A miała być Czantoria....
: 2014-07-20, 09:36
W piątek miała być Czantoria. Nie wyszło. Zapowiadali burzę.
To nic.
Szatański pomysł wpadł mi do łba.
Szatański i szalony.
Ale widząc, co rajcuje córę, postanowiłem go zrealizować. A przynajmniej spróbować.
Góry miały być tym razem inne. Bez placu zabaw.
Droga przez mękę. Trzy godziny wlokłem się na miejsce postoju. Wszystko było przeciwko nam. Powolniaki na drodze, koparki, traktory, korek.
I jedno z ostatnich miejsc parkingowych wolnych. Fuks?
Głupi ma zawsze szczęście.
10.30. Ruszamy z Krowiarek. Auto stoi na aucie.
Idzie z nami mały jeż. Od razu jakieś leśne bestie mają na niego chrapkę
i czają się z krzaków.
Górny płaj jest piękny, ale nudny jak flaki z olejem. Non stop to samo. Zakręt, rzeczka.
Dwie i pół godziny wleczemy się do celu.
Wliczam w to kilkukrotne branie Julki na ręcę, mimo jej sprzeciwów, w celu przyspieszenia całości.
W końcu jest. Początek. Schody. Tak to można iść! Od razu młoda dostaje przyspieszenia.
Po drodze znajdują się parasolki z liści. Przydatne, jak widać.
Pierwsze trudności. Tu dopiero była zabawa. I walka. "Za rączkę nie! Ja sama!"
Nie spodziewałem się, że tak gładko to pójdzie.
Pierwsze trzy miejsca przeszła sama, bez większych ingerencji (z asekuracją ręczną oczywiście).
Najtrudniejsze miejsce to Czarna Ściana, z klamrami.
Po stwierdzeniu "wygjąda jak djabina" i zdumieniu ludzi, którzy tłumnie kręcili się po okolicy, Julka wparzyła na skały.
Po czym usłyszeliśmy "Udało się, to ja" - a ludzie zaczęli klaskać. Trochę mi głupio się zrobiło, w sumie nie wiedziałem jak na to zareagować.
W tym ostatnim miejscu, na klamrach Julka weszła sama do połowy, po czym została wciągnięta do góry przez Magdę. To było jedyne miejsce na szlaku, gdzie idąc z nią sam nie miałbym szans pokonania tego miejsca bez pomocy.
Jeż wyszedł z plecaka (ma lęk wysokości) i można było odpocząć.
A później to już powolutku, schodkami, w kierunku wierzchołka...
Zaskoczył mnie czas wejścia tym szlakiem. Zmieściliśmy się w czasie 1,50, co dla mnie jest jakimś kosmosem. Kalkulowałem w domu na co najmniej 2,5 godziny.
Na szczycie tłumy, ale znalazło się miejsce i dla nas.
Pogoda była piękna. Troszkę wiało, przez co nie było gorąco. Jedyne, czego brakło, to widzialności. Tatry mocno zamglone. Fatry nie widać. Ech, kaprysy Babiej.
Tu dowód, że jeż też tam był.
Po wybudowaniu kamiennego zamku zaczęliśmy schodzić granią do auta.
Nie spieszyliśmy się. Droga się dłużyła, bo tu kamień, tam skała, tu trzeba zrobić zdjęcie. Dość powiedzieć, że zrobiliśmy tego dnia ponad 400 zdjęć.
Dopiero od Kępy zaczęło się nam naprawdę dłużyć, tym bardziej, że Julka znalazła kij
i wynajdowała takie zabawy, że nie zeszlibyśmy do nocy.
Więc trzeba było troszkę zaingerować w tempo schodzenia. Kolana do teraz mnie bolą od obciążenia...
Ostatnia prosta, a właściwie krzywa....
18.00.
Meldujemy się w punkcie wyjścia.
20.30 już w domu.
Co tu dużo pisać. 14 km (realnie 10-11 na nogach) , 800 m przewyższenia, prawie osiem godzin w drodze,
Na ten rok to maks, który i tak przeszedł wszystkie oczekiwania.
W przyszłym roku wiem, że Tatry mają sens. Ale nie jednodniowe. Bo droga dojazdowa i dojściowa to za duże obciążenie.
Nie pójdziemy na OP. Na pewno. Ale mam już plan. Zobaczymy.
A w tym roku została do zrealizowania Czantoria. To na pewno.
To nic.
Szatański pomysł wpadł mi do łba.
Szatański i szalony.
Ale widząc, co rajcuje córę, postanowiłem go zrealizować. A przynajmniej spróbować.
Góry miały być tym razem inne. Bez placu zabaw.
Droga przez mękę. Trzy godziny wlokłem się na miejsce postoju. Wszystko było przeciwko nam. Powolniaki na drodze, koparki, traktory, korek.
I jedno z ostatnich miejsc parkingowych wolnych. Fuks?
Głupi ma zawsze szczęście.
10.30. Ruszamy z Krowiarek. Auto stoi na aucie.
Idzie z nami mały jeż. Od razu jakieś leśne bestie mają na niego chrapkę
i czają się z krzaków.
Górny płaj jest piękny, ale nudny jak flaki z olejem. Non stop to samo. Zakręt, rzeczka.
Dwie i pół godziny wleczemy się do celu.
Wliczam w to kilkukrotne branie Julki na ręcę, mimo jej sprzeciwów, w celu przyspieszenia całości.
W końcu jest. Początek. Schody. Tak to można iść! Od razu młoda dostaje przyspieszenia.
Po drodze znajdują się parasolki z liści. Przydatne, jak widać.
Pierwsze trudności. Tu dopiero była zabawa. I walka. "Za rączkę nie! Ja sama!"
Nie spodziewałem się, że tak gładko to pójdzie.
Pierwsze trzy miejsca przeszła sama, bez większych ingerencji (z asekuracją ręczną oczywiście).
Najtrudniejsze miejsce to Czarna Ściana, z klamrami.
Po stwierdzeniu "wygjąda jak djabina" i zdumieniu ludzi, którzy tłumnie kręcili się po okolicy, Julka wparzyła na skały.
Po czym usłyszeliśmy "Udało się, to ja" - a ludzie zaczęli klaskać. Trochę mi głupio się zrobiło, w sumie nie wiedziałem jak na to zareagować.
W tym ostatnim miejscu, na klamrach Julka weszła sama do połowy, po czym została wciągnięta do góry przez Magdę. To było jedyne miejsce na szlaku, gdzie idąc z nią sam nie miałbym szans pokonania tego miejsca bez pomocy.
Jeż wyszedł z plecaka (ma lęk wysokości) i można było odpocząć.
A później to już powolutku, schodkami, w kierunku wierzchołka...
Zaskoczył mnie czas wejścia tym szlakiem. Zmieściliśmy się w czasie 1,50, co dla mnie jest jakimś kosmosem. Kalkulowałem w domu na co najmniej 2,5 godziny.
Na szczycie tłumy, ale znalazło się miejsce i dla nas.
Pogoda była piękna. Troszkę wiało, przez co nie było gorąco. Jedyne, czego brakło, to widzialności. Tatry mocno zamglone. Fatry nie widać. Ech, kaprysy Babiej.
Tu dowód, że jeż też tam był.
Po wybudowaniu kamiennego zamku zaczęliśmy schodzić granią do auta.
Nie spieszyliśmy się. Droga się dłużyła, bo tu kamień, tam skała, tu trzeba zrobić zdjęcie. Dość powiedzieć, że zrobiliśmy tego dnia ponad 400 zdjęć.
Dopiero od Kępy zaczęło się nam naprawdę dłużyć, tym bardziej, że Julka znalazła kij
i wynajdowała takie zabawy, że nie zeszlibyśmy do nocy.
Więc trzeba było troszkę zaingerować w tempo schodzenia. Kolana do teraz mnie bolą od obciążenia...
Ostatnia prosta, a właściwie krzywa....
18.00.
Meldujemy się w punkcie wyjścia.
20.30 już w domu.
Co tu dużo pisać. 14 km (realnie 10-11 na nogach) , 800 m przewyższenia, prawie osiem godzin w drodze,
Na ten rok to maks, który i tak przeszedł wszystkie oczekiwania.
W przyszłym roku wiem, że Tatry mają sens. Ale nie jednodniowe. Bo droga dojazdowa i dojściowa to za duże obciążenie.
Nie pójdziemy na OP. Na pewno. Ale mam już plan. Zobaczymy.
A w tym roku została do zrealizowania Czantoria. To na pewno.