszliśmy na ognisko, tym razem krótkie, bo dookoła było mokro. Kiedy wracałam z ogniska wstąpiłam do jadalni i zobaczyłam panów siedzących tam przy piwie. Nasz gospodarz miał do dyspozycji nalewki z różnych smacznych owoców, więc zamówiliśmy sobie te nalewki, a potem Jano stawiał kolejne. Ale bez przesady.
Kilku Słowaków postanowiło mi zrobić egzamin z geograficznej znajomości ich kraju rzucając różne podchwytliwe pytania i chyba zdałam go celująco, gdyż nie znałam odpowiedzi tylko na jedno pytanie.
Pytali mnie dlaczego interesuję się właśnie Słowacją, no właśnie - dlaczego ? Sama nie wiem. Bo to po prostu piękny kraj.
Potem znów gadaliśmy o polityce, a ostatecznie poszłam wykąpać się przed snem i pod prysznicem śpiewałam ukraińskie piosenki.
Wtorek 19 sierpnia dzień szósty:
Zaplanowana na ten dzień trasa była krótka, tylko zejście ze Zwardonia do Skalitego. O 13.11 mieliśmy mieć ze Skalitego pociąg do Żyliny.
Jednak wcześniej zaplanowana była ważna uroczystość - umieszczenie na granicy polsko-słowackiej niewielkiego pomnika na pamiątkę ucieczki Vrby i Wetzlera oraz naszego przejścia.
Pomnik dostarczył z Bratysławy rzeźbiarz Fero Guldan. Usłyszałam przypadkiem odpowiedź na pytanie dziennikarza - "dlaczego akurat taka postać pomnika" - odpowiedź "bo większy nie zmieściłby mi się w samochodzie". Ustawiliśmy pomnik na samej granicy (no, metr po stronie słowackiej aby nie było problemów z jakimiś zezwoleniami), obok reklamy noclegów i piwa. Mam nadzieję, że jeszcze tam stoi i długo będzie stał. Dziewczyny przyniosły kwiaty, położyliśmy kamyczki, jak na macewach.
Po chwili zadumy trzeba było ruszać dalej. Spadły pierwsze krople deszczu, więc Radek podjechał samochodem aby wszyscy mogli zabrać swoje płaszcze deszczowe.
Rozpoczęliśmy zejście asfaltową dróżką, którą akurat dobrze znałam, gdyż byłam tam 5 tygodni wcześniej. A tu nagle lunęło jak z cebra ! Nie było gdzie się schować, nie było co robić, więc szliśmy te kilka kilometrów w ulewnym deszczu czasem śpiewając, czasem rozmawiając. No w każdym razie było nam bardzo wesoło. Około 12 cała piesza grupa dotarła do stacji kolejowej Skalite. Część osób miało swoje zapasowe rzeczy w białym samochodzie, który podjechał do Skalitego i mogło się przebrać, ale moje suche buty i skarpetki pojechały samochodem Radka do Żyliny. Zostałam więc całkiem mokra tak jak stałam i kilka innych osób również.
Podjechał pociąg do Żyliny, wsiedliśmy, przynajmniej było w nim ciepło. Nasi dziennikarze zaczęli znowu przeprowadzać wywiady. Na stacji w Czadcy wsiadła żona jednego z kolegów - tamtejszego nauczyciela Petera, przyniosła mężowi suche skarpetki, a dla wszystkich - gruszkówkę. To był w tej sytuacji strzał w dziesiątkę. Ta gruszkówka postawiła nas na nogi.
Dotarliśmy do Żyliny, gdzie od razu zaproszono nas na różne uroczystości, pokazano też bardzo ciekawą zabytkową modernistyczną synagogę. Nieopodal stacji kolejowej Żylina-Zarzecze, obok pomnika Żydów wywiezionych stąd do Oświęcimia został uroczyście zakończony nasz marsz.
A potem jeszcze przeszliśmy wszyscy do księgarni Art-Forum na Żylińskim Rynku, gdzie odbyło się spotkanie z uczestnikami marszu (czyli nami). To już był prawdziwy koniec naszej tygodniowej wędrówki, nastąpiły pożegnania, wszyscy się ściskali, całowali, wszystkie kobiety płakały. Przez ten tydzień bardzo się ze sobą zżyliśmy.
Razem z Radkiem i jego synem poszliśmy jeszcze na spóźniony obiad, a potem na nocleg, tym razem dla odmiany do czterogwiazdkowego hotelu. Nie miałam czasu korzystać z wszelkich udogodnień hotelu, gdyż padłam i spałam bez przerwy 11 godzin. Trochę było mi wstyd, że śpię w eleganckim hotelu, a dosłownie wszystkie ciuchy mi śmierdzą jak kloszardowi.
A rano, po śniadaniu pożegnałam się z Radkiem i jego synem i ruszyłam pociągiem w powrotną drogę do Polski.
Co mi dała ta wędrówka - przede wszystkim wspaniałych nowych przyjaciół, przekonanie, że na całym świecie, wśród wszystkich narodów są ludzie, którzy myślą podobnie do mnie.
Teraz co jakiś czas dostaję sympatyczne maile. Wszyscy piszą, że na tego typu wędrówce - pielgrzymce nigdy jeszcze nie byli. Wszyscy wspominają z tęsknotą. No i rzecz jasna umawiamy się na kolejny rok
Wykorzystałam kilka zdjęć Marceli Folbrechtovej, Radka i moich.